Medytacje różańcowe (List do Przyjaciela) - CIERNIEM UKORONOWANIE

Fot. MDK

Patrzę teraz na oblicze mojego Zbawiciela. Króla, któremu przynależy prawdziwa korona. Przenika mnie Jego ból oraz smutek z szyderstwa, tak strasznie dotykającego Królewskiej Natury. Spuszczam wzrok. Nie czuję się przez Jezusa oskarżany, jednak nie potrafię nie wspomnieć w tej chwili moich występków. Tak często czynię przecież karykatury, traktuję najważniejsze sprawy jako coś naturalnego. Nie poświęcam im należnej uwagi, nie walczę o przestrzeń dla Pana Wielokrotnie staram się nie płacić ceny wyrzeczenia, zaparcia się siebie, pozostając na powierzchownej warstwie, zewnętrznym obrzędzie. Wiesz, zastanawiam się, o ile bardziej karykatura czyniona przeze mnie sprawia Panu ból. Czuję się potwornie zdając sobie sprawę, że to ja szarpię i rozrywam skórę na królewskiej głowie. Że to właśnie ja srogo wbijam kolce w czaszkę. A jednak to spojrzenie skrwawionego Oblicza mnie nie potępia. Dzięki jego poruszeniu po policzkach ciekną mi łzy i mam nadzieję, że wreszcie uda mi się Panu poddać tak, bym nimi mógł obmyć strużki krwi tak obficie spływające po Jego obliczu. Słuchaj, to przedziwne, ale Pan patrzy na mnie z miłością, pomimo sromoty, którą Mu uczyniłem. Ja jeszcze tak nie potrafię.

NCWC

Tak zwana „własność intelektualna” - parę pytań

Copyleft victorious (draft), rys. Sztukmistrz

Stefan Kisielewski zauważył kiedyś, że najłatwiej „wygrać” debatę mówiąc nie na temat.
Na stwierdzenie, że należy znieść lub zmienić uznawany dziś stosunkowo powszechnie system tzw. praw autorskich, tzw. majątkowych praw autorskich i tzw. „własności intelektualnej”, pierwszą emocjonalną reakcją bywa: „Chcesz żeby artyści przymierali głodem?”. Nie, nie chcę. Ale nie ma to nic do rzeczy.

Nie istnieje konieczny związek między prawami dotyczącymi tzw. „własności intelektualnej” w ich obecnej formie a popularnością i powodzeniem finansowym artysty. Może w przypadku niektórych nachalna akcja promocyjna przynosi wymierne efekty w postaci dochodu pozwalającego żyć z twórczości. Jednak nierzadko dochodzi do tego, że wydawnictwo (czy to książkowe, czy to wytwórnia fonograficzna, czy producent telewizyjny) traktują artystów nieuczciwie, skłaniając ich nawet do apeli o piracenie własnych dzieł (które stały się „zakładnikami” producenta).
Niepokój budzą pojęcia ostre i nieostre tyczące tzw. „własności intelektualnej”. Dlaczego akurat „ochrona” ma przysługiwać danemu dziełu przez tyle a tyle lat, a nie na przykład krócej?
Zasadnicze pytania brzmią jednak następująco:

Co może być przedmiotem własności?
Przemiot? Coś istniejącego fizycznie? Idea? Układ znaków (liter, cyfr, znaków przestankowych)?
Czy umiemy dokonać rozróżnienia między kradzieżą (przejęciem cudzej własności - oznacza ona jednocześnie pozbawienie okradzionego czegoś, co już posiadał) a skopiowaniem/podzieleniem się (nie pozbawia ona niczego osoby, od której coś powielamy)?
Czy traktujemy naszych odbiorców jako współpracowników, przyjaciół, a nie jak wrogów, których należy ścigać i prześladować?

Czy jesteśmy gotowi postulować, aby to artyści/ich przedstawiciele sami się wykazali i wymyślali takie sposoby dystrybucji swoich dzieł, które zapewnią im spodziewane/oczekiwane dochody w świecie współczesnym - pełnym sharingu, torrentów i kserokopiarek?

ARKA. PO CO I JAK „PAN TADEUSZ” UCZY BYCIA SOBĄ? (III)

III. KRAJ, CZYLI DOM

KRÓLESTWO CENNYCH RZECZY

Nie każdy przechowywany w Soplicowie przedmiot jest relikwią – lecz wiele z nich bywa traktowanych niemal jak drogocenne relikwie. Soplicowskie królestwo przedmiotów nie składa się jednak z rupieci ani muzealnych eksponatów: Ktoś na nie patrzy, nosi je przy sobie, trzyma w ręku, ktoś o nich opowiada. „Myśliwców herbowne klejnoty wyryte” w zamkowej sieni głoszą chwałę rodu Horeszków i ich gości (I, 297); pas słucki i kontusz są znakami polskości i szlachectwa (Rejentowi „frak duszy połowę odebrał” – XII, 407; por. I, 850–856; I, 339); strój Gerwazego („Zawsze nosił Horeszków liberyją dawną” [II, 163]) to godło wiernej służby; róg i laska Wojskiego („łowczego” i „marszałka dworu” – IV, 660–703, XII, 2–7) lub klucze Gerwazego (II, 175–176; V, 592) – oznaki urzędowej powagi; „złote obroże” i „smycz tkany jedwabny” (dar księcia Dominika dla Asesora) – to nieco humorystyczne dowody myśliwskich i towarzyskich przewag właściciela (II, 817–819).

Nawet groteskowo „zdemilitaryzowane” zabytki siedemnastowiecznych wojen („kula żelazna działowa” leżąca „Pod bramą” Maćkowego domostwa „Od czasów szwedzkich”, buńczuk spod Wiednia służący „bezbożnej” kucharce do otrzepywania żaren – VI, 449–451, 477, 479) stanowią dziejowe pamiątki.

Tabakiera Podkomorzego z portretem „króla Stanisława” (I, 759) to kieszonkowy pomnik niedawnych czasów wolności; tabakierka Robaka z miniaturą Napoleona – pretekst do agitacyjnego wywodu o cudownych zwycięstwach „wielkiego człowieka” „w kapocie” (IV, 397) („Co pułk spadnie, to Cesarz zażyje tabaki” [IV, 420]). Dotyk bohatera zamienił ją w narodową „relikwię”:

            Czy uwierzycie państwo, że z tej tabakiery
            Pan jenerał Dąbrowski zażył razy cztery?
                                                           IV, 359–360

Kiedy z kolei bohaterowie zstąpią w progi soplicowskiego dworu, opuszczą je obdarowani księgą kryjącą tajemnice polskich uczt (XII, 219–222) i mieczem pamiętającym może Grunwald (XII, 332–349), por. VII, 265a–265b – dwa wersy poświęcone grunwaldzkiemu rodowodowi Scyzoryka, dopisane przez Mickiewicza odręcznie na drukowanym egzemplarzu poematu). Wręczając Dąbrowskiemu i Kniaziewiczowi Kucharza doskonałego i Scyzoryk, Wojski i Gerwazy, dwaj strażnicy tradycji, dzielą się z nimi chlebem własnych dusz.

Mieszkańcy Soplicowa czczą herosów narodowego panteonu, ale i herosi wywożą z centrum polszczyzny skarby. Kto szuka Polski, znajdzie ją w namiotach wielkich wodzów, ale i pod skromnym dachem szlacheckiego domostwa.


DOMOWNICY (DRZEWA)

Kto szuka Polski, znajdzie ją pod dachem szlacheckiego domostwa – i pod ogromnym dachem nieba. W Dziadach przestrzeń Mickiewiczowskiej Polski to była przede wszystkim święta przestrzeń domu (sc. IV – Dom wiejski pode Lwowem) i uświęcona cierpieniem młodych męczenników przestrzeń więziennych cel. Przestrzeń Pana Tadeusza rozciąga się z dala od więzień, a dom, owszem, ma cztery „pobielane ściany, / Tym bielsze, że odbite od ciemnej zieleni / Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni” (I, 26–28), jednak jeszcze ważniejszy jest w poemacie dom bez dachu, którego niewidzialne ściany mieszczą w sobie cały przepych otaczającej człowieka natury i otwierają się aż na przestwór kosmosu.

Topole – bronią soplicowskiego dworu „od wiatrów jesieni” (I, 28). Nie: „chronią”, ale właśnie „bronią” – niczym żywi strażnicy. „Ciche grusze” – siedzą na miedzy (I, 22). Czeremchy, jarzębiny „ze świeżym pasterskim rumieńcem”, leszczyna – i „dziatwa leśna”: głóg, kaliny, „ożyna”, maliny (III, 550–555) – wszystkie te

            Drzewa i krzewy liśćmi wzięły się za ręce
            Jak do tańca stojące panny i młodzieńce
            Wkoło pary małżonków. Stoi pośród grona
            Para, nad całą leśną gromadą wzniesiona
            Wysmukłością kibici i barwy powabem:
            Brzoza biała, kochanka, z małżonkiem swym grabem.
                                                                       III, 556–561

„Poczciwa brzezina” przypomina wieśniaczkę, która opłakując syna lub męża,

                        [...] ręce załamie, roztoczy
            Po ramionach do ziemi strumienie warkoczy!
                                                           III, 596–597

Przed burzą przydrożne „wierzby i topole”

                        [...] jako płaczki przy grobowym dole,
            Biły czołem, długiemi kręciły ramiony,
            Rozpuszczając na wiatry warkocz posrebrzony –
                                                                       X, 18–20

„osina drżąca wstrząsa liście siwe” (X, 23); jak siwe włosy – dodajmy. Drzewa więc mają warkocze, rumieńce, tańczą, załamują ręce, biją czołem, mogą być stare jak ludzie („Rowienniki litewskich wielkich kniaziów, drzewa / Białowieży, Świtezi, Ponar, Kuszelewa!” [IV, 1–2]). Krótko mówiąc, są osobami. Nie powinno to dziwić, jak zresztą żadna z Mickiewiczowskich personifikacji. Opisywana w poemacie ojczyzna to dom – a rodzinny dom wypełnia przecież gromada bliskich osób.


DOMOWNICY (CHMURA I SŁOŃCE)

Hrabia utrzymuje, że nie żaden kraj północny, lecz „Włochy były, są, będą ojczyzną malarzów” (III, 615), bo „do obrazu trzeba” „nieba, / Nieba włoskiego!” (III, 613–614). Tadeusz odpowiada żarliwą i zarazem rzeczową obroną nieba polskiego.

                U nas dość głowę podnieść: ileż to widoków!
                Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków!
                                                                              III, 634–635

– woła „z zapałem” (III, 630), po czym oprowadza Hrabiego po polskich chmurach, zachwycająco różnych. Jedna jest „jak żółw leniwa” (III, 637), druga „jak balon szybko z wiatrem leci” (III, 640), inne „Przelatują jak tabun rumaków po stepie” (III, 649), by następnie przemienić się w majestatyczny żaglowiec (III, 652–653). „Prostak” Tadeusz wtajemnicza w romantyczne zagadki niebios wykształconego miłośnika „romansowych” widoków (II, 129–130). Sam o malarzach i obłokach nie czyta, ale gołym okiem widzi, jakie są ciekawe.

Polskie chmury bywają też groźne:

            Przed burzą bywa chwila cicha i ponura,
            Kiedy nad głowy ludzi przeleciawszy chmura
            Stanie i grożąc twarzą, dech wiatrów zatrzyma,
            Milczy, obiega ziemię błyskawic oczyma,
            Znacząc te miejsca, gdzie wnet ciśnie grom po gromie.
                                                                       VIII, 1–5

Ta chmura przypomina jednocześnie zagniewane bóstwo (patrzy na ziemię „błyskawic oczyma”) i rzetelnego rzemieślnika (zaznacza miejsca uderzeń piorunów jak stolarz miejsca, gdzie na przykład wbije gwoździe).

Bywają jeszcze inne chmury. Sławny obłok-klejnot z finału XII księgi, „Po brzegach pozłacany, w głębi purpurowy” (XII, 851), nie przypomina ani rozpędzonego rumaka, ani groźnego oblicza Jowisza, lecz jest „na kształt rąbkowych firanek” (XII, 849). Nieprzypadkowe porównanie. Skrzętna gospodyni o zachodzie słońca zapala w domu światła – wcześniej jednak zasuwa firanki, żeby nie wpuszczać lgnących do blasku owadów. Słońce, nim uśnie, robi dokładnie to samo:

            Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło
            I raz ciepłym powietrzem westchnąwszy – usnęło.
                                                                       XII, 854–855

Mickiewicz kończy poemat przypomnieniem, że widok na ojczysty pejzaż jest widokiem na wnętrze rodzinnego domu.


POWIETRZE, WODA, MGŁA

Utracony kraj to dom pełen bliskich. We wspomnieniach zaś jawi się poecie niczym utracona bliska osoba.

Jak ukazują nam się w myśli twarze utraconych bliskich? Rozświetlone uśmiechem? Zagniewane? Obmywane łzami? Mickiewicz pragnie pamiętać każdy blask i każdy cień na ukochanym obliczu. Dlatego w soplicowskim kalendarzu pogody znajdziemy jej wszelkie dające się pomyśleć letnie odmiany. Dwa ciche, pogodne wieczory otwierają i zamykają poemat. W księdze IX jeńcy Płuta „dzwonią zębami” na deszczu (IX, 97). W X po „chwili ciszy” niedźwiedzie ryki wichrów zwiastują nocną ulewę i burzę (X, 11, 72–88), a potem wschodzące słońce ozdabia głowę umierającego Jacka glorią „brylantowych” promieni (X, 898–901).

Mgła w księdze VI ma znaczenie fabularne: kryje przed Soplicami i przed Moskalami nadzwyczajny ruch w okolicy – przygotowania do zajazdu. Buduje też nastrój. Sentymentalno-melancholijny na początku, gdy „świt bez rumieńca” „wykrada się” „nieznacznie” z „wilgotnego” mroku, „wiodąc dzień bez światła w oku”; mgła wisi wtedy „nad ziemią, jak strzecha ze słomy / Nad ubogą Litwina chatką” (VI, 1–2, 4–5), a „tęskna” „piosnka” żniwiarek „w mgłę bez echa wsiąka” (VI, 25–27). Potem romantyczno-tajemniczy – gdy staje się malowniczym tłem dla postaci powożącego „kałamaszką” Robaka; w pędzie „kaptur mnicha bury / Wznosi się nad tumany jako sęp nad chmury” (VI, 295–296) (w księdze II mgła przemieniała ruiny zamku w wiszący nad ziemią pałac z baśni). Wreszcie mgła wiąże się z nastrojem pełnym pogody – pod koniec księgi, gdy Maciej Dobrzyński, „Nucąc piosenkę «Kiedy ranne wstają zorze»”, obserwuje, jak „słonko z góry tysiącem promieni” wątku „przetyka, posrebrza, wyzłaca, rumieni” osnowę z mgły opadającej ku ziemi, jakby tkało słucki pas (VI, 568, 573–575). Ten opis wiąże w jedno dobrzyńską powszedniość z barwami baśniowych klejnotów i splendorem narodowego stroju.

„Mglisty obłok”, „Co się wiecznie ze trzęskich oparzelisk wznosi” (IV, 507–508), oddziela świat dostępny oku wędrowca lub myśliwca od legendarnego matecznika, „królestwa zwierząt i roślin” (IV, 511); ten rodzaj mgły wyznacza więc granicę zjawisk dostępnych zmysłom i nadzmysłowych. Nawet gdy jej nie przekraczamy, mgła (a także ciemność) zaciera kontury i kieruje naszą uwagę ku wrażeniom innym niż wzrokowe. Mickiewiczowi nie wystarcza, żebyśmy jego krajobrazy  widzieli. Chce, żebyśmy się poczuli nimi ogarnięci i przeniknięci. Opisuje ruch mas i warstw ziemi (rwanej w kawały przez wichry), wody, nawet powietrza (X, 47–72). Władzą dotyku obdarza wiatr, który: „rozwinął dłonie / I mgłę muskał, wygładzał, rozścielał na błonie” (VI, 571–572). Miesza i jednoczy wrażenia dźwiękowe i dotykowe, nadając mgle konsystencję przedmiotu, w który „wsiąka” dźwięk „jednostajnej” piosenki żniwiarek (VI, 26). Niezawodnie odróżnia niesione gwałtownymi szkwałami pojedyncze „krople dżdżyste, / Wielkie, jasne, okrągłe, jak grady ziarniste” (X, 53–54) od „gęstych” kropel ulewy, które z kolei

                        [...] zlały się razem; to jak proste stróny
            Długim warkoczem wiążą niebiosa do ziemi,
            To jak z wiader buchają warstwami całemi.
                                                                       X, 75–77

Pan Tadeusz wiąże nas z ziemią; zwłaszcza z polską ziemią. Zwłaszcza, ale nie tylko: wiąże człowieka z całym olśniewającym światem dźwięków, zapachów, smaków, ze światem, który nas nieustannie, raz porywczo, raz czule dotyka, muska nam twarz powiewem wiatru, oślepia blaskiem błyskawicy, trwoży wyciem wichrów, porywa energią wszystkich żywiołów.

Czytelniku Pana Tadeusza! Czy słyszałeś, jak „już deszcz wciąż pluszczy” (X, 72) – prawdziwy deszcz, nie szklany deszcz w telewizji? Czy czułeś zapach mokrych skib ziemi? Wilgotne dotknięcie mgły? Ile razy?

Czy już umiesz czytać?


Stanisław Falkowski

ARKA. PO CO I JAK „PAN TADEUSZ” UCZY BYCIA SOBĄ? (II)

II. ŻARTY. ŻYCIE JAKO UROCZYSTOŚĆ. SOPLICOWO I PARYŻ


ŻARTY I ŻABY

Poufałe formy językowe wiążą w wielką rodzinę bohaterów poematu i niezliczonych Polaków z różnych wieków, żyjących w myślach tych bohaterów. Z czytelnikami zaś poematu wiąże bohaterów nieraz – oprócz bliskości, szacunku, życzliwości – klimat uśmiechu, czasem wręcz rozbawienia. Groteskowa arytmetyka z IX księgi (dwadzieścia trzy rany pana Pocieja – dwadzieścia trzy zrazy na śniadanie – dwadzieścia trzy moskiewskie trupy) prowadzi, jak już wiemy, do poważnych wniosków. Jest jednak również żartem. I cały poemat, pełen powagi, często smutku, jest zarazem pełen żartów. Mickiewicz igra z oczekiwaniami czytelnika. Petersburska anegdota Telimeny na chwilę wprawia nas w osłupienie:

            [...] gdym szła do ogrodu pewnego poranka,
            Chart u nóg mych zadławił mojego kochanka
                                                           II, 617–618

Granica wersu opóźnia wyjaśnienie:

            Bonończyka!
                        II, 619

Oddychamy z ulgą: chodzi o „rozkoszną psinę” (II, 619).

Nie mniej makabrycznym efektem poeta przeraża czytelnika w patetycznym „argumencie” (streszczeniu) otwierającym księgę VIII:

„[...] Zajazd – Ostatnia woźnieńska protestacja – Hrabia zdobywa Soplicowo – Szturm i rzeź [...]”

Dopiero wersy 767–789 uspokajają, że chodzi o rzeź... bydła i drobiu, zwłaszcza kur ginących z mściwej ręki Saka, nieszczęśliwego zalotnika Zosi.

Księga XI kończy się „nie do rymu”:

                                   [...] a Rejenta dama
            Jeszcze u gotowalni, choć śpieszy się sama
            I choć jej pomagają służebne kobiety,
            Nie mogła w żaden sposób skończyć toalety:
            Ledwie będzie gotowa na godzinę czwartą.
                                   XI, 677–681 (ostatnie wersy księgi)

Na rym musimy zaczekać... do początku księgi XII:

            Na koniec z trzaskiem sali drzwi na wściąż otwarto.
            Wchodzi Pan Wojski w czapce i z głowa zadartą,
                                                                       XII, 1–2

Czekamy (na rym), bo goście w soplicowskim dworze też czekają (na Telimenę)!

Inny rodzaj żartów: gra słów. Hrabia projektuje zajazd w stylu feudalnym:

            „Dżokejów – dodał Hrabia – uzbroić we dworze,
            Z włości wezwać wasalów!”
                                                           V, 854–855

Zgorszony Gerwazy oponuje przeciw pierwszej części wojowniczych rozkazów: „Lokajów? Broń Boże! [...]” (V, 855) Drugą – pochwala: „Wąsalów co innego, zdadzą się wąsale” (V, 859); pochwala... przez pomyłkę: pierwszy raz usłyszał słowo „wasal”!

Sędziego średniowieczno-feudalne upodobania sąsiada też wystawiły na słownikową próbę. Hrabia

            Przyjechawszy z wojażu upodobał mury,
            Tłumacząc, że gotyckiej są architektury;
            Choć Sędzia z dokumentów przekonywał o tem,
            Że architekt był majstrem z Wilna, nie zaś Gotem.
                                                                       I, 280–283

W księdze VIII poeta żartuje ze swoich bohaterów jak w klasycznym poemacie heroikomicznym: uczestnicy zajazdu, „Do domu nie wpuszczeni” (VIII, 705), zdobywają... kuchnię. Mało tego:
  
            Marszem i całodziennym znużeni sejmikiem,
            „Jeść! jeść!” – po trzykroć zgodnym wezwali okrzykiem,
            Odpowiedziano: „Pić! pić!” Między szlachty zgrają
            Stają dwa chory: ci pić, ci jeść wołają;
                                                                       VIII, 711–714

Dowcip polega na użyciu słowa: „chory”; w tej samej księdze dwukrotnie już czytaliśmy o dwóch chórach... żab (VIII, 38–50) 579–583)! Mickiewicz zapewne chce, żeby nam przed oczami mignął obraz kontuszowego tłumu, dziwnie upodobnionego do żab! – i żeby nam zadźwięczała w uchu „symfonia” głosów rycerzy, przedrzeźniająca „harmonij[ę] cudną orkiestry podwodnej” – czyli obu żabich chórów (VIII, 579) (nie na odwrót!).

Dowcip być może ma drugie dno. Najstarszy znany poemat heroikomiczny świata to grecka Batrachomyomachia (Wojna żab z myszami). (Puśćmy na chwilę wodze interpretacyjnej fantazji. Jeśli w zajeździe uczestniczą żaby, to rola myszy przypada pokonanym obrońcom Soplicowa. A myszy – wiadomo: według polskiej tradycji zjadły złego władcę Popiela. Soplicowskie „myszy” w IX księdze „zjedzą” sługi złego władcy cara, z majorem Płutem na czele).

„Trzecie dno” dowcipu: „harmonija cudna” „orkiestry podwodnej” (VIII, 579) opóźniła nawet atak na Soplicowo, bo zachwycony nią Hrabia „Wstrzymał konia i o swej zapomniał wyprawie” (VIII, 582). Wątpliwe, aby dwa chóry spragnionych i głodnych podkomendnych wywołały we wrażliwej duszy wodza zajazdu równe wzruszenia estetyczne...

I to jeszcze nie wszystko. Nie po raz pierwszy wyprawa Hrabiego kojarzy się z żabami. W Treści księgi III czytamy: „Wyprawa Hrabi na sad”. Tam właśnie miłośnik malowniczych widoków i przygód „przyczołgał się blisko” „ogrodniczki” Zosi, „Skacząc jak żaba” (III, 21).

Nawiasem mówiąc: w czasie uczty w księdze I Tadeusz puste miejsce oczekiwanej sąsiadki

                                    [...] napełnił myślami.
            Po tem miejscu biegało domysłów tysiące,
            Jako po deszczu żabki po samotnej łące;
                                                           I, 327–329

Żabki stanowczo cieszą się sympatią poety.

Poeta żartuje z postaci. A także z własnych pomysłów – dając popis ich dowcipnych przetworzeń. Tadeusza i Hrabiego („Ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli”) Robak ocalił niechybnym strzałem do niedźwiedzia między ich głowami (IV, 645–657, 768–789). Z kolei nóż Wojskiego „świsnął / Między głowy” Płuta i Rykowa i uderzył „w dno gitary” (IX, 311–313); i te dwie głowy ocalały (Majora nie na długo). Nie bez szwanku natomiast wyszły z opresji dwie jeszcze inne głowy, gdy nieostrożnie znalazły się na łowieckim terenie Wojskiego:

                        Tadeusz z Telimeną, pomiędzy izbami
            Stojąc we drzwiach na progu, rozmawiali sami;
            [...]
            Wtem pomiędzy ich usta mignęła znienacka
            Naprzód mucha, a za nią tuż Wojskiego placka.
                                                           II, 551–552, 697–698

Od uderzenia w uszaki (dwie części framugi) „obojgu sine zostały się znaki” (II, 726).

Żarty z własnych bohaterów i przedrzeźnianie samego siebie to część Mickiewiczowskiej strategii pisarskiej. Łatwiej nam lubić ludzi, z których i z którymi możemy pożartować. Poeta chce, żebyśmy nie tylko znali świat, o którym opowiada – my jego Litwę mamy również lubić. A tego, kto opowiada, traktować jak dobrego kompana, który może liczyć na to, że niezawodnie zrozumiemy jego półuśmiechy i mrugnięcia okiem.

Wielką tajemnicą Pana Tadeusza jest to, że powaga przenika się w nim z żartem, uśmiechem lub śmiesznością w sposób niemożliwy do rozdzielenia. Sędzia, gdy podaje Tadeuszowi „poważnie rękę do pocałowania” (I, 229), ma w sobie coś królewskiego i ojcowskiego; lecz wzbudza rozbawienia naiwnym przekonaniem, że budowniczy gotyckiego zamku musi koniecznie być Gotem (I, 283). Majestat Podkomorzego ustępuje śmieszności, gdy Gerwazy krzyczy: „Podkomorzeńku!” (V, 619), a sam powiatowy dostojnik nie może się dowołać oręża („Tomasz, karabelę!” [V, 686]; będzie na tę karabelę czekał przez trzy księgi). Patriarchalne dostojeństwo Maćka nad Maćkami zyskuje osobliwy kontrapunkt w scenie karmienia królików. Powaga bohaterów Pana Tadeusza nie onieśmiela, a śmieszność nie budzi niechęci; czujemy się wśród nich jak w dobrze znajomym domu, dokąd z radością przybywamy w gościnę; życie domu toczy się codziennym rytmem, który nas zaraz wciąga, a my sami jesteśmy mile oczekiwanymi gośćmi.


POWSZEDNIOŚĆ, CZYLI ŚWIĘTO

W każdej chwili opowiadania i w każdym miejscu, w którym znajdą się bohaterowie poematu, mamy się czuć jak u siebie. Wrażenie swojskości Mickiewicz osiąga między innymi w ten sposób, że poszczególne miejsca – domy, wnętrza – oraz grupy osób pokazuje w migawkach z powszedniego życia. Tadeusz zjawia się w Soplicowie i po chwili spędzonej na samotnym rozglądaniu się po dawno niewidzianym domostwie tonie w uściskach Wojskiego (I, 160–161), który wychodzi mu na spotkanie; nim to nastąpi, już niewidzialne ręce sług wzięły w opiekę konie przybysza – godnego opieki i zainteresowania, nie dlatego że jest krewnym pana domu, lecz że jest gościem. Kto przybywa w progi nadniemeńskich domów, może niezawodnie liczyć na powitanie pełne żywej serdeczności; musi się czuć tak, jakby tu był zawsze oczekiwany. Początkowa cisza w księdze I tylko łudzi pozorem bezludności. Dwór jest pełen bliskich osób, a chwilowo pusty, właśnie dlatego że pełen – wszyscy obecni bowiem wyprawili się na poobiednią przechadzkę do lasu, a po powrocie znów napełnią domostwo swojskim gwarem. Ten dom pojawia się przed nami „w pół ruchu”; przed chwilą nas jeszcze nie było, lecz w nim toczyło się życie. „Właśnie z lasu wracało towarzystwo całe” (I, 210); wyraz „właśnie” służy za sygnał, że oto spełnia się czynność przewidziana w urozmaiconym planie dnia: małe polowanie przed śniadaniem, śniadanie (zapoznamy się z nim dokładniej w księdze II, 479–520), leśna przechadzka, wyprawa na grzyby, życzliwa rozmowa przy wieczerzy („Śmiałbym upraszać młodzieży, / Ażeby po staremu bawić u wieczerzy, / Nie milczeć i żuć: czy my ojce kapucyni?” (V, 445–447), gospodarska krzątanina w kuchni (Wojski!).

Także Dobrzyn zastajemy „w pół ruchu”. Narrator objaśnia nam wygląd i obyczaje zaścianka oraz przedstawia patriarchę Dobrzyńskich Maćka, zwanego Kurkiem na kościele (VI, 422), a następnie pokazuje Maćka w działaniu; w pierwszym zdaniu mówiącym o jego czynnościach znajdujemy znowu „właśnie”!

            Właśnie staruszek chodził po samotnym dworze,
            Nucąc piosenkę: „Kiedy ranne wstają zorze” [...]
                                                           VI, 567–568

Trafiliśmy więc „właśnie” na moment, gdy Maciek kończy modlitwy, za chwilę przejdzie do następnego punktu swojego gospodarskiego harmonogramu: będzie karmił króliki. Uczta nie uczta, rada nie rada (zaraz do Maćka przybędą posłowie z prośbą o pilny udział w radzie), Maciej robi to, co powinien, czego się spodziewamy. Jest częścią świata odwiecznie uporządkowanego.

W soplicowskim i w dobrzyńskim domu trwa dzień powszedni i jednocześnie trwa święto, bo tu, gdzie całe życie jest przeniknięte rytualnym rytmem, po prostu cały czas jest święto.


PARYŻ I SOPLICOWO

Inaczej – w wielkim mieście. W nim brak ciszy, stałego rytmu, ładu międzyludzkich więzi.

[...] w tym mieście, jak w karczmie zajezdnej, ciężko znaleźć kąt spokojny i co dzień jakiś hałas myśli rozrywa. Jak podróżnemu na morzu śni się ląd, tak mnie ustawicznie dom ze strzechą w lesie, ale niewiele nam nadziei, żebym go kiedy na jawie obaczył. Przeznaczenie kuje mnie zawsze do bruków, których nienawidzę. Ile razy Pani pójdziesz na przechadzkę w las albo między zboże, proszę wspomnieć o mnie.

Tak pisał Mickiewicz do Julii Rzewuskiej (list z lata 1835) o Paryżu. Stolica Francji to w oczach poety wcielenie zła przepełniającego miejski świat. Największe zło jednak nie polega na hałasie – choć [Epilog] zaczyna się od hałasów paryskiego piekła: wielkomiejskiego „stuku” i emigranckich „potępieńczych swarów”, kończy się – marzeniem o polskiej Arkadii, w której by „wieśniaczki, kręcąc kołowrotki”,

                        [...] wzięły na koniec do ręki
            Te księgi, proste jako ich piosenki!
                                   [Epilog], 115–116

Mickiewicz zamyka poemat zestawieniem wielkiego i obcego świata, dokąd historia rzuciła polskich wygnańców, z „krajem lat dziecinnych”, jedyną „W całej przeszłości i w całej przyszłości” krainą, „W której jest trochę szczęścia dla Polaka” ([Epilog], 65–68). Litewska wieś to dla wygnańca kraina szczęśliwa, nie tylko dlatego że w niej właśnie był dzieckiem i był u siebie. Soplicowskie zacisze i z innego powodu jest lepsze niż Paryż.

            Bo któż tam mieszkał? – Matka, bracia, krewni!
            Sąsiedzi dobrzy. Kogo z nich ubyło,
            Jakże tam o nim często się mówiło,
            Ile pamiątek, jaka żałość długa
            Tam, gdzie do pana przywiązańszy sługa
            Niż w innych krajach małżonka do męża;
            Gdzie żołnierz dłużej żałuje oręża
Niż tu syn ojca; po psie płaczą szczerze
            I dłużej niż tu lud po bohaterze.
                                               [Epilog], 91–99

Soplicowo przewyższa „stolicę świata” ładem i ciszą, lecz i czymś jeszcze ważniejszym: łzy nie są tam konwencjonalnym gestem, a ludzi łączą rzeczywiste, szczerze przeżywane i szczerze manifestowane więzi. „Tu” – na Zachodzie – zapomina się szybko nawet o bohaterze (autograf poematu świadczy o tym, że pierwotnie nawet miał być wymieniony konkretny bohater: „po wiernych psów zgonie / Większy płacz niż tu po Napoleonie”; zmiana miała zapewne osłabić akcenty pronapoleońskie i zarazem podkreślić ogólny charakter zjawiska). „Tam” – na Litwie – czułe wspomnienia otaczają nie tylko zmarłych bliskich, ale nawet... psa! Tu – brak ich nawet dla ludzi uważanych za największych.

Pan Tadeusz nie tylko utrwala odchodzącą w przeszłość kulturę litewskiego dworu i zaścianka, lecz również stawia naprzeciw siebie dwa światy: litewską wieś i europejską metropolię, „kraj szczęśliwy, ubogi i ciasny” ([Epilog], 80) porównuje z pełnym zgiełku i chłodnej obojętności „wielkim” światem Zachodu, świat więzi serdecznych, sięgających aż poza grób, za światem związków zdawkowych i powierzchownych.

Autora Pana Tadeusza przejmuje nie tylko pytanie, czy polscy wygnańcy powrócą do ojczyzny, lecz również inne: w którym z tych dwóch światów będziemy żyli?

Pochwała świata soplicowskiego, a krytyka paryskiego znajduje w poemacie również mniej jawny wyraz. Wyruszającego do wojska Tadeusza Zosia obdarowuje relikwiami „świętego Józefa / Oblubieńca, patrona zaręczonej młodzi” (X, 326–327) oraz obrazkiem ze świętą Genowefą. Może to nie przypadek, że poeta udzielił schronienia w sercu Zosi i pod dachem soplicowskiego domu patronce Francuzów i Paryża, znieważonej we własnej zepsutej ojczyźnie? Jej relikwiarz spalono w stolicy Francji w czasie rewolucji (1793). W Soplicowie zaś świętości się czci, a nie depce. „Może nasz naród jest powołany opowiadać ludom ewangelią narodowości, moralności i religii” – pisał Mickiewicz w liście do Lelewela (23 marca 1832). A jeśli tak, to nieznaczny na pozór szczegół ze sceny pożegnania rycerzy wolno zapewne powiązać z jednym z najgłówniejszych tematów dzieła – tematem cywilizacji, która czci świętości lub własne świętości profanuje.

Stanisław Falkowski


Tory






Fot. Jerzy Juhanowicz

ARKA. PO CO I JAK „PAN TADEUSZ” UCZY BYCIA SOBĄ? (I)

I. BAŚŃ. ŻAŁOBA I NADZIEJA. WIĘŹ

BAŚŃ?

Wszystko było naprawdę, tak? XII księga poematu kończy się zdaniem:

I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem,
A com widział i słyszał, w księgi umieściłem.
                                                           XII, 862–863[1]

Profesor Pigoń tak to komentował:

Polskie klechdy ludowe zwykły się kończyć takim tradycyjnym zwrotem, np.:

                                   I ja tam byłem, miód i wino piłem,
                                               Po brodzie się lało, w głowie nie zostało itp.

Ale poeta uchyla ostatni wiersz, stosowany [!] przy baśniowej niebylicy, niestosowny w „historii”, której prawdziwości składa tu świadectwo: widziałem, słyszałem, opisałem w księgach. Tak, jak właśnie zapowiedział: „Widzę i opisuję”, bo tęsknię za minioną... [2]

Rzeczywiście; tak właśnie kończą się baśnie. Dodajmy: baśnie szczęśliwe. Trwa weselna uczta, dobry król łagodnym wzrokiem spogląda na rycerza, któremu przed chwilą oddał pół państwa i córkę, słońce szykuje się, by przez długie, długie lata opromieniać szczęście młodej pary, a smok, całkiem martwy, nie zakłóca już nastroju. Soplicowo więc jest prawdziwe... jeżeli prawdziwi są tacy rycerze, królewny i smoki. Ale jeśli nie... to Mickiewicz mówi: opowiedziałem wam o świecie tak pięknym jak najszczęśliwsza baśń – ale też jak baśń nierzeczywistym, niedostępnym, bezpowrotnie utraconym.


ŻAŁOBA

Nie przypadkiem urwał akcję wiosną 1812 roku. Wie, co było potem. Zwyciężył smok. Śnieżne pustkowia jego królestwa pochłonęły armię „boga wojny” (I, 894), Napoleona. We fragmencie „dopisanym” do poematu przez Słowackiego (Juliusz Słowacki, Pan Tadeusz) sam pokonany cesarz przejeżdża przez Soplicowo okryte śniegiem, a nie skąpane w blasku wiosennego słońca. Kropkę nad „i” postawił wiek później Tadeusz Makowiecki w poemacie Pani Zosia (przed 1939): Hrabia wygnaniec przybywa do Soplicowa potajemnie z ostatnimi pamiątkami po Tadeuszu, poległym pod Lipskiem. Jest więc już rok 1813. Ale poemat Mickiewicza ujrzał światło dzienne jeszcze dużo później: w roku 1834. Po jeszcze jednej katastrofie – powstania listopadowego!

            O Matko Polsko! Ty tak świeżo w grobie
            Złożona – nie ma sił mówić o tobie!
                                               [Epilog], 40–41

– wzdycha narrator [Epilogu], jeden z wygnańców, osieroconych przez „Matkę Polskę” – umarłą ojczyznę. Ich własne serca więzi „wieko kamienne” ([Epilog], 45), a więc i one znalazły się w grobie. W porządku politycznym wszystko zostało przegrane, i to parę razy. W roku 1834 mijają trzy lata od zdobycia Warszawy przez marszałka Paskiewicza, trzynaście – od śmierci „boga wojny”, Napoleona. A tak na niego przed laty oczekiwano!


BÓG WOJNY

Tylko w trzech księgach poematu (III, V, IX) nikt nie wspomina o Napoleonie. Poza tym ustawicznie się o nim pamięta i marzy. Geniusz. Czarownik. Bóg! „Wielki to człowiek” – ocenia Robak (IV, 395); Bartek Prusak stwierdza: „od czasów pana Tadeusza / Kościuszki, świat takiego nie miał genijusza / Wojennego” (VII, 13–15) (przy całym szacunku dla Naczelnika insurekcji – wolno się pewnie uśmiechnąć na to polocentryczne porównanie...). Ryków wspomina: „U nas w pułku gadano, [...] Że Bonapart czarował” (I, 524–525).

Ksiądz-emisariusz w propagandowym zapale ociera się o bluźnierstwo. Przestrzega, że jeśli Litwini spóźnią się z powstaniem,

            Napoleon sam wszystkich pobiwszy, nareszcie
            Powie: „Obejdę się ja bez was, kto jesteście?”
                                                           IV, 443–444

Podobnie odzywa się przecież według przypowieści Bóg Oblubieniec do spóźnionych (!) na gody panien głupich („nie znam was” – Mt 25, 12) i Bóg Gospodarz do potępionych, daremnie kołaczących do drzwi Jego domu („Nie znam was, skądeście” – Łk 13, 25)! Robak próbował rozpraszać wątpliwości. Zaniepokojonego wiadomościami o rekwizycjach w Częstochowie szlachcica Wilbika, jednego ze słuchaczy swoich agitacyjnych wywodów, zapewnia, że „Pan Najjaśniejszy / Napoleon katolik jest najprzykładniejszy” (IV, 315–316). Ostatnie słowo w sprawie cesarza Francuzów należy jednak w dwunastu księgach poematu do niechętnego mu patriarchy dobrzyńskiego zaścianka. Maciek nad Maćkami „sam widział”, jak po wkroczeniu na Litwę żołnierze napoleońskiej armii:

                        „[...] kobiety w wioskach napastują,
            Przechodniów odzierają, kościoły rabują!”
                                                           XII, 392–393

Dlatego on z kolei przestrzega:

            „Cesarz idzie do Moskwy! daleka to droga,
            Jeśli Cesarz Jegomość wybrał się bez Boga!
            Słyszałem, że już podpadł pod klątwy biskupie;
            Wszystko to jest...” Tu Maciej chleb umoczył w supie
            I jedząc nie dokończył ostatniego słowa.
                                                           XII, 394–398

Sam narrator na ogół Napoleona nie ocenia, gniewna wypowiedź Maćka z ostatniej księgi rzuca jednak nowe światło na sens dwuznacznej oceny wypowiedzianej wyjątkowo przez narratora na początku poematu:

            Takie były zabawy, spory w one lata
            Śród cichej wsi litewskiej; kiedy reszta świata
            We łzach i krwi tonęła, gdy ów mąż, bóg wojny
            Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny,
            Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebrnych,
            Od puszcz libijskich latał do Alpów podniebnych,
            Ciskając grom po gromie, w Piramidy, w Tabor,
            W Marengo, w Ulm, w Austerlitz.
                                                                       I, 892–899

W określeniu „bóg wojny” oprócz podziwu brzmi trwoga. „Bóg” ciskający gromy to w jednej osobie Mars i gromowładny Jowisz – w każdym razie bóg pogański!


SIEROCTWO

Czy należało liczyć na takie bóstwo? Tego Mickiewicz w Panu Tadeuszu nie rozstrzyga. Poemat nie jest politycznym traktatem ani manifestem. Jest raczej portretem nastrojów – wielkiego oczekiwania sprzed lat dwudziestu kilku, wielkiego rozczarowania i wielkiej żałoby. A przede wszystkim – próbą znalezienia fundamentów nadziei trwalszych niż wojenne powodzenie lub niepowodzenie francuskiego zdobywcy Europy. Nadzieja wydaje się pilnie potrzebna – właśnie wtedy, gdy za życia pokoleń współczesnych Mickiewiczowi w Matkę Polskę uderzały niekończące się ciosy, gdy zabito ją wiele razy. Trzy rozbiory (1772, 1793, 1795), przegrana wojna z Rosją (1792) i powstanie (kościuszkowskie, 1794), wiosna wielkich oczekiwań przeżywana już przez pokolenie samego Mickiewicza – czternastoletniego (1812) („Urodzony w niewoli, okuty w powiciu, / Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu” [XI, 77–78]) i katastrofa moskiewskiej wyprawy kilka miesięcy później, śmierć księcia Józefa w bitwie pod Lipskiem (1813), kolejne przegrane powstanie (listopadowe 1830–31) – to wszystko zdarzyło się za życia ludzi, którzy mogli się stać czytelnikami pierwszego wydania poematu. „Te pokolenia żałobami czarne”, o których czytamy w [Epilogu] (w. 36), to właśnie pokolenia dziadków i rodziców poety, i jego własne pokolenie, może też nieco młodsi bracia. Gdzie ci wszyscy rozbitkowie, skazańcy, zesłańcy, wygnańcy, te sieroty po Matce Polsce mają szukać otuchy?


ZAGRODY, CZYLI TWIERDZE

Narrator [Epilogu] tłumaczy:

            Chciałem pominąć, ptak małego lotu
            Pominąć strefy ulewy i grzmotu
            I szukać tylko cienia i pogody,
            Wieki dzieciństwa, domowe zagrody...
                                               [Epilog], 20–23

Przyznaje się do kapitulacji – po tylu katastrofach, z widokiem na piekło emigracyjnych „swarów” (piekło – bo swary są „potępieńcze” – [Epilog], 4) nie czuł się na siłach opiewać bohaterskich klęsk ani szukać słów, które by przywróciły do życia sieroty skamieniałe z bólu.

            Ach, czyjeż usta śmią pochlebiać sobie,
            Że dzisiaj znajdą to serdeczne słowo,
            Które rozczula rozpacz marmorową,
            Które z serc wieko podejmie kamienne,
Rozwiąże oczy tylą łez brzemienne
            I sprawia, że łza przystygła wypłynie?
            Nim się te usta znajdą, wiek przeminie.
                                               [Epilog], 42–48

A przecież właśnie takie słowa znalazł. Gdy po latach zaczął je czytać Sienkiewiczowski latarnik,

ryknął i rzucił się na ziemię. [...] We łkaniu, jakie nim wstrząsało, nie było bólu, ale tylko nagle rozbudzona niezmierna miłość, przy której wszystko jest niczym...
Henryk Sienkiewicz, Latarnik, cyt. wg Wybór nowel i opowiadań,
oprac. Tadeusz Bujnicki, Wrocław 1979, BN I 231, s. 348

Poemat opiewający „domowe zagrody”, a nie bohaterskie bitwy, przemienił właśnie te „zagrody” w twierdze pocieszenia dla serc zagrożonych rozpaczą.


MAGICZNE RACHUNKI

Bitwy toczą się raczej w baśniowym oddaleniu. Z jednym wyjątkiem: Soplicowo staje się twierdzą dosłowną, gdy dochodzi – w księdze IX – do bitwy z Moskalami. Zwycięskiej! Na placu boju pozostają moskiewskie trupy. Jest ich dwadzieścia trzy. Dlaczego właśnie tyle? Cofnijmy się do roku 1794. Wówczas to stary Maciej Dobrzyński

                        Ostatni raz wojował, poszedłszy za Ogińskim
            Do Wilna, gdzie służyli oba pod Jasińskim.
            I tam z Rózeczką cudów dokonał odwagi.
            Wiadomo, że sam jeden skoczył z wałów Pragi
            Bronić pana Pocieja, który, odbieżany,
            Na placu boju, dostał dwadzieścia trzy rany.
                                                           VI, 521–526

A teraz – uwaga. Siedemnaście lat później nieproszeni goście Sędziego, pacyfikujący zajazd rosyjscy oficerowie Płut i Ryków, przy śniadaniu...

                        [...] tak czynnie zaczęli się zwijać,
            Tak łakomie połykać i gęsto zapijać,
            Że w pół godziny zjedli dwadzieścia trzy zrazy
            I wychylili ponczu ogromne pół wazy.
                                                           XI, 250–253

Daleko od bitewnych ran do zrazów zjadanych na śniadanie i zapijanych „waz[ą] dobrego ponczyku” (IX, 243) („ponczyk” dla oficerów, „beczk[a] spirytusu” dla żołnierstwa [IX, 274] – to wojenne podstępy Robaka). A jednak chodzi o dwie rubryki tego samego bilansu polskich krzywd – heroiczną i heroikomiczną. W jednej znajdujemy rany zadane bohaterskiemu obrońcy przez Rosjan pastwiących się nad warszawską Pragą w roku 1794; w drugiej – ubytki w soplicowskiej spiżarni związane z gargantuicznym apetytem ucztujących najeźdźców w roku 1811. Intrygujący wspólny mianownik obu stanowi liczba: 23.

To nie koniec rachunków. Bitwa dobiega końca. Zgodnie z obawami Rykowa

            Jegry w tłumie ulegli mocy przeciwników.
            Dwudziestu trzech na ziemi wala się zabitych,
            Trzydziestu kilku jęczy ranami okrytych, [...]
                                                           IX, 471–473

A zatem liczba dwadzieścia trzy pojawia się po raz trzeci. Z pewnością nie chodzi o przypadek. Rachunek przedstawia się jasno: za każdą ranę polskiego bohatera – jeden martwy Moskal. I za każdy świętokradczo przełknięty zraz ze spiżarni polskiego dworu.

Nawet pierwszy, poważniejszy wariant tego „równania” zatrąca groteską. Żałobne i wzniosłe wspomnienie rzezi Pragi kojarzy bowiem z bitwą wprawdzie krwawą jak ostatni bój Rolanda (nie brak w niej zmasakrowanej głowy, przeciętej szczęki, odrąbanej dłoni [IX, 340, 398, 443–444]), lecz przecież zarazem operetkową i rozstrzygniętą w końcu przez zwalenie sernicy – budowli niepoetycznej i niemilitarnej. Drugi wariant wygląda wręcz na żart zaczerpnięty z jakiegoś makabrycznego kabaretu sprawiedliwości: za pochłonięte przez obu oficerów soplicowskie zrazy ich podkomendni płacą własnymi ciałami, siekanymi Rózeczką, Brzytewką, Kropidłem – niczym zrazy! Ale Mickiewicz nie tylko dowcipkuje. Dublując swoje „równanie”, skłania do zastanowienia: jak rozumieć dokładną zgodność liczb? Czy dwadzieścia trzy moskiewskie trupy to dowód chirurgicznej precyzji bogini Nemezis, mitologicznej szafarki sprawiedliwości? Czy obraz (bezsilnego?) dziecięcego marzenia, że potwór nie tylko za każdy występek, lecz także za każdą psotę odpowie którąś z głów? Lub może wreszcie sygnał autoironii: coś w tym jest, że tych ran i tych Moskali będzie dokładnie tyle samo – ale nie traktuj tego, czytelniku, zbyt serio; zrazów też było tyle samo – trochę się bawię tymi liczbami... jakbym wśród magicznych zaklęć wbijał szpilki w figurki wrogów, którym życzę klęski; trochę o tej ich klęsce marzę, jak dziecko marzące o dobrym czarodzieju, który złego smoka pokona cudowną bronią.


WIĘŹ

Marzenie dziecka zwycięża – w baśni. W pouczającej soplicowskiej baśni zwycięża szlachta zjednoczona. „Stronnicy Sopliców” „rozrywają kłody”, w których Moskale uwięzili Dobrzyńskich (IX, 331–332) – w obliczu wspólnego wroga sąsiedzkie waśnie natychmiast ustępują przed narodową solidarnością. W życiu, nie w baśni, panują Moskale... Nad podbitym krajem, owszem. Lecz nie nad duszami jego mieszkańców ani emigrantów-wygnańców. Zjednoczone dusze chroni pancerz szczególnej więzi, wyrażanej niekiedy bardzo subtelnymi sposobami. Narrator mówi o Maćku: „Wiadomo, że sam jeden skoczył z wałów Pragi / Bronić pana Pocieja” (VI, 524–525). Bardzo ważne jest to: „wiadomo”. Pojawia się ono nie po raz pierwszy. O tytułowym bohaterze poematu dowiadujemy się w I księdze, że:

            Nazywał się Soplica; wszyscy Soplicowie
            Są, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni,
            Do żołnierki jedyni, w naukach mniej pilni.
                                                           I, 629–631

„Wiadomo” czy „jak wiadomo” oznacza w obu wypadkach, że narrator zwraca się do swoich wyobrażonych słuchaczy jak do osób doskonale wprowadzonych w temat – czyli w świat mieszkańców Soplicowa. W przytoczonej charakterystyce Tadeusza uroczysty ton znany z Inwokacji ustąpił miejsca stylistyce potocznej rozmowy („Do żołnierki jedyni...”). Mickiewicz tworzy klimat poufałej więzi między światem bohaterów poematu i jego narratorem a czytelnikami. „To jest nasz wspólny świat” – mógłby powiedzieć, „czytając o domu Sędziego, macie myśleć o własnych, może utraconych domach; czytając o jego sąsiadach i gościach, wspominajcie serdecznych znajomych z własnej okolicy”.
Serdecznych znajomych nie trzeba szczegółowo przedstawiać. Dlatego we wzmiance o młodzieży, która – zachęcona opowieściami napoleońskich weteranów – przekradała się z Litwy za Niemen, by służyć w wojskach Księstwa Warszawskiego, poeta – niby z niefrasobliwą swobodą – pomija imiona wyliczanych uciekinierów:

            Tak przekradł się Gorecki, Pac i Obuchowicz,
            Piotrowski, Obolewski, Rożycki, Janowicz,
            Mierzejewski, Brochocki i Bernatowicze,
            Kupść, Gedymin i inni, których nie policzę;
                                                           I, 936–939

Jeśli ktoś z czytelników nie znał Obolewskiego czy Janowicza, to znał innych, podobnych do nich młodzieńców. Wszystkich – znajomych narratora i znajomych czytelnika – jednoczą te same wspomnienia, wzruszenia, marzenia i cześć dla wspólnych świętości. Narodowa więź myśli i uczuć trwa w roku 1811, 1812, 1834. Przypisując czytelnikom rolę jej uczestników, Pan Tadeusz tę więź dyskretnie umacnia i rozszerza na przyszłe lata, a może nawet wieki.
Przeszłość objęta więzią liczy się także w stuleciach.


GIEDYMIN I POLSKI OBIAD

„Gorecki, Pac i Obuchowicz, / Piotrowski, Obolewski, Rożycki, Janowicz”, którzy przekradli się „na brzeg Księstwa Warszawskiego” (I, 932, 936–937), „sławny [...] strzelec Tułoszczyk” i „pan Rejtan nieboszczyk” (V, 463–464; por. I, 62, II, 791–803), (wojewoda) Niesiołowski (I, 790), książę Dominik (Radziwiłł) (II, 823–829; por. X, 396), „Ksiądz Poczobut człek sławny” (VIII, 145), „Puzynina, mądra i bogata / Pani”, która wyposażyła jego obserwatorium (VIII, 142–144); narodowi bohaterowie: Kościuszko, książę Józef i Dąbrowski (wymieniony w poemacie 19 razy!); poeci: ksiądz Józef Baka (IX, 230–237) i Jan Kochanowski (IV, 39–40); magnaci sprzed wieków: Jan Tęczyński (X, 518–519) i Mikołaj Krzysztof Radziwiłł („Sierotka”) (XII, 28); władcy Litwy i Polski: Giedymin, Kiejstut i Olgierd (IV, 5–16), Zygmunt August („Ostatni z Jagiellonów wojownik szczęśliwy, / I ostatni na Litwie monarcha myśliwy” – IV, 21–22) i Jan III (VI, 380–381)... Ten niekończący się korowód imion i postaci z wszystkich wieków polsko-litewskiej unii oraz aktorów najnowszych zdarzeń, znany z narodowej historii i z lokalnej legendy, z rozkazów dziennych Wielkiej Armii i z nowogródzkich plotek; zapisanych w domowych kronikach, w herbarzach i w serdecznej pamięci bohaterów poematu; sławnych w zaścianku, powiecie lub województwie albo w Rzeczypospolitej i Europie, żyje w myślach, przemowach, gawędach, wspomnieniach i westchnieniach Sędziego, jego domowników i gości. Ba, żyją w nich: rzymski cesarz: „Wespazyjanus” (I, 381) i rzymski poeta Wergiliusz („mój przyjaciel Maro”, jak go poufale nazywa Wojski [IV, 977]), i bohaterka jego Eneidy, „królowa Dydo” (IV, 979) – postacie ze starożytnej historii, literatury lub mitologii; szlachcic Sarmata przestaje za pan brat z tymi postaciami z kręgu kultury łacińskiej.

Przy okazji rozmowy o gwiazdach i kometach Wojski tak wspomina króla Sobieskiego:
  
                                   [...] ksiądz Bartochowski
            Składając panegiryk na tryumf krakowski,
            Pod godłem Orientis Fulmen, prawił wiele
            O tym komecie; także czytam o nim w dziele
            Pod tytułem Janina, gdzie jest opisana
            Cała wyprawa króla nieboszczyka Jana.
                                                           VIII, 183–188

„Nieboszczyk stryj”, „nasz nieboszczyk sąsiad” – podobnie można powiedzieć tylko o bliskim znajomym. Wojski zaś odzywa się w ten sposób o Tadeuszu Rejtanie (V, 464) i o legendarnych starcu Sapieże, naocznym świadku zdarzeń z życia Jana III („Pamiętam, choć nie miałem wówczas lat dziesięciu, / Kiedy widziałem w domu naszym nieboszczyka / Sapiehę, pancernego znaku porucznika” (VIII, 168–170), wreszcie o samym królu, zwycięzcy spod Wiednia. Dwóch pierwszych poznał osobiście. Króla, zmarłego sto piętnaście lat przed soplicowskim wieczorem, oczywiście nie mógł sam widzieć – lecz słuchał o nim z ust kogoś, kto go znał i widział; o wszystkich zaś – z królem na czele! – mówi właśnie jak o dobrych znajomych. Nie ma barier stanu, znika bariera czasu – skoro Wojski w dzieciństwie słuchał „pancernego znaku porucznika”, czyli dawnego husarza spod Wiednia! W innym miejscu dowiadujemy się, że w odsieczy wiedeńskiej uczestniczyło sześciuset (!) Dobrzyńskich z zaścianka (VI, 380–383). Dziś mieszkańcy Dobrzyna wiodą życie tak pokojowe, że w domu Maćka jaskółki wiją sobie gniazda w zabytkowych hełmach zdobytych w XVII wieku na Szwedach, ale to bohaterskie wspomnienie  raz na zawsze włącza dzieje domowe Dobrzyńskich w historię narodu i kontynentu, i na odwrót – włącza tę wielką historię w krąg spraw osobistych.

Cała Polska, przeszła i teraźniejsza, jest dla bohaterów Pana Tadeusza domem i wielką rodziną, a wszyscy, którzy do tej rodziny należą: sławni myśliwi i magnaci, uczeni i królowie, kiedykolwiek żyli, choćby i przed wiekiem, to bliscy krewni, znani nie z podręczników, lecz z własnych wspomnień lub opowiadań innych bliskich krewnych. Legendarna przeszłość ojczysta, sięgająca aż do mitycznych starożytnych źródeł sarmackiego świata, miesza się z powszednią teraźniejszością, a cześć dla praojców z wdzięczną pamięcią o własnych protektorach. Sędzia na przykład wspomina: „Ja sam lat dziesięć byłem dworskim Wojewody, / Ojca Podkomorzego, Mościwego Pana / (Mówiąc, Podkomorzemu ścisnął za kolana); / [...] / W mym domu wiecznie będzie jego pamięć droga, / Co dzień za duszę jego proszę Pana Boga” (I, 347–349, 352–353). Dumę budzi dawna potęga Jagiellonów i osobista zażyłość z magnatami („ten sprzęt mnie darował / Książę Dominik, kiedym z nim razem polował” – oznajmia Asesor, stawiając w zakładzie „złote obroże” swoich chartów [II, 822–823]). Bohaterów widzimy w pozach z kanonu narodowej wyobraźni i w nieoficjalnym geście. Gdy Tadeusz

                        [...] z dziecinną radością pociągał za sznurek,
            By stary Dąbrowskiego posłyszeć Mazurek [...]
                                                                       I, 71–72

kurantowa melodia refrenu z pewnością mogła w jego uchu wzbudzić wyobrażenie znanych słów: „Marsz, marsz, Dąbrowski...”, a przed oczyma wywołać wizję wodza na czele zbrojnych szeregów. Z kolei w opowieści Robaka bohater narodowego hymnu pojawia się bez koturnu („Z tej tabakiery, / Pan jenerał Dąbrowski zażył razy cztery” [IV, 359–360]).

Poemat zaczęty od Dąbrowskiego na Dąbrowskim też się kończy. Przeszedł Wisłę, przeszedł Wartę, by stanąć we dworze nad brzegiem ruczaju i osobiście skosztować soplicowskich przysmaków:

                        [...] jenerał Dąbrowski oświadczył z wieczora,
            Że chce mieć obiad polski.
                                                           XI, 107–108

Tęsknota do ojczyzny wiernej swym odwiecznym kształtom wyraża się w całym poemacie między innymi trwaniem bohaterów przy narodowym stole. Udział Dąbrowskiego i innych wodzów w finałowej uczcie z XII księgi podnosi każdą z soplicowskich biesiad do rangi świętego obrzędu. Norwid, który, podobnie jak Słowacki, wymagał od Polaków wielkości ducha, szydził, że bohaterowie „arcynarodowego” poematu „jedzą, piją, grzyby zbierają i czekają, aż Francuzi przyjdą zrobić im Ojczyznę” (List do J.I. Kraszewskiego z [ok. 15] maja 1866). Miał rację – lecz zarazem czegoś nie dostrzegł: że w Soplicowie-„centrum polszczyzny” (VII, 348) obok herosów jest też miejsce dla kustoszów narodowego obyczaju, który ktoś przecież musi pielęgnować, bo ma on trwać, „gdy zemsty lwie przehuczą ryki” ([Epilog], 49), jak trwał i trwa od wieków.

Dąbrowski, heros naczelny, w XI księdze sam owym stróżom narodowego obyczaju wskazał to miejsce – przy stole, przy którym w następnej, XII księdze osobiście wśród nich zasiadł do uczty.

Stanisław Falkowski



[1] Cytaty z Pana Tadeusza pochodzą z wydania: Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, [w:] Dzieła, tom 4, Warszawa 1998.
[2] Stanisław Pigoń, przypis w wyd.: Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz..., wyd. VIII, oprac. Stanisław Pigoń, Wrocław 1980, BN I 83, s. 586.