-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Fred
Reed
Jak
nam było
Lato
sześćdziesiątego drugiego nie wydawało się niczym specjalnym. Po
prostu lato. Hrabstwo King George to zalesiona część regionu
Tidewater w Wirginii, upstrzona niewielkimi farmami ojczyzna
przewoźników łapiących kraby w Potomacu. Dla nas było to po
prostu KG. To było mniej więcej wszystko, co pojmowaliśmy jako
uczniowie liceum. Dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, co
mieliśmy.
Nie
umiem dokładnie powiedzieć, dlaczego te długie, ciągnące się
dni spędzane na wędkowaniu i jeżdżeniu samochodami własnej
konstrukcji były szczególne. Nie mieliśmy „zajęć
zorganizowanych”. Robiliśmy niewiele rzeczy, których nie
wymyśliliśmy sami. Jak się nad tym zastanowić, prawie niczego nam
nie zakazywano – było bardzo niewiele zasad i jeszcze mniej
nadzoru. Kiedy mieliśmy ochotę udać się do lasu, albo na rozległą
brunatną Machodoc Creek, albo nad bardziej wzburzone wody Potomacu,
robiliśmy to – w łódce, w czółnie, na dętce albo na nartach
ciągniętych przez łódź poławiaczy krabów. Nikt się nie
przejmował ani nie martwił tym, gdzie byliśmy – nawet nasze
matki. Wody i lasu nie uważano za nieprzyjazne miejsca. Dlaczego
miałyby być nieprzyjazne? Połowę lata spędzaliśmy w wodzie albo
na wodzie. I wcale się nie topiliśmy.
Tam,
gdzie Williams Creek, odnoga Machodoc, przecinała senną wtedy
jeszcze drogę 206, czasami spuszczaliśmy na wodę czółno. „My”
– to znaczy wyrośnięte, niezdarne, spalone słońcem, półdzikie
chłopaki, zwyczajnie próbujące świata. Po kilkuset jardach
wiosłowania znajdowaliśmy się w dziczy; po lewej i prawej
błotniste brzegi; robactwo zawodzące przenikliwie i płaczliwie w
drzewach nad naszymi głowami; błogość w promieniach gorącego
słońca na spokojnej wodzie. Braliśmy zwykle trzcinowe wędki, żeby
łowić leszcze – te żwawe ryby trzeba szybko i pewnie chwytać na
haczyk.
Czasami
ławica małych rybek, goniona przez coś głodnego, wyskakiwała
wśród lśniącej zielonej trawy nad powierzchnię wody i odbijała
promienie słońca jak powierzchnia lustra, zanim wskoczyła z
powrotem do rzeczki. Nad naszymi głowami unosiły się z
„papierowym” furkotem dwóch par skrzydeł opalowe,
zielono-niebieskie ważki, określane przez niektórych mianem dragon
flies.
Mieszkałem wcześniej bardziej na Południu, więc wiedziałem, że
powinno się je nazywać ’skeeter
hawks
albo snake
doctors,
ale nikogo nie poprawiałem.
Dzieciom
pozwalano być dziećmi. Zawsze będę za to wdzięczny.
Wolność,
którą się cieszyliśmy, przeraziłaby dzisiejszych delikatnisiów.
Mieliśmy broń palną i wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, aby
nie myśleć o niej jako o instrumencie do zabijania. Nikt nie chciał
do nikogo strzelać – i nikt tego nie robił. Po prostu lubiliśmy
broń. Pierwszy dzień sezonu na jelenie był dniem wolnym, bo
wszyscy wiedzieli, że chłopaki oraz Becky Burrell i tak nie przyjdą
do szkoły. Wiejskie sklepiki sprzedawały amunicję. Nie wymagano,
aby kupujący ukończył określony wiek. Czemu służyłby taki
przepis?
Pakowaliśmy
cały nasz arsenał do mojego rozklekotanego Chevy’ego
(model z pięćdziesiątego trzeciego), który sprawiał wrażenie
jakby chlubił się tym, że z sześciu posiadanych przez niego
cylindrów działały tylko trzy – i ruszaliśmy do Colonial Beach,
na tamtejsze wysypisko śmieci, obecnie przeznaczone pod zabudowę.
Ja, Chip Thompson, Itch i mój Marlin kaliber 22 systemu
lever-action,
i pudło z długimi fuzjami, kilka czterystadziesiątek1,
kilkadziesiąt nabojów, cokolwiek mieliśmy. Strzelaliśmy do
szczurów aż skończyła nam się amunicja.
Pewnego
wieczora, podczas polowania na szczury, Rusty i ja przypadkowo
wywołaliśmy na wysypisku pożar, ale uciekliśmy zanim przyjechały
wozy strażackie. (Jaki jest okres przedawnienia za przypadkowe
podpalenie wysypiska? Zaprzeczę wszystkiemu).
Rodzice
– podobnie jak dzieci – niezbyt obawiali się wody, lasu, broni,
łódek; właściwie czegokolwiek. Byliśmy odważni i polegaliśmy
na samych sobie, ale o tym nie wiedzieliśmy. Pewnego wieczora razem
z Wendy popłynęliśmy czółnem na drugą stronę Machodoc Creek –
jakieś trzy czwarte mili od doku w bazie marynarki wojennej; do
kryjówki dla polujących na kaczki myśliwych. Wendy była ładną
piętnastolatką – była młodsza ode mnie o dwa lata.
Zapomnieliśmy powiedzieć jej mamie, gdzie będziemy.
Czarną
wodę ożywiał fosforyzujący blask – jasność, która
nadchodziła nad wodę jak duch. Blade światło wirowało wokół
wioseł. Otulał nas spokój i poczucie odcięcia od świata. W tej
ciszy wiosła głośno chrobotały o burty czółna. Nie widać było
prawie żadnych świateł. Nie mieszkało tu jeszcze tylu ludzi;
droga 301 nie zmieniła się jeszcze w czteropasmówkę – pełną
ciężarówek, ryczących i charkoczących przy wspinaniu się na
Edge Hill; inżynierowie z bazy marynarki nie wykupili jeszcze
terenów na brzegu i nie postawili brzydkich domów z upiornymi
lampami rtęciowymi.
Dopłynęliśmy
do kryjówki dla myśliwych, wepchnęliśmy dziób czółna pod
korzeń sosny i spędziliśmy w kryjówce kilka godzin. Na początku
słyszeliśmy chlupot fal o aluminiowe burty łodzi – chlup, chlup
– chlup, chlup. A potem nie.
W
kryjówce wydarzyło się o wiele mniej niż chciałbym, żeby
myśleli sobie moi kumple. W tamtych czasach nie oczekiwano od
dziewczyn, że, jak mówiliśmy, pójdą na całość, ani nawet, że
pójdą na wiele – i zwykle tego nie robiły. Myślę, że to im
się podobało i zdaje się, że nie wyrządzało żadnej szkody
chłopcom.
Tymczasem
przyszedł odpływ i uwolnione czółno odpłynęło w dal. Nie
mieliśmy jak wrócić. Wendy dostałaby od swojej mamy niezłą
burę, gdyby odkryto, że tak naprawdę nie była w kinie.
Powiedziała: „No cóż, zdaje mi się, że musimy wracać wpław”
– co też zrobiliśmy. To była dość długa przeprawa, wszędzie
głęboko i nikt nie wiedział, że tam jesteśmy. Ale to była tylko
woda.
Myślę,
że dzieci były w tamtych czasach szczęśliwe – na tyle, na ile
nastolatki są gotowe, aby cieszyć się życiem. Oczywiście, mocno
i boleśnie doświadczały nas hormony okresu dorastania. Mieliśmy
właściwe temu wiekowi poczucie tragizmu życia, nasi rodzice nie
rozumieli nas i nie wiedzieli nic o seksie, a my wpadaliśmy w
przygnębienie po każdym rozstaniu z dziewczyną lub chłopakiem, to
jest jakiś raz na tydzień. Tak naprawdę to nie była rozpacz –
tylko wiek szesnastu lat.
Nie
obejmowała nas jednak od zewnątrz (a może mam na myśli – od
wewnątrz) prawdziwa głęboka rozpacz, która dziś stała się
normą. Byliśmy po prostu dziećmi. Dziewczyny lubiły chłopców i
– według mojej najlepszej wiedzy – siebie, a chłopcy lubili
dziewczyny. Dziewczyny nie miały bulimii, ani anoreksji, ani nie
brały pigułek na depresję – prawdopodobnie dlatego, że nie były
w depresji. Nie mieliśmy pojęcia, co to jest „terapia”. Mogłeś
chodzić z dziewczyną przez dwa lata bez lądowania z nią w łóżku.
(Słowo). Dziewczyna nie czuła się wykorzystana, bo nie była – i
chociaż chłopcy narzekali, nie sądzę, żeby naprawdę tak bardzo
ich to przejmowało.
Nie
mieliśmy wiele jeśli chodzi o dobra materialne. Nie mam na myśli,
że wszyscy byliśmy biedni. Ja z pewnością nie byłem. Może po
prostu było mniej rzeczy do kupienia. Myślę, że bardziej
wykorzystywaliśmy te, które mieliśmy. Skonstruowaliśmy kiedyś ze
Steve’em Huntem tratwę z kawałków drewna. Do jej dna
przymocowaliśmy cztery dętki i wypłynęliśmy na zatokę. Okazało
się, że jedna z dętek mocno przecieka. Wróciliśmy na brzeg i
wzięliśmy pompkę rowerową. Wypłynęliśmy – Steve wiosłując,
a ja pompując...
Wyglądało
na to, że działa. Tak jak tamte czasy.
[2005]
Fred
Reed
Samobójstwo
Marlboro Mana
Ceną
wolności jest niewolnictwo. Coś w tym rodzaju.
Przynajmniej
do pewnego stopnia
Niedawno
czytałem pełną tęsknoty za minionymi czasami książkę G.
Gordona Liddy’ego Gdy
byłem dzieckiem, to był wolny kraj.
Liddy odmalowuje błogi obraz dawnych czasów, kiedy Ameryka była
wolna, farmerzy mogli zasypywać bagna bez naruszania przepisów o
mokradłach, a broń była po prostu bronią. Ludzie byli
samodzielni, mieli charaktery i podejmowali decyzje ekonomiczne na
własną rękę. Reguły rynku działały, tak jak powinny, a rząd
wtrącał się w prywatne sprawy w znikomym stopniu.
Ten
obraz jest prawdziwy. Żyłem w takim świecie. Chciałbym, żeby
wrócił, ale tak się nie stanie. To był świat skazany na
samobójstwo.
Tak
się dzieje, że w wiejskim hrabstwie pełnym niezależnie myślących
rolników z charakterem, uprawiających własną ziemię, wzrasta
gęstość zaludnienia – albo w centrum albo w odległych od siebie
miejscach na obrzeżach. Pojawia się autostrada, bo tego chce
ciężarówkowe lobby w Waszyngtonie. Budowa autostrady to Dobra
Rzecz, bo oznacza Postęp i na rok daje ludziom pracę.
Czyni
też prowincję dostępną dla odległego o pięćdziesiąt mil
wielkiego miasta. Przedsiębiorca budowlany kupuje od niezależnego
właściciela z charakterem działkę o powierzchni 500 akrów2
położoną nad brzegiem rzeki. Robi to, oferując sumy, które
powodują, że oczy farmera wychodzą z orbit.
Najpierw
powstaje pięćset domów w sypialnej dzielnicy na przedmieściach
nazwanej Brook Dale Manor. Rok później pojawia się kolejnych
pięćset pod nazwą Dale View Estates. To Dobra Rzecz, bo niezależny
farmer (teraz już były farmer) z charakterem korzysta ze swojego
prawa własności, a budowa podmiejskiej dzielnicy tworzy miejsca
pracy. Rzeka wygląda teraz brzydko jak diabli, ale przejmują się
tym tylko oszołomy.
W
siedzibie korporacji Safeway, Bóg wie jak daleko, nowi mieszkańcy
pojawiają się jako ciemniejszy odcień zieleni na ekranie
komputera. Zaczyna się budowa nowego supermarketu koło autostrady.
To Dobra Rzecz, stanowiąca przykład wolnej przedsiębiorczości w
działaniu i tworząca miejsca pracy w branży budowlanej. Co więcej,
Safeway sprzedaje tańsze, bardziej zróżnicowane i, po prawdzie,
lepsze jedzenie niż pół tuzina istniejących dotychczas w
hrabstwie rodzinnych sklepów, które kończą działalność.
Niedługo
potem o hrabstwie dowiadują się ludzie od centrów handlowych z
wielkiego miasta. Firma dysponująca miliardem dolarów nie ma
problemu z wykupieniem niezależnego farmera z charakterem, który
zarabia mniej niż czterdzieści tysięcy dolarów rocznie. Przybywa
centrum handlowe z Wal-Martem. To Dobra Rzecz itd. Wal-Mart prawie
wszystko sprzedaje tanio.
Jednocześnie
wypiera z rynku większość sklepów w hrabstwie. Razem z nimi
padają restauracje, nie odwiedzane już przez tych, którzy dawniej
przychodzili tam przy okazji wizyt w okolicznych sklepach. Razem z
restauracjami odchodzi poczucie wspólnoty, kwitnące w miasteczku, w
którym są jadłodajnie, sklepy i rynek. Ale to hipisowskie
myślenie, które przemawia tylko do wtrącających się w cudze
sprawy lewaków.
Pojawia
się K-Mart, a wraz z nim, wzdłuż autostrady, McDonald’s, Arby’s,
Roy Rogers oraz inne stacje pośrednie na drodze do zatoru
wieńcowego. Pasaż handlowy przy autostradzie to Dobra Rzecz, bo
stanowi przykład korzystania z wolności gospodarczej. Handel
podlega teraz kontroli działających na odległość finansistów,
dla których hrabstwo to szpilka na mapie.
To
Dobra Rzecz. Etaty w nowych sklepach są bezpieczne i wygodne.
Niezależni farmerzy z charakterem, zatrudnieni teraz na niskich
stanowiskach w którejś z sieci, nie są już niezależni, bo można
ich zwolnić.
Pojawia
się trzecia podmiejska dzielnica – Brook Manor View Downs.
Przesiedleni do swoich szkaradnych domów miastowi przewyższają
teraz liczebnie miejscowych z charakterem. Są też sprytniejsi, mają
w swoich szeregach prawników i współpracują ze sobą. Szybko
przejmują kontrolę we władzach hrabstwa.
Chcą
miejskiego systemu kanalizacji, więcej dróg, szkół i odgórnych
regulacji budowlanych. To ostatnie nie jest takie nierozsądne. W
rzadko zaludnionym hrabstwie kilka wieprzy trzymanych w zagrodzie za
domem albo rozsypujący się merc bez kół nikomu nie przeszkadzają.
W zajmującym ćwierć akra3
getcie dorobkiewiczów – już tak. Potem przychodzą przepisy
nakazujące trzymanie psów na smyczy i konieczność uzyskania
zezwoleń na ich posiadanie. Hałaśliwe gromady obwisłouchych
psiaków stają się nielegalne.
Ceny
idą w górę – podatki tak samo. Zyski z rolnictwa i łowienia
krabów w rzece nie wzrastają. Farmerzy i rybacy są stopniowo
zmuszani do sprzedaży swojej ziemi inwestorom budowlanym i przejścia
na pracę etatową od ósmej do piątej. Niestety, nie można być
jednocześnie niezależną osobą z charakterem i bać się swojego
szefa. Gdy silny charakterem, niezależny farmer zaczyna pracować
jako ochroniarz w Gapie, staje się niewykwalifikowanym najemnikiem.
Różnica między niezależnym rolnikiem uprawiającym własną
ziemię a popychadłem drugiej kategorii to niezależność lub jej
brak.
Ludzie
zarabiają więcej pieniędzy i kupują domy w Manor Dale Mews, ale w
mniejszym stopniu panują nad własnym czasem, więc nie budują już
sami własnych stodół, nie zakładają sami elektryczności w
domach i nie wymieniają sami tarcz sprzęgła. Koniunktura to Dobra
Rzecz. W jej wyniku dzieci zaradnego farmera stają się zależne od
innych, gdy chcą wymienić olej, odremontować piec albo naprawić
łódkę.
Większość
ludzi, którzy niedawno przyjechali z miasta, obawia się broni. Nie
polują, wiedząc, że jedzenie pochodzi z Safeway’a i jego nowo
przybyłego konkurenta, Gianta. Nie lubią niezależnych chłopów,
których nazywają wsiokami, prostakami albo prowincjuszami. Zresztą
polowanie i tak nie ma w ich przypadku sensu, bo stada wędrownych
ptaków znikają z mokradeł.
Po
prawdzie, gdy ludzie strzelają ze strzelb i śrutówek w miejscu,
które staje się coraz bardziej załącznikiem do miasta, nie jest
to bezpieczne. Wpływ nowo przybyłych powoduje, że niezależnym
trudniej nawet pokazać się z bronią na widoku. Na wysypisku śmieci
nie wolno już strzelać do szczurów.
Dzieci
zaradnych wieśniaków nie radzą sobie w szkole tak dobrze, jak
potomstwo dojeżdżających do pracy pasożytniczych najeźdźców, i
są powoli spychane na margines. Przestępczość wzrasta w miarę
jak rwą się więzi społeczne. Wcześniej właściwie każdy znał
każdego i wiedział, jaki kto ma samochód. Obcy się wyróżniali.
Nastolatki sprawiały kłopoty, ale były granice. Teraz wdaje się
anonimowość wielkich liczb, a zresztą nie ma już żadnej
społeczności.
I
w ten sposób hrabstwo pełne wolnych farmerów przemienia się w
kolejną mięczakowatą dzielnicę podmiejską zamieszkałą przez
bezbarwnych dorobkiewiczów, którzy nie potrafią napompować
własnych opon. Wiejscy indywidualiści stają się trybikami w
cudzej maszynie. Ich dzieci wyrastają na rozwiązłe seksualnie
supermarketowe małpy, ćpające, żeby uciec od nudy. Samo hrabstwo
to teraz płat ohydnej, pomalowanej na jaskrawy kolor, tandetnej
zabudowy osiedlowej. Życie mieszkańców jest zarządzane na
odległość.
W
skrócie rzecz biorąc, chodzi o to, że niezbywalne prawo
niezależnego rolnika do pozbycia się swojej własności w sposób,
w jaki sobie tego życzy (którego nie podważam), prowadzi
generalnie do tego, że dostaje się ona w ręce przedsiębiorcy
budowlanego. Niezbywalne prawo do rozmnażania się prowadzi do
zatłoczenia, które skutkuje brakiem niezależności, wścibskim
rządem i utratą lokalnej kontroli.
Chciałbym
znów żyć w świecie pana Liddy’ego. Niestety, ten świat ma
tendencję do samolikwidacji. Wolność jest na dłuższą metę
sprzeczna z wolnością, bo nieuchronnie zostaje użyta w sposób,
który rodzi kontrolę. Jako gatunek po prostu nie potrafimy się
opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze.
[2002]
John
Derbyshire
Wolność
Czy
jej chcemy?
Właśnie
skończyłem czytać Samobójstwo
Marlboro Mana
Freda Reeda, który z kolei czerpał inspirację z pełnej tęsknoty
za minionymi czasami książki G. Gordona Liddy’ego Gdy
byłem dzieckiem, to był wolny kraj.
(A więc ten artykuł to konserwatywny komentarz zainspirowany
konserwatywnym komentarzem do książki napisanej przez
konserwatywnego komentatora. Dajcie mi trochę luzu, niedługo Boże
Narodzenie). Niewypowiedziany4
Fred5
podziela tęsknotę Liddy’ego za dawną amerykańską
niezależnością i samowystarczalnością, ale dowodzi, że rozkład
i ostateczna utrata tego sposobu życia były nieuniknione. Mam
nadzieję, że Fred się nie obrazi, jeśli zacytuję ostatni akapit
jego tekstu w całości. Fred posługuje się słowami w sposób,
który podziwiam, choć nie łudzę się, że zdołam mu dorównać.
Oto jego słowa:
Chciałbym
znów żyć w świecie pana Liddy’ego. Niestety, ten świat ma
tendencję do samolikwidacji. Wolność jest na dłuższą metę
sprzeczna z wolnością, bo nieuchronnie zostaje użyta w sposób,
który rodzi kontrolę. Jako gatunek po prostu nie potrafimy się
opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze.
Pod
wpływem tej lektury zacząłem się zastanawiać nad wolnością,
tęsknotą i bezkompromisową niezależnością naszych przodków.
Niestety, moi przodkowie nie byli pracującymi na własnej ziemi
farmerami ze wzgórz Wirginii Zachodniej, lecz w większości
angielskimi górnikami, podchodzę więc do tematu od innej strony.
Niemniej jednak sądzę, że mogę rzucić trochę światła na te
kwestie.
Zastanawianie
się nad wolnością zawsze rozpoczynam od pierwszej strony Historii
Anglii w latach 1914–1945
A.J.P. Taylora (jeden z tomów Oxford
History of England).
Zacytuję całą stronę. Nie potrafię znieść myśli, że miałbym
ją streszczać albo skracać. Oto ona:
Do sierpnia
1914 r. rozsądny, przestrzegający prawa Anglik mógł przeżyć
całe życie i prawie nie zauważyć istnienia państwa poza pocztą
i policją. Mógł żyć tam, gdzie chciał i jak chciał. Nie miał
żadnego urzędowego numeru ani dowodu tożsamości. Mógł
podróżować za granicę albo opuścić swój kraj na zawsze – bez
paszportu albo jakiegokolwiek rodzaju urzędowego zezwolenia. Mógł
wymieniać swoje pieniądze na dowolną walutę bez ograniczeń. Mógł
kupować towary z dowolnego kraju na świecie na takich samych
zasadach, jak w ojczyźnie. Skoro o tym mowa – cudzoziemiec mógł
spędzić całe życie w Anglii bez ubiegania się o pozwolenie na
pobyt i bez informowania o tym policji. W przeciwieństwie do państw
na kontynencie europejskim, państwo angielskie nie przymuszało
swoich obywateli do odbywania służby wojskowej. Anglik mógł się
zaciągnąć do regularnej armii, marynarki wojennej albo do
ochotniczych wojsk obrony terytorialnej. Jeśli chciał, mógł
również zignorować wymagania obrony narodowej. Właścicieli
znacznych majątków wzywano czasami do zasiadania w ławie
przysięgłych. W innych wypadkach państwu pomagał tylko ten, kto
chciał. Anglik płacił umiarkowane podatki: w latach 1913–1914
było to niecałe 200 milionów funtów, czyli mniej niż 8% dochodu
narodowego. Państwo interweniowało, aby zapobiec spożyciu przez
obywatela jedzenia o składzie innym niż podany albo zapadnięciu
przez niego na pewne choroby zakaźne. Narzucało regulaminy
bezpieczeństwa w fabrykach i zakazywało kobietom oraz dorosłym
mężczyznom zatrudnionym w pewnych branżach wykonywania pracy przez
nadmierną ilość czasu. Państwo pilnowało, aby dzieci otrzymywały
wykształcenie do ukończenia trzynastego roku życia. Od 1 stycznia
1909 r. zapewniało skromną emeryturę potrzebującym, którzy
przekroczyli 70. rok życia. Od 1911 r. pomagało ubezpieczać
wybrane grupy robotników na wypadek choroby lub utraty pracy. Ta
tendencja do zwiększania interwencji państwa rosła. Od kiedy
władzę objęli w 1905 r. Liberałowie, wydatki na cele socjalne
wzrosły mniej więcej dwukrotnie. Niemniej jednak, ogólnie rzecz
biorąc, państwo podejmowało działanie tylko w celu pomocy osobom,
które nie mogły pomóc same sobie. Dorosłego obywatela zostawiało
w spokoju.
Na
pierwszy rzut oka brzmi to jak idylla – marzenie libertarianina6.
Teraz przyjrzyjmy się sprawie trochę dokładniej. Tak się składa,
że dorastałem wśród Anglików, spośród których najstarsi
pracowali i zakładali rodziny w czasach opisywanych przez Taylora –
na krótko przed wybuchem I wojny światowej (albo, jak zawsze
mówili, „Wielkiej Wojny”). Prezentowali wiele konserwatywnych
społecznie postaw i pod tym względem zgadzali się z G. Gordonem
Liddym. Za naszej młodości – mieli zwyczaj mówić – piwo było
mocniejsze, ludzie troszczyli się o siebie nawzajem, kraj nie był
pełen cudzoziemców, dzieci wiedziały, że nie należy pyskować
dorosłym, mordercy byli osądzani, skazywani i wieszani – wszystko
w przeciągu miesiąca; i tak dalej. A jednak wszyscy ci starsi
ludzie byli socjalistami. W kwestiach polityki publicznej nigdy nie
było im dość rządu. Nacjonalizacja kopalń? Państwowe emerytury
dla starszych osób? Państwowe ubezpieczenie od niepełnosprawności?
Państwowe budownictwo mieszkaniowe? Darmowa edukacja? Narodowy
Fundusz Zdrowia? Proszę bardzo.
Gdybyście
spróbowali zbadać, skąd wzięły się te socjalistyczne
skłonności, odkrylibyście przerażające historie. W dole drogi
mieszkała ta biedna wdowa z ośmiorgiem dzieci do nakarmienia –
żadne z nich nie miało ani jednej pary butów. Był stary Sam
Matthews, który umarł w męczarniach, bo nie było go stać na
operację. Był kuzyn Alfred, najinteligentniejszy i najbardziej
oczytany człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałeś, który musiał
rzucić szkołę w wieku czternastu lat i zjechać „do piekła”
(to znaczy do pracy w kopalni węgla), bo rodzinie brakowało
pieniędzy. Były związane z pracą niebezpieczeństwa – pożary w
szybach na przykład: „Zmiany ludzi czołgających się za
żelaznymi wagonikami, każdy z nich wyrywający się do przodu, żeby
umieścić w wagoniku szuflę rozżarzonego węgla, potem wracający
na koniec szeregu – wszystko za dziewięć pensów od wagonika”.
(Z notatek, które zrobiłem kiedyś na spotkaniu rodzinnym. W 1914
r. dziewięć pensów było warte piętnaście centów
amerykańskich). Najgorszy ze wszystkiego był przytułek
–
słowo wypowiadane z taką trwogą i przerażeniem, że do dziś
czuję dreszcze. Przytułek stanowił jedyną formę opieki
społecznej w wiktoriańskiej i (choć, jak wskazuje Taylor, w
zmniejszającym się stopniu) edwardiańskiej Anglii – był to dom
wspólnotowy zarządzany przez parafię, w którym ubodzy otrzymywali
symboliczne schronienie i skąpe posiłki w zamian za niewymagającą
kwalifikacji pracę.
Historycy
– włączając w to Taylora, który, na marginesie, sam był
socjalistą – potwierdzają, że libertariańska idylla w istocie
kipiała od niezadowolenia i niesprawiedliwości. Najlepsza książka
na ten temat to klasyczna pozycja George’a Dangierfielda Dziwna
śmierć liberalnej Anglii,
wznawiana do dziś, sześćdziesiąt sześć lat od pierwszego
wydania. Dangerfield odsłania ukrytą ciemną stronę bezkresnej
edwardiańskiej sielanki. Związki zawodowe zaczynające prężyć
swoje muskuły dążyły do powszechnych strajków i żądały
nacjonalizacji przemysłu. Uczestniczki kampanii na rzecz prawa do
głosowania dla kobiet puszczały z dymem wiejskie domy, przykuwały
się do ogrodzeń w miejscach publicznych, rzucały się pod kopyta
koni wyścigowych. Irlandia była ropiejącą raną – jedna liczna
grupa Irlandczyków domagała się większej autonomii, druga liczna
ich grupa sprzeciwiała się temu, w armii brytyjskiej doszło do
buntu, gdy żołnierzom rozkazano strzelać do lojalnych
Ulsterczyków. Sama konstytucja – tak, Wielka Brytania ma
konstytucję, tylko nikt nigdy nie zadał sobie trudu spisania jej –
zaczęła się chwiać, a konstytucyjny monarcha był zmuszony użyć
swojej władzy do przeprowadzenia reform.
Niewątpliwie
da się wskazać pewne punkty wspólne powyższego opisu z obrazem
dawnej, bardziej wolnej Ameryki, którą z takim sentymentem wspomina
G. Gordon Liddy. „Farmer uprawiający własną ziemię” brzmi
bardzo miło i po jeffersonowsku, dopóki nie pomyślimy o Ethanie
Fromem albo rodzinie Joadów. Wolność to piękna rzecz, ale, jak
każde inne dobro, ma swoją cenę, a dla wielu osób ta cena była
za wysoka. Sprzedały swoją wolność za trochę bezpieczeństwa,
czyniąc Amerykę i Wielką Brytanię takimi, jakimi są dzisiaj.
Nikt nie zmuszał ich do tego siłą. Zaakceptowały wymianę gładko,
chętnie – w istocie rzeczy wiele z nich odważnie walczyło, a
niektóre nawet ginęły po to, żeby targu udało się dobić.
Dawniejszy, bogatszy w wolność sposób życia był, jak zwięźle
ujmuje to Fred, „skazany na samobójstwo”.
Dlatego
właśnie dzisiejsza Ameryka wygląda tak, jak wygląda: potworny
poziom opodatkowania, olbrzymia biurokracja rządowa charakteryzująca
się zapierającą dech w piersiach arogancją i – jak
przekonaliśmy się w ciągu ostatnich kilku miesięcy aż za dobrze
– niekompetencją7,
mordujący przemysł prawnicy składający zbiorowe pozwy o
odszkodowania, kradnący cudze mienie rządowi regulatorzy,
saudyarabizacja siły roboczej (broń Boże, aby jakiś Amerykanin
urodzony w Ameryce mył samochody, czyścił toalety, pucował buty
albo zbierał owoce – mamy 13 milionów nielegalnych imigrantów,
którzy się tym8
zajmą) i dławiące wolną myśl wymuszane przez rząd zbiory
przepisów dotyczące „różnorodności”, „wrażliwości” i
„poprawności”. Osiągnęliśmy przewidziany przez Tocqueville’a
etap, w którym „najwyższa władza [...] pokrywa powierzchnię
społeczeństwa siecią drobnych skomplikowanych przepisów,
szczegółowych i ujednoliconych [...] nie tyranizuje ludzi, ale
uciska ich, osłabia, odbiera im nadzieję i wprawia ich w otępienie
– aż do momentu, gdy każdy naród zostaje zredukowany raptem do
poziomu stada potulnych i pilnie pracujących zwierząt, których
pasterzem jest rząd”. I – poza kilkoma malkontentami, takimi jak
Fred Reed czy G. Gordon Liddy – nikomu z nas to nie przeszkadza.
Fred
kończy swój tekst słowami: „Jako gatunek po prostu nie potrafimy
się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze”. Jak
dotąd się z nim zgadzam. Co jednak z przyszłością? Nasze
społeczeństwo nie potrafi stać w miejscu. Czy wolność nadal
będzie się kurczyć, dopóki biotechnologia i nauki o układzie
nerwowym nie doprowadzą nas do kontrolowanego przez państwo
infantylnego hedonizmu Nowego
wspaniałego świata?
(Kilka tygodni temu, gdy czytałem po raz kolejny mistrzowskie dzieło
Huxleya, nagle zdałem sobie sprawę, dlaczego absolutnie nie jestem
w stanie oglądać serialu telewizyjnego Przyjaciele.
Phoebe, Chandler i spółka byliby modelowymi obywatelami Państwa
Światowego w roku 632 Pana Naszego Forda.) A może jest droga
powrotna, prowadząca do odrodzenia wolności? I – jeśli tak –
czy chcemy na nią wejść?
Naprawdę
trudne jest, rzecz jasna, to ostatnie pytanie. Ja w każdym razie
jestem przekonany, że droga powrotna istnieje.
Zło faktycznie miało w przeszłości miejsce, ale stosowanie
ulubionego środka zaradczego XX wieku – zwiększanie władzy rządu
– doprowadziło do sytuacji, w której straty zaczęły przewyższać
zyski, na długo przez końcem zeszłego stulecia. W wielu
przypadkach środek ów nie tylko nie okazał się remedium, ale
wręcz pogorszył sprawę. Czytelnicy książki Charlesa Murraya pod
tytułem Co
to znaczy być libertarianinem
pamiętają „test linii trendu”. Robisz coś takiego: określasz
ilościowo jakieś zjawisko społeczne – ubóstwo, osiągnięcia
edukacyjne, wypadki drogowe, śmiertelność niemowląt – i
sporządzasz wykres jego występowania na przestrzeni kilku
dziesięcioleci. Potem, wpatrując się uważnie w wykres, próbujesz
wskazać moment, w którym rząd zaczął interweniować. Zazwyczaj
nie udaje ci się.
Wszystko
to stoi, oczywiście, w sprzeczności z „oficjalną” historią.
Na przykład „oficjalna” wersja dotycząca stosunków rasowych
mówi, że Amerykanie powszechnie dyskryminowali Murzynów – aż do
chwili, gdy Ustawa o Prawach Obywatelskich z 1964 r. zniszczyła
potęgę zalegalizowanego rasizmu. Tak naprawdę segregacja i
związane z nią zło były w ciągłym odwrocie od momentu
zakończenia II wojny światowej, a ich ostateczny koniec zbliżał
się coraz gwałtowniej pod koniec lat pięćdziesiątych. Ruch praw
obywatelskich i związana z jego działalnością legislacja nie
napędzały tego procesu, ale podążały za nim, albo w najlepszym
wypadku były tylko jego częścią – zjawiskami wtórnymi, a nie
Pierwszymi Przyczynami. Bull Connor, Lester Maddox i George Wallace9
tak naprawdę nie walczyli z rządem, ale z nieuniknioną zmianą
społeczną – przegraliby tak czy inaczej.
Wiek
XX obfitował w takie procesy. Banalne stwierdzenie z dziedziny
politologii mówi, że rewolucje prawie nigdy nie wybuchają, kiedy
dzieje się jak najgorzej – dochodzi do nich, gdy sprawy zaczynają
iść we właściwym kierunku. Tak było od zawsze z wtrącaniem się
rządu w nasze życie. Wskazuje się jakieś niepożądane zjawisko;
wywołuje się poruszenie; uchwala się ustawę... A mimo to, od
samego początku tego procesu – a może nawet zanim się zaczął –
linia trendu już zmierza w dół i skończylibyśmy w tym samym
miejscu, niezależnie od tego, czy utworzono by nowy państwowy
biurokratyczny urząd z budżetem 40 miliardów dolarów; niezależnie
od tego, czy uchwalono by tę furę nowych ustaw; niezależnie od
tego, czy zrezygnowalibyśmy z kolejnego kawałka wolności.
Rolnik
uprawiający własną ziemię jako istotna część naszego
społeczeństwa odszedł na dobre. Taki sam los spotkał, dzięki
Bogu, szuflowanie rozżarzonego węgla na zmiany po dziewięć pensów
od wagonika. Zmniejszenie ingerencji rządu do poziomu sprzed jego
olbrzymiej intruzji w XX wieku nie oznacza powrotu do przytułków,
przepisów o segregacji rasowej, pozbawienia kobiet prawa głosu i
brutalizacji warunków pracy. Postęp techniczny, bardziej
zaawansowane systemy finansowe i zmiany w świadomości oszczędzą
nam tego, a najprawdopodobniej oszczędziłyby nam tego i tak – bez
żadnej potrzeby gwałtownych postępów socjalizmu w ostatnich kilku
dekadach. Możemy żyć, i to żyć dobrze, ciesząc się dużo
większą wolnością i dużo mniejszą ingerencją rządu, jeśli
chcemy. Problem, który zdecyduje o kształcie nowego wieku, jest
taki: czy chcemy?
[2002]
Fred
Reed
Inne
czasy i obyczaje
Szuflowanie
piasku wbrew nadchodzącej fali
Gdy
dumam nad naszą osobliwie niezrównoważoną cywilizacją, zdolną
umieścić wózki golfowe na Marsie, ale niezdolną dorównać poezji
skąpanego w błocie Londynu epoki elżbietańskiej, zastanawiam się,
dlaczego właśnie tacy jesteśmy. Pod względem technologicznym
Stany Zjednoczone są przewspaniałe – Ateny fizyki
półprzewodnikowej. Mimo to wielkie orkiestry umierają
niewysłuchane, nie mamy Szekspira ani Dantego – ani pojęcia o
tym, dlaczego moglibyśmy ich potrzebować, a religijność albo jest
przytłumiona, albo przejawia się w sposób opryskliwy i wrogi.
Dlaczego?
Sądzę,
że to dlatego, iż nasze otoczenie decyduje nie tylko o tym, co
myślimy, ale również o tym, o czym bylibyśmy w stanie pomyśleć.
Żyjemy w przestrzeni wielkomiejskiej, ale wielce bezładnej, wśród
wyjących syren, w powietrzu posiwiałym od spalin, zniszczonej
jazgotem autobusów. Zarzuty nie stają się nieprawdziwe od tego, że
często się je powtarza. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie
Whitmana tworzącego w centrum handlowym.
Pośpiech
i skomplikowanie wszystkiego zbierają swoje żniwo. Jako
społeczeństwo możemy być nazywani Niespokojnymi. A stąd –
Niezamyślonymi.
Inny
sposób życia jest – albo był – możliwy. Dawno temu spędziłem
lato w Hampden-Sydney, moim małym college’u na ogromnym zalesionym
kampusie w wiejskiej wtedy jeszcze Wirginii. Studenci, Bogu dzięki,
wyjechali.
Wzdłuż
Via Sacra (tak nazywała się jedyna droga na obszarze kampusu) pod
niekończącym się błękitnym niebem panowała cisza, absolutna
cisza – jeśli nie liczyć ćwierkania ptaków i zawodzenia owadów
dochodzącego z koron sędziwych dębów. To może dźwięki, ale nie
hałas. To nawet nie muzyka, ale coś dawniejszego, starszego,
wcześniejszego, lepszego. Vivaldi był wielkim człowiekiem, ale
tutaj nie miałby szans. Domy profesorów, często stare i dostojne,
choć bez ostentacji, przyglądały się okolicy z podwórek
ocienionych wiekowymi drzewami. Było cicho i ciepło; znajdowałeś
się sam na sam ze swoimi myślami.
To
było strasznie nienowoczesne. Nocą gwiazdy świeciły na czarnym
bezkresie nieba i nie dobiegał cię żaden hałas. Żaden. Tutaj
Thoreau mógłby pisać, a Corot malować. Nie sądzę, aby dało się
to robić w zgiełkliwej podmiejskiej ohydzie.
Podążając
Via Sacra dochodziłeś do Black Bottom, gdzie droga kończyła się
w lesie i gdzie był staw, a na nim łabędź. To nie było miejsce,
którego zdjęcia umieszczano by w magazynach fotograficznych – ale
po prostu zaciszny, głośny jedynie od gwaru owadów las w Wirginii.
W moim coraz dłuższym życiu nigdy nie widziałem niczego
spokojniejszego. Po lewej ścieżka z rudej gliny nakrapianej miką
wiła się coraz bardziej w dół do Slippery Rock. Tutaj, głęboko
w lesie, mały strumyk pluskał cicho między czerwonymi brzegami,
prześlizgując się nad omszałym płaskim kamieniem. Niewielu znało
to miejsce. Mój ojciec, jeszcze zanim doprowadzono elektryczność,
przychodził tu, żeby wślizgiwać się do położonego niżej
stawku. Ja też.
Wiele
popołudni spędziłem tam czytając, albo nic nie robiąc, albo
oglądając nartniki, które ślizgały się po wodzie, tworząc na
powierzchni lekkie wklęśnięcia. Jako że studiowałem wtedy fizykę
i chemię, wiedziałem co nieco o napięciu powierzchniowym,
surfaktantach i preferencjach do tworzenia wiązań wodorowych, ale
wiedziałem też, że przyglądam się czemuś niepojętemu. To nie
była obserwacja naukowa. Naukowcy patrzą na każdą rzecz w
oderwaniu od wszystkich innych i – z wyjątkiem ludzi wielkich –
nie zauważają całości. Niewielu jest wielkich na ziemi.
Takie
miejsca zmieniają wewnętrzny świat człowieka. W Slippery Rock
rozmyślałem o rzeczach, o których nie mógłbym pomyśleć w
Arlington w Wirginii, zaraz obok Waszyngtonu, z jego syrenami, ruchem
ulicznym i milcząco gniewnymi ludźmi podłączonymi do iPodów.
Wilson Boulevard, gdzie mieszkałem, nie był wcale straszny. Lubiłem
położone przy nim restauracje, bary i lokale z sushi. Ludzie nie
byli źli. Ale było przeraźliwie niespokojnie.
Nie
jestem religijny – przynajmniej nie w znaczeniu, że wierzę, iż
mam odpowiedzi; ale jestem religijny w tym sensie, że znam pytania.
Wiem, że istnieją sprawy, których nie możemy wiedzieć – sprawy
ważniejsze nawet niż znalezienie małżonka przed ukończeniem
trzydziestki. Większość z nas niewątpliwie o tym wie. Niełatwo
jednak uwolnić się od ustalonego trybu życia. Próbujemy. Ludzie
śpieszą do Europy w poszukiwaniu tego, co stare, spokojne i ładne.
Akwizytorzy nieruchomości rozumieją ten pęd i nawołują do
kupowania spokojnego wiejskiego życia, jednocześnie budując centra
handlowe, które to uniemożliwią. I tak w Arkadii zjawia się
pośpiech. Ludzie myślą wtedy o ucieczce do następnego małego
miasteczka. Zużywamy niezwykle dużo czasu na uciekanie przed samymi
sobą. Może zamiast tego powinniśmy zbudować takie miejsce, które
będzie nam się podobało.
Nie
możemy, bo o biegu rzeczy decyduje się na odległość, po
korporacyjnemu. Mamy mały wybór jeśli chodzi o miejsce
zamieszkania – nie dlatego, żebyśmy nie mogli się przeprowadzić,
ale dlatego, że wszystkie miejsca stają się takie same. Położone
na Południu miasteczko ze starymi domostwami i szarozielonym mchem
hiszpańskim zwieszającym się brodami z drzew ustępuje centrom
handlowym i restauracjom sieci Ruby Tuesday. Być może zachowano
centrum miasteczka z miejscami parkingowymi dla autokarów
wycieczkowych, tak aby przyjezdni mogli mieć Doświadczenie
Południa. Miasteczko przemienione w wystawę osobliwości nie jest
już właściwie miasteczkiem.
Tak
niewiele pozostało spośród tego, co lokalne. Były takie czasy, że
dwupasmowe szosy kluczyły wśród spowitych mgłą dolin w górach
Great Smoky; na ich pomarszczonych zboczach przycupnęły małe
miasteczka i rodzinne restauracje – każda inna od pozostałych.
Barstow było pustynnym miasteczkiem ludzi pustyni, a Nowy Orlean był
miastem, a nie parkiem rozrywki.
Teraz
– nie. Rzeczy są i jednakowe, i brzydkie. Korporatczycy nabyli
umiejętność taśmowego wbijania w krajobraz sklepów, domów,
osiedli – tanich, bo identycznych – ze względu na cudeńka
masowej produkcji – i któż zdoła powiedzieć im „nie”? Nie
da się zatrzymać postępu – mówią reklamiarze – chociaż nie
powiem, żebym jakiś postęp zauważał.
I,
oczywiście, ludzie chcą, albo myślą, że chcą, zgiełku,
zestandaryzowanych przedmieść i sklepów franczyzowych. Budowa
dostarcza na krótko miejsc pracy, Wal-Mart faktycznie sprzedaje
pilarki po niskich cenach, a jedzenie w restauracjach Ruby Tuesday
jest dobre. Młodzi lubią hałas, a sklep sprzedający trzydzieści
rodzajów butów do biegania ludziom, którzy
nie
biegają, to z pewnością nic złego. Dopiero później wdaje się
znudzenie i pustka – zaczynają odczuwać je dzieci, które mają
jedynie centra handlowe – nigdy lasy. Chomiki mają kołowrotki do
biegania. My kupujemy rzeczy.
Podejrzewam,
że niewielu osobom naprawdę podoba się to, co mamy – ale jak się
od tego uwolnić? Prawdopodobnie większość ma niezbyt wyraźne
przeczucie, czym jest to, od czego chce uciec – a poza tym nie ma
dokąd uciekać. Jak w obłożnie jazgotliwych, śmierdzących
spalinami, zatłoczonych miastach, gdzie gwiazdy nikną za zasłoną
dymu, gdzie płyną na pół trujące rzeki, a duża część
populacji ledwie radzi sobie z czytaniem, ktokolwiek może pomyśleć
o czymkolwiek poza giełdą i kolejną pustą kopulacją? Nie ma
Milne’ów, Donne’ów i Marlowe’ów, bo nie mogą zaistnieć; a
my ich nie chcemy, bo nie umiemy ich chcieć.
[2008]
2
Ok. 2 kilometrów kwadratowych – przyp. tłum.
3
Ok. 1000 metrów kwadratowych – przyp. tłum.
4
Wybaczcie, jeśli już o tym wspominałem, ale jedno z moich
ulubionych krzyżówkowych haseł wszechczasów w londyńskim
„Timesie” brzmiało: „Nie opisze tego żaden wulgaryzm”.
Odpowiedź: NIEWYPOWIEDZIANE.
5
Tak przy okazji: zauważyłem, że, kiedy czytam w sieci teksty
Freda, kursor mojej myszy cały czas przyjmuje postać małej
klepsydry. Przypuszczalnie oznacza to, że Fred potajemnie ładuje
na mój dysk twardy „ciasteczka”, zawierające, jak mniemam,
wskazówki na temat czyszczenia broni, historie z życia gliniarzy,
przepisy na pasztet z szopa pracza, promocyjne oferty sprzedaży
sprzętu do nurkowania oraz komputerowe grafiki przedstawiające
meksykańskie piękności o kruczoczarnych włosach.
6
Trudno zgodzić się ze zdaniem Derbyshire’a; działalność
jakichkolwiek funkcjonariuszy państwowych stoi w jawnej
sprzeczności z „marzeniem libertarianina”, jakim jest zanik
państwa i wyłącznie dobrowolne relacje z innymi ludźmi –
przyp. tłum.
7
Tę niekompetencję spotyka się na wszystkich szczeblach – aż po
istniejące od dawna, najbardziej podstawowe rodzaje usług.
Poprosiłem ostatnio na poczcie, aby sprawdzono, czy pewien list,
który wysłałem jako polecony, dotarł do adresata. Wypełniłem
formularz i przyniosłem oryginał dowodu nadania, który, jak mnie
zapewniono, pozwoli poczcie prześledzić losy przesyłki. Sześć
tygodni później formularz wrócił do mnie z pieczątką „los
przesyłki nieznany”.
Skoro los tego &*!!#@/?%*# listu jest nieznany, to po co
płaciłem, żeby wysłano go jako polecony?
8
Sam koszę swój trawnik. To powoduje, że należę do kurczącej
się coraz bardziej mniejszości na Long Island. Większość moich
sąsiadów pracę w ogrodzie zleca grupom Azteków.
9
Theophilus „Bull” Connor (1897–1973), Lester Maddox
(1915–2003), George Corley Wallace junior (1919–1998) –
amerykańscy politycy opowiadający się za segregacją rasową –
przyp. tłum.
Teksty zostały pierwotnie opublikowane na autorskiej stronie ich tłumacza, Łukasza Kowalskiego. Projekt logo: Sztukmistrz.
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz