Środa po IV Niedzieli Wielkiego Postu, A.D. 2015
Zjedźmy na chwilę z katedralnej, czyli francuskiej ścieżki. A
właściwie nie tyle zjedźmy, co rzućmy na nią okiem przez szczelinę w drzwiach
kuchennych (tak, każda wyprawa ma jakąś „kuchnię”, gdzie przygotowuje się danie
główne, przechowuje przyprawy, które zwykłej podróżnej materii nadają smak
odświętny, a szczegóły przepisu na wyprawowe menu pozostają sekretem kucharza).
Oto Kolonia: miasto, katedra i dworzec w jednym. Dla mnie
stacja końcowa po całonocnym przebywaniu w brzuchu międzynarodowej sławy – muzycznym,
ale tylko z nazwy, pociągu „Jan Kiepura”.
(Ciekawe, swoją drogą, gdzie jeszcze środki komunikacji
nazywa się imionami bohaterów, zjawisk pogodowych czy zawodów, niekiedy
trudnych do wypowiedzenia dla obcokrajowca, jak „Prząśniczka”?)
Stąd jeszcze tylko krótka przeprawa do Aachen (osobiście wolę
starą łacińską nazwę – Akwizgran), gdzie przesiadam się na rower, z którym,
jeśli zajdzie taka potrzeba, wejdę do pociągu jeszcze nie raz, ale już na
innych zasadach i w znacznie przyjemniejszych okolicznościach.
No tak, zapomniałem o tym, że, by znaleźć się na katedralnej
ścieżce, muszę pokonać jeszcze krótki, dwustupięćdziesięciokilometrowy odcinek
prowadzący przez opary mgieł nad „karolińskimi” drogami i bezdrożami (Belgia).
W stosunku do całego czekającego nas dystansu to ledwie „rozbiegówka”.
Ale wracajmy do Kolonii. Pociąg wyruszający przedwieczorną
godziną z Warszawy o świcie dnia następnego wjeżdża (już coraz mniej
punktualnie) na dworzec Köln Hbf. Wzniesiona na lewym brzegu Renu świątynia,
której sylwetkę przy dobrej pogodzie dostrzegamy już z daleka, od ponad stu lat
jest wizytówką miasta (budowę ukończono dopiero w roku 1884). Ponieważ
fundamenty założono już w wieku XIII (rok 1248), jest kolońska budowla w swych
początkach także rówieśniczką wielu francuskich katedr i choćby dlatego należy
o jej istnieniu wspomnieć.
Piszę zaledwie „wspomnieć”, ponieważ różnice stylistyczne
pomiędzy nią a francuskimi pierwowzorami są na tyle znaczące, że o katedrze
kolońskiej mówi się raczej jako o cennym przykładzie recepcji francuskiego
gotyku niż o czystej stylowo budowli.
Ja przekładam tę opinię na „swój język” i mówię o kolońskiej
katedrze jako adoptowanym bracie francuskich sióstr.
Jak to zwykle bywa, gdy staramy się, by nasz subiektywny sąd
nie stał się głosem wyroczni – wrodzona nam delikatność powoduje, że przekaz z
początku wyrazisty i niekiedy ostry po kolejnej próbie opisu zjawiska
łagodnieje, by po chwili rozmyć się w wielości opinii, niekiedy nawet
przeciwnych oryginalnej, krytycznej myśli autora.
Ale do rzeczy. „W papierach” niby wszystko się zgadza. Jest
więc plan łacińskiego krzyża; są nawy (pięć), które wiodą ku zorientowanemu
prezbiterium; jest transept i chór, a na jego obejściu wieniec kaplic; są pnące
się wzwyż kolumny i filary; są też i wiązania krzyżowo-żebrowe. I choć cały
gotycki idiom obecny jest także na zewnątrz (przypory, pinakle, maswerki, dwie
wieże od zachodu), to jednak całość wyraźnie odbiega od francuskiej szkoły
budowania.
Na pierwszy rzut oka, i to niezależnie od pogody, daje się zauważyć
wyraźny brak światła. I to zarówno wewnątrz, jak i „na zewnątrz”. Tak, kolońska
katedra przez swoją monumentalność wydaje się jakby spowita półmrokiem, jak
pogrążona we śnie, odrealniona. Jest, ale bycie owo to bardziej istnienie
wypełniającego jej wnętrze tłumu zwiedzających niż wyraz „ducha” budowli.
Wprawdzie garstkę modlących się można spotkać w oddzielonej
od „kierunku zwiedzania” kaplicy Najświętszego Sakramentu, ale w niczym nie
zmienia to faktu, że w pierwszym kontakcie katedra narzuca się nam jako obiekt
muzealny, religijny zabytek.
Patrząc na bryłę budowli nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jej
kolejne elementy zostały jakby nadbudowane na siebie. Szeroki obrys fundamentu
sprawia, że strzelistość wież, sterczyn, pinakli rozpływa się, świątynia jakby
„przysiada”, naturalny dla francuskich katedr pęd kamienia wzwyż zostaje tu
powstrzymany już w swoim założeniu, a na plan pierwszy wysuwają się cechy
ziemskie świątyni. Tak, ta budowla to bardziej twierdza niż świątynia. To
bardziej germański wojownik niż francuski „defensor fidei”.
Niekiedy myślę, że kolońska katedra nie istnieje naprawdę, że
to, co widzę, jest czymś zupełnie innym albo, o zgrozo, że cała budowla jest
tylko tłem dla rozgrywającego się na zewnątrz jarmarku, towarzyskich spotkań,
sprośnych lub tylko głupkowatych performansów, czy na koniec – kolekcji
lokalnych żebraków, z których wielu, niezadowolonych obrotem spraw, złorzeczy
światu także w wyraźnie rozpoznawalnym języku Hansa z Czarnolasu.
Niemały wpływ na takie postrzeganie katedry ma prawdopodobnie
fatalne usytuowanie w jej pobliżu wspomnianego dworca. Całość oglądana z
pewnego oddalenia przypomina kamieniste koryto rzeki. Uczepiona leżących na dnie
kamieni roślinność faluje wprawdzie zgodnie z kierunkiem nurtu, ale donikąd nie
zmierza...
Wielu przybywających zatrzymuje się na schodach łączących
tarasy dworca i katedry i tam pozostaje. A później równie nieoczekiwanie
przepada, jakby rozbiegła się we wszystkich możliwych kierunkach.
Katedra kolońska była pierwszą wielką z imienia świątynią
budowaną z kamienia, której progi przekraczałem w pełni świadom istnienia
różnic stylistycznych właściwych kolejnym epokom. W mieście takim jak Kolonia
wszystkie one zdają się posiadać swoją pełną reprezentację. Dotyczy to
zwłaszcza kościołów romańskich.
Jeśli jednak chcesz poznać i poczuć dotyk gotyku, musisz
zadać sobie więcej trudu.
Musisz wyprawić się dalej, przez lasy, niekiedy polną drogą.
Na jej końcu oczekują Cię Notre Dame de Chartres, Reims, Amiens, Paris...
I będę niezmiernie rad, jeśli na tej drodze zechcesz mi
towarzyszyć.
Katedra w Kolonii – der Kölner Dom, czyli gramatyczny „on”.
Wciąż stoi, niewzruszony moim zdaniem na swój temat, a ja pozdrawiam w nim
„starszego brata” francuskich „Notre Dame”.
Schodzę więc każdego roku z roweru, wyglądam na chwilę z holu
dworca i ze smutkiem zauważam czerniejącą łuskę kamienia. Wygląda na to, że w
wyścigu, jaki każdemu z nas funduje współczesny świat, na każdym kroku
świadcząc „usługi erozji wszystkiego”, kamień nie jest jedynym przegranym.
Tekst i zdjęcia:
Paweł Schulta