L7 (9) - Człowiek wolności

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------




Michael Hennessy
Ojciec Vincent McNabb
głos sprzeciwu


I



Sądzę, że powinienem napisać o tym na samym początku: gdybym żył mniej więcej wtedy, kiedy ojciec Vincent McNabb, w czasie, gdy wiek dziewiętnasty stawał się dwudziestym, byłby on – poza kanonizowanymi świętymi – tą osobą, którą chciałbym spotkać najbardziej (choć nie ukrywam, że po piętach deptałby mu Hilaire Belloc). Napisałem poniższy tekst prawie pięć lat temu. (Noszę się z zamiarem napisania dłuższego studium o ojcu McNabbie i o jego myśli. W ciągu ostatnich paru lat prace posunęły się jednak bardzo niewiele – ten brak postępu przyczynił się po części do powstania tego bloga).

_______

Każdy kapłan świętej religii musi zaangażować w walkę całą moc swojego umysłu i cały hart swego ducha.

Jeżeli istnieje jedna rzecz, jedna linijka tekstu, o której można by powiedzieć, że stanowiła motywację do niestrudzonej pracy apostolskiej dla ojca Vincenta McNabba, to jest nią powyższe zdanie z encykliki papieża Leona XIII Rerum novarum. To wielkie papieskie „wezwanie do broni”, ogłoszone przez Świętą Matkę Kościół zaledwie kilka tygodni przed tym, jak ojciec McNabb został w wieku dwudziestu trzech lat wyświęcony na kapłana w zakonie dominikanów, kształtowało całą jego pracę i działanie – po Piśmie Świętym i dziełach św. Tomasza zajmowało w jego sercu najważniejsze miejsce. Prawdopodobnie nie powinno to specjalnie zaskakiwać, skoro był on dominikaninem pracującym przez większą część życia w angielskich slumsach, a – jak się mówi – Rerum novarum napisał we współpracy z papieżem kardynał Zigliara, wybitny dominikański uczony. Na ojca McNabba wpłynęły również niewątpliwie życie i praca wielkiego angielskiego kardynała Manninga. Jednak z pewnością żaden kapłan, żaden zakonnik w Anglii nie żywił tak niewzruszonego jak ojciec McNabb pragnienia, aby ujrzeć, jak projekt nakreślony w Rerum novarum jest wprowadzany w życie – i nie pracował nad tym tak niezmordowanie. W rzeczy samej, dominikańscy studenci, których uczył podczas swojego pobytu w klasztorze w Hawkesyard, pamiętali, jak polecono im, aby trzymać egzemplarz encykliki koło łóżka, a (swego rodzaju) biograf ojca McNabba, ojciec Ferdinand Valentine, wspominał, jak kazano mu nauczyć się na pamięć akapitu, który ojciec McNabb uważał za kluczowy w dziele papieża Leona:

Jasno widzimy, że trzeba prędko znaleźć odpowiedni sposób zaradzenia nędzy i niedolom, których tak silnie i niezasłużenie doświadcza większa część klasy pracującej; co do tej potrzeby panuje powszechna zgoda. W ostatnim wieku zniszczono istniejące od wieków stowarzyszenia robotnicze, a w ich miejsce nie pojawiła się żadna inna organizacja, która dawałaby robotnikom ochronę. Państwowe instytucje i przepisy pozbawiono tradycyjnego wpływu religii. W rezultacie stopniowo doszło do tego, że osamotnionych i bezbronnych robotników wydano na pastwę bezlitosnych pracodawców i chciwości nieokiełznanej rywalizacji. Zło powiększyła jeszcze drapieżna lichwa, którą łapczywi i zachłanni ludzie wciąż uprawiają w innej niż dawniej, choć tak samo niesprawiedliwej, postaci – mimo że Kościół niejednokrotnie lichwę potępiał. Dodać trzeba jeszcze, że możliwość najmowania do pracy i prowadzenia handlu stanowią przywileje skupione w rękach stosunkowo niewielu. Skutkiem tego mała grupa ludzi bardzo bogatych zdołała nałożyć nieprzeliczonym rzeszom pracującej biedoty niewolnicze niemal jarzmo.

Te słowa Wikariusza Chrystusa ojciec McNabb przynosił ludziom żyjącym w slumsach albo rozpadających się domach czynszowych oraz pracującym w fabrykach i zakładach pracy niewolniczej; jako kapłan zaś przynosił im Chrystusową moc, która ożywia i leczy.
Wyraźnie widać, że ojciec McNabb jest dziś postacią mało znaną przez katolików. Nawet wśród tych, którzy troszczą się o Tradycję, być może sporo osób wie, jak się nazywał, ale niewiele ponad to. Niektórzy mogą mieć świadomość, że jest związany ze zbiorem idei znanym jako dystrybutyzm (dla którego stanowił główną inspirację); niektórzy – że był dominikańskim zakonnikiem, który często przemawiał na Parliament Hill i na Speakers’ Corner do złożonego z najrozmaitszych osób londyńskiego tłumu; niektórzy – że był on niegdyś przyjacielem Eryka Gilla i związał się z jego wspólnotą w Ditchling; prawdopodobnie większość z tych, którzy słyszeli o ojcu McNabbie, natknęła się na jego nazwisko, czytając o Hilarym Bellocu albo G.K. Chestertonie. Wszystkie te skojarzenia rzeczywiście opisują w pewnym stopniu tego człowieka, tego kapłana; ale, jak sądzę, on sam najbardziej chciałby, aby znano go jako orędownika Rerum novarum.
Ojca McNabba – z pewnymi specyficznymi wyjątkami, głównie wśród jego zakonnych współbraci – wysoko cenili jego współcześni – nawet osoby takie jak George Bernard Shaw czy Sidney i Beatrice Webbowie, założyciele socjalistycznego Towarzystwa Fabiańskiego, po których można by się z dużym prawdopodobieństwem spodziewać, że nie będą darzyć go sympatią. Za życia ojca McNabba G.K. Chesterton napisał o nim we wstępie do jego książki Francis Thompson i inne eseje:

Odczuwam zdenerwowanie, myśląc o przelaniu na papier tego, co naprawdę sądzę o ojcu Vincencie McNabbie, w obawie, że jakimś sposobem zdobędzie on wersję tekstu przeznaczoną do korekty i usunie moje uwagi. Ale powiem krótko i stanowczo, że jest on jednym z nielicznych wielkich ludzi, których spotkałem w życiu; jest wielki pod wielu względami: umysłowym, moralnym, mistycznym i praktycznym [...] nikt, kto kiedykolwiek spotkał, zobaczył albo usłyszał ojca McNabba, nigdy go nie zapomniał.

Hilaire Belloc, który pod wielu względami przypominał ojca McNabba swoim usposobieniem, po jego śmierci w 1943 roku napisał w dominikańskim czasopiśmie „Blackfriars” te słowa:

Wielkość jego charakteru, wiedzy, doświadczenia i – nade wszystko – jego roztropności była w otaczającym go świecie czymś zupełnie wyjątkowym [...] najbardziej niezwykłym ze wszystkich aspektem osobowości ojca McNabba była świętość [...]. Mogę pisać o tym w oparciu o bardzo osobiste doświadczenie [Belloc odnosi się tutaj do wizyty, jaką ojciec McNabb złożył mu – na jego prośbę – bezpośrednio po nadspodziewanie wczesnej śmierci jego żony, Elodie Belloc, w 1914 r.] [...] Znałem, widziałem i czułem człowieka świętego [...]. Widziałem świętość najwyższej próby na codziennych ścieżkach mojego życia, a pamięć o tym doświadczeniu, która jest także czymś pięknym, napełnia mnie teraz, gdy piszę te słowa – napełnia mnie w taki sposób, że nic już nie trzeba dodawać.

To wspomnienie, ten nekrolog – pewnie tak właśnie miało się zdarzyć – był ostatnim tekstem, który Belloc napisał (albo podyktował) celem publikacji, przed swoją śmiercią dziesięć lat później.
Monsignore Ronald Knox, którego temperament był pod wielu względami przeciwieństwem usposobienia ojca McNabba, poproszony w latach pięćdziesiątych [XX wieku] o opinię na temat inicjatywy rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego ojca McNabba, napisał:

Ojciec Vincent to jedyny człowiek, jakiego kiedykolwiek znałem, w odniesieniu do którego czułem – i mówiłem przy więcej niż jednej okazji – „On daje człowiekowi pewne pojęcie o tym, kim jest święty”. Było wokół niego jakieś światło, które, jak się zdaje, pochodziło niezupełnie z tego świata.

Ale wyrazy uznania dla ojca McNabba ze strony jego sławnych współczesnych, które chyba najbardziej mi się podobają – przynajmniej pod jednym względem – pochodzą spod pióra Maurice’a Baringa i przedstawiają ojca McNabba widzianego oczami, uszami i poprzez refleksje niewierzącego. Aby trochę nakreślić tło: Cecil Chesterton, brat Gilberta Keitha, zmarł w 1918 roku na gorączkę okopową, której nabawił się służąc na froncie – wcześniej, w 1913, nawrócił się na katolicyzm. Zanim zaciągnął się do wojska, był wojowniczym dziennikarzem, walczącym z finansową i polityczną korupcją w parlamencie. Skazano go w procesie wytoczonym mu niesprawiedliwie przez braci Isaacsów za ujawnienie roli, jaką odegrali w skandalu Marconiego. W opinii Belloca był zdolniejszym z braci Chestertonów (opinii tej, muszę dodać, zdawał się nie podzielać nikt inny – prócz pokornego G.K.). Ojciec McNabb wygłosił na pogrzebie Cecila kazanie – co smutne, nie zachował się żaden jego zapis (Belloc mówił o tym kazaniu jako o najdoskonalszym przykładzie religijnej sztuki oratorskiej, jaki kiedykolwiek słyszał), ale w numerze „Blackfriars” z sierpnia 1943 roku Maurice Baring opublikował wiersz zainspirowany komentarzami jego niewierzącego przyjaciela i poety, który razem z nim udał się na pogrzeb:

A poet heard you preach and told me this:
While listening to your argument unwind
He seemed to leave the heavy world behind;
And liberated in a bright abyss
All burdens and all load and weight to shed;
Uplifted like a leaf before the wind,
Untrammelled in a region unconfined,
He moved as lightly as the happy dead.
And as you read the message of Our Lord
You stumbled over the familiar word,
As if the news now sudden to you came;
As if you stood upon the holy ground
Within the house filled with mighty sound
And lit with Pentecostal tongues of flame.


II


Kim zatem był ojciec McNabb?
Urodził się jako Joseph McNabb w Portaferry nieopodal Belfastu 8 lipca 1868 roku. Był więc – co jest, jak sądzę, istotne – starszy zarówno od Belloca, jak i Chestertona – odpowiednio o dwa lata i sześć lat. Jego ojciec, którego rzadko widywał, był kapitanem na statkach; jego matka – „po prostu” matką, co w oczach ojca McNabba zasługiwało na tym większą cześć (przed zamążpójściem w bardzo młodym wieku zajmowała się sprzedażą i zarządzaniem na ważnym stanowisku w nowojorskim domu handlowym). Nie, żeby nie miała innych zajęć poza wychowywaniem dzieci i prowadzeniem domu – jedno z pierwszych wspomnień ojca McNabba o jego matce dotyczyło tego, jak brała go z wizytą do pewnej kobiety z rakiem piersi; pani McNabb myła tę kobietę i podtrzymywała ją na duchu. Matka ojca McNabba zdawała się zawsze odgrywać wiodącą rolę w parafialnej działalności charytatywnej i często zlecała swoim dzieciom, aby jej w tym pomagały. Miała w sumie jedenaścioro dzieci – Joseph McNabb był dziesiątym w kolejności. W swoich późniejszych latach napisał książkę, niemal autobiograficzne studium swojej młodości, zatytułowaną Jedenaścioro, dzięki Bogu!, którą zadedykował swojej matce i która trwa jako wspaniała apologia pro familia magna. W świecie ojca McNabba rodzina zawsze zajmowała centralne miejsce – tak jak niewątpliwie zajmuje centralne miejsce w Rerum novarum.
Chociaż ojciec McNabb urodził się w Irlandii, w wieku czternastu lat ze względu na pracę ojca przeniósł się wraz z rodziną do Newcastle-upon-Tyne. Rozważano też przeprowadzkę do Londynu, ale uznano stolicę za miejsce zbyt okropne, aby wychowywać tam dzieci. Przez krótki okres – do ukończenia szesnastego roku życia – Joseph McNabb nadal spędzał większą część roku w internacie St. Malachy’s College w Belfaście. Niemniej jednak wpływ, jaki wywarł na nim pobyt w Newcastle, był znaczący, bo jego rodzina przeniosła się na teren parafii św. Dominika, którą – co nie zaskakuje – kierował zakon dominikański. Wielkie wrażenie zrobiło na nim wszystko to, co zaobserwował w dominikańskim życiu i duchowości: asceza zakonników, ich umiłowanie Pisma Świętego i głęboka wiedza; i tak, po opuszczeniu St. Malachy’s i roku spędzonym w nieodpowiadającej mu szkole średniej św. Cuthberta w Newcastle, zdecydował, że zostanie dominikaninem. Co ciekawe, wydaje się, że główny ludzki motyw, stojący za powołaniem ojca McNabba, był tym samym, który skierował Chestertona do Kościoła Katolickiego – obawa przed Piekłem. Jak to ujął: „Nie chcę iść do Piekła; myślę, że pójdę do nowicjatu!”. Choć bez wątpienia można wskazać wiele powodów, dla których Joseph McNabb przyjął powołanie zakonne, fakty były takie, że czuł on, iż Bóg wzywa go do życia zakonnego, aby zbawić jego duszę.
W wieku siedemnastu lat Joseph McNabb wstąpił do nowicjatu dominikańskiego w Woodchester, mimo że jego ojciec początkowo czuł gniew na syna, który zdecydował się wcielać w życie ślub ubóstwa – „Nigdy, przenigdy, nie zgodzę się na to, aby moje dziecko zostało dobrowolnym nędzarzem!”. Gniew ten ostygł dopiero po tym, jak dominikanin z miejscowego klasztoru przyszedł z wizytą mającą na celu wyjaśnienie natury ubóstwa. W tym okresie dominikanie stanowili naprawdę niewielką grupę; od chwili ulokowania się w Woodchester w 1854 roku doświadczali najtrudniejszej sytuacji w historii swojej bytności na angielskiej ziemi. Dopiero od 1885 roku zaczynali przyciągać nowicjuszy i wciąż mieli ich zaledwie tylu, aby uzasadniało to istnienie nowicjatu. Wstąpienie Josepha McNabba do zakonu zbiegło się w czasie z początkami stosunkowo dużego napływu zdolnych i gorliwych nowicjuszy, którzy wstąpili do nowicjatu w tym samym czasie lub w ciągu następnych trzech czy czterech lat. Nowicjusze ci – od chwili przyjęcia do zakonu – stanowili podstawę wzrostu znaczenia dominikanów w pierwszej połowie XX wieku – głównie pod skrzydłami ojca Bede’a Jarretta.
Ojciec McNabb złożył śluby zakonne we wrześniu 1891 roku, wkrótce po swoich dwudziestych trzecich urodzinach, w roku ukazania się Rerum novarum. Był najbardziej błyskotliwym uczonym spośród wszystkich nowicjuszy na swoim roku, chociaż kolejne lata miały być świadkami wstąpienia do zakonu jeszcze większych umysłów naukowych. Jeden ze współczesnych ojca McNabba napisał, że „jedynie ojciec Humbert Everest – który ukończył nowicjat i udał się do Louvain dwa lata przed ojcem McNabbem – mógłby mierzyć się z nim pod względem intelektualnym”. Ojciec McNabb podążył śladem ojca Everesta do Louvain dla odbycia dalszych studiów. W 1894 roku, trzy lata po przyjęciu do zakonu, ojca McNabba wysłano z powrotem do Woodchester z doktoratem z zakresu świętej teologii.
Przez następnych dwadzieścia sześć lat ojciec McNabb udawał się w rozmaite miejsca, w które go kierowano – zgodnie z nakazami świętego Posłuszeństwa. Po powrocie z Louvain przez trzy lata uczył nowicjuszy w Woodchester, a następnie został wysłany do Hawkesyard (gdzie nauczano wtedy kandydatów do zakonu na dalszym etapie formacji), aby uczył teologii – znów na trzy lata. Na kolejnych sześć lat – od roku 1900 do 1906 – wrócił do Woodchester jako przeor (w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat); w roku 1906 został przeniesiony do klasztoru św. Dominika w północno-zachodnim Londynie, gdzie przez dwa lata służył – po raz pierwszy – jako wikariusz; zabrano go stamtąd w 1908 roku i ustanowiono przeorem klasztoru Holy Cross w Leicester – na sześć lat, do roku 1914. W 1914 został wybrany przeorem Hawkesyard, gdzie stanął w obliczu najsurowszych osobistych i duchowych prób (i dorobił się kilku wrogów – tą sprawą zajmiemy się później) – urząd przeora pełnił tam przez trzy lata; przez kolejne trzy piastował w Hawkesyard stanowisko profesora dogmatyki, po czym powrócił do klasztoru św. Dominika w Londynie, gdzie znów posługiwał jako wikary – aż do swojej śmierci 17 czerwca 1943 roku, czyli dwadzieścia trzy lata później.


III

Tak oto – przedstawione pobieżnie i w telegraficznym skrócie – wyglądało życie ojca McNabba. Skąd brała się jego dobra reputacja? Brała się z tego, co mówił, co pisał, z treści jego życia.
Przyjrzyjmy się teraz dokładniej dziełu i myśli ojca McNabba. Jak każdy inny zakonnik, potrzebował on trochę czasu, aby zadomowić się w nowej sytuacji apostolskiej. Był mało znany światu zewnętrznemu do chwili mianowania na przeora Holy Cross w Leicester – wtedy zaczęła się jego bardziej publiczna działalność. Dzięki niej nawiązał kontakt z co znaczniejszymi katolikami i niekatolikami; jednocześnie zrobiło się o nim głośniej w całym kraju – proszono go o pisanie artykułów i esejów, głoszenie kazań i przemawianie na publicznych zgromadzeniach każdego niemal rodzaju. Dopiero gdy w wieku pięćdziesięciu dwóch lat osiadł na stałe w klasztorze św. Dominika w Londynie – mieście, które William Cobbett określał mianem „wielkiej narośli” – znalazł się w okolicznościach sprzyjających jego pracy i kontaktom z ludźmi najlepiej przygotowanymi do pomagania mu w niej; i w ten sposób – per accidentem – stał się osobowością katolicką o znaczeniu ogólnokrajowym. Do coraz większej popularności ojca McNabba bardzo przyczyniło się to, co głosił wspólnie ze Stowarzyszeniem Świadectw Katolickich na Parliament Hill i na Speakers’ Corner.
Na początku tekstu rzuciłem parę cytatów dotyczących ojca McNabba, aby objaśnić, co znaczył dla współczesnych mu osób; teraz chciałbym przytoczyć kilka fragmentów jego własnych dzieł, aby rzucić światło na to, co mówił on swoim współczesnym.
Pierwszy cytat pochodzi ze wstępu do wydanej w 1942 roku książki Stare zasady i nowy porządek, która była zbiorem esejów ojca McNabba drukowanych w katolickich czasopismach w ciągu wcześniejszych dwudziestu lat:

Ta książka opiera się na pewnych zasadach dogmatycznych i moralnych, na pewnych niezaprzeczalnych faktach, i podsuwa pewne rozwiązania praktyczne.
Pierwszą zasadą jest ta, że istnieje Bóg, nasz Stwórca, któremu winniśmy okazywać miłość i służyć; a nie jesteśmy w stanie kochać Go ani służyć Mu bez miłowania naszych bliźnich i służenia im.
Drugą zasadą jest ta, że Rodzina to podstawa życia społecznego we wszystkich jego przejawach; zatem oceniając wartość wszelkich projektów dotyczących tego życia, za kryterium trzeba przyjąć ich wpływ na Rodzinę.
Trzecią (psychologiczną) zasadą jest ta, że od przeciętnego człowieka nie możemy spodziewać się cnoty większej niż przeciętna. Zespół okoliczności, które domagają się od przeciętnego człowieka cnoty większej niż przeciętna (to znaczy heroicznej) nazywa się Okazją do Grzechu.
Czwartą (moralną) zasadą jest ta, że okazji do grzechu powinno się – na ile to możliwe – unikać; to znaczy trzeba je pokonywać przez wystrzeganie się ich, a nie przez walkę.
Na całym świecie obserwuje się zjawisko wielkiej wagi: na olbrzymich uprzemysłowionych obszarach miejskich (i zaatakowanych przez miasto obszarach wiejskich) normalne życie rodzinne jest z psychologicznego i ekonomicznego punktu widzenia niemożliwe; od przeciętnego rodzica notorycznie żąda się bowiem cnoty większej niż przeciętna [...].
[...] Powyższa obserwacja, że uprzemysłowione miasto to okazja do grzechu, prowadzi do wniosku, iż – skoro okazji do grzechu powinno się unikać [...] – Ucieczce ze Wsi trzeba się bez zwłoki przeciwstawić, wybierając Ucieczkę na Wieś.

Komu po przeczytaniu ten opisu życia w mieście jako okazji do grzechu nie przychodzi na myśl fragment powieści Callista, w której kardynał John Henry Newman kreśli postać pracującego na roli Agelliusa, odwiedzającego po raz pierwszy Kartaginę?

Napawające strachem obrazy to szokują, to nęcą – nie tylko gdzieniegdzie, ale wszędzie: i na budowlach przytłaczających inne okazałością, i w najobskurniejszych dziurach, w urzędach publicznych i domach prywatnych, na głównych placach i na rogach ulic, na bazarach, w sklepach i na drzwiach domostw, w podłej jakości wyrobach rzemieślniczych i w sztuce wysokiej, w literaturze, w symbolice, w malarstwie – insygnia i ostentacyjny przepych Szatana i Beliala, rządów zepsucia i hulaszczego bałwochwalstwa, których nie da się uniknąć, ale z którymi trzeba obcować. Dokądkolwiek idziesz, wszędzie spotykasz się z tym samym; [...] jesteś jawnie i bezwstydnie napastowany, znieważany przez wszystko to, od czego, jako chrześcijanin, odsuwasz się z odrazą i czego się wyrzekasz – jakby ataku tego domagały się jakieś wyznawane przez twoich prześladowców zasady religijne albo ich poczucie, że należy oddawać hołd przyrodzie.

Okazją do grzechu, o której ojciec McNabb mówił w sposób szczególny – choć mówił też o innych – była stawiana przed rodzinami żyjącymi w warunkach ubóstwa pokusa uciekania się do metod kontroli narodzin (oznaczających „zero urodzin i zero kontroli” – jak celnie ujął to G.K. Chesterton; „samobójstwo ludzkości” – jak ujął to bardziej ponuro McNabb).
Choć stan, w jakim tak wielu jego współczesnych żyło i pracowało, napełniał ojca McNabba smutkiem i boleścią – notował on regularnie bieżące dane statystyczne na temat liczby rodzin żyjących w jednym pomieszczeniu (a nawet dzielących je z innymi rodzinami) w obskurnych, walących się kamienicach czynszowych Londynu oraz gdzie indziej – to właśnie przede wszystkim wśród tych ludzi pracował, tym ludziom służył i tych ludzi nauczał. Mimo popularności, która przydawała mu się w prowadzeniu apostolatu, ojciec McNabb nieustannie wzywał swoich wiernych, swoją widownię, aby opuścili jego i opuścili Londyn. Zachęcał wszystkich, którzy mogli to zrobić, do porzucenia londyńskiego Babilonu – „Babilondynu”, jak często go nazywał – i przyrzekł pozostać w nim, aby służyć ludziom, którzy nie mogli albo nie chcieli go opuścić – przynajmniej do momentu, gdy ci, którzy wcześniej przeprowadzili się na wieś, przetarliby dla nich drogę. Trzeba też pamiętać o tym, że koncepcja Ucieczki na Wieś nie była niczym głupawym – pod koniec życia ojca McNabba nawet rząd, mimo że stał w obliczu wojny, planował nakłaniać ludzi, żeby wrócili na wieś i zajęli się uprawą zniszczonej, leżącej odłogiem ziemi, co pozwoliłoby zwiększyć produkcję rolną.
Mimo że obecnie – poza szczególnymi przypadkami – obiektywne ubóstwo materialne nie jest może tak wielkie, jak w czasach przed II wojną światową, któż spośród nas odważyłby się powiedzieć, że różnorakie zmory dzisiejszego życia wielkomiejskiego nie są gorsze?
Oczywiście, główną przyczynę, dla której ojciec McNabb odczuwał wstręt wobec budzących odrazę i poniżających warunków życia w mieście, stanowiło to, w jaki sposób wpływały one na życie rodzinne. Rodzina to podstawowa jednostka społeczeństwa chrześcijańskiego – właściwie każdego społeczeństwa – nadrzędna wobec państwa pod każdym względem. Ojciec McNabb zdawał sobie sprawę z tego, że wszelkie działania ekonomiczne, społeczne i polityczne wpływają w pewien sposób na rodzinę – to właśnie sposób, w jaki na nią wpływają, był kryterium, według którego mierzył ich wartość lub moralność. Rodzina była tym, co nazywał „miarą nazaretańską”. W swojej książce Kościół i ziemia pisał:

Aby cała nasza osobista i społeczna budowla zapewniła sobie trwałość, musi być konstruowana zgodnie z miarą tej małej szkoły proroków, których imiona to muzyka dla naszych uszu – Jezus, Maryja, Józef! [...] Nazaretańską miarą długości, ciężaru i wartości jest Rodzina [...]. Niech żadna podstępna argumentacja z „przydatności społecznej” nie doprowadzi cię zdradziecko do ugodzenia w autorytet Ojca, czystość Matki, niezbywalne prawa, które przysługują Dziecku.

Ojciec McNabb zdawał sobie sprawę, jak ważna jest siła, która pochodziła od rodziny, z którą złączony był więzami krwi, i siła, którą czerpał co dzień ze swej nowej rodziny duchowej – wspólnoty dominikańskiej. Zawsze podkreślał, że tym, co zmieniło się, gdy „przeszedł” ze swej rodziny przyrodzonej do nadprzyrodzonej, nie były cnoty, które starał się osiągnąć, ale złożone śluby. Doskonale zdawał sobie sprawę z potrzeby, aby ludzie świeccy – wpośród mnóstwa pułapek współczesnego świata – czuli inspirację do realizowania cnót w stopniu heroicznym, do pójścia drogą rad ewangelicznych – tak daleko, jak pozwalają im na to obowiązki stanu. W książce Stare zasady i nowy porządek – tytuł brzmi brzmi w naszych uszach całkiem profetycznie – ojciec McNabb pisze o czystości, ubóstwie i posłuszeństwie:

[N]awet katolikom czasami wydaje się, że te trzy cnoty stojące za ślubami zakonnymi są tylko dla zakonników i zakonnic, podczas gdy realizowanie ich stanowi obowiązek każdego człowieka, a w pewnym stopniu także tej wspólnoty osób, [...] którą my, współcześni, [...] mylnie nazywamy państwem.

Na pierwszy rzut oka to, co mówi tutaj ojciec McNabb, to truizm – wszyscy musimy starać się o czystość, ubóstwo (duchowe, dodajmy) i posłuszeństwo – ale po bliższym przyjrzeniu się sprawie, stwierdzamy, że ojciec McNabb wskazuje, iż zadanie realizowania tych trzech cnót powinno stanowić codzienne wezwanie do broni dla każdego człowieka – tak dla osób, które złożyły śluby zakonne, jak dla wszystkich innych ludzi. Jak mówił bowiem ojciec McNabb:

[...] osoby konsekrowane, które złożyły przed Bogiem publiczne śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, nie zobowiązują się tym samym do praktykowania tych cnót w stopniu większym, niż gdyby pozostały w stanie świeckim.

Dodawał też:

Nie trzeba chyba zaznaczać, że praktykowanie cnoty ubóstwa przez pracę i oszczędność, samokontrola przejawiająca się w zachowywaniu dziewiczej i małżeńskiej czystości, oraz posłuszeństwo rządzącym i prawu są społeczeństwu w najwyższym stopniu potrzebne i wartościowe.

W wielu artykułach ojciec McNabb wskazywał źródła niszczącego i demoralizującego wpływu państwa na społeczeństwo: lekceważenie cnoty ubóstwa – nierozważne wydatki, marnotrawstwo środków finansowych, działalność lichwiarska; lekceważenie cnoty posłuszeństwa – przeciwstawianie się naturalnemu prawu moralnemu i prawdom religii objawionej; lekceważenie cnoty czystości – zezwalanie na działania podkopujące moralność w dziedzinie seksualności i życia małżeńskiego – a nawet zachęcanie do nich. Tak jak każdy człowiek powinien starać się o ubóstwo, czystość i posłuszeństwo, tak i państwo powinno mieć na celu wierność tym trzem fundamentalnym cnotom.
Jedna z najtrudniejszych nauk ojca McNabba, kierowanych do jego własnego oraz do naszego pokolenia, dotyczy ubóstwa. Dziś ludzie ze szczególną niechęcią odnoszą się do rozważania tego, co ojciec McNabb mógł rozumieć pod pojęciem ubóstwa, gdy z takim zapałem zachęcał do umiłowania go. Z pewnością nie miał na myśli nędzy. Dla ojca McNabba być ubogim oznaczało mieć tyle, aby móc wypełniać swoje obowiązki stanu – ale nie więcej: bez nadmiaru, bez ekstrawagancji, bez wygód – zgodnie z wymogami chrześcijańskiego miłosierdzia zawsze obdarowując osoby, znajdujące się w trudniejszej od ciebie sytuacji, tym, co nie jest potrzebne ani tobie, ani osobom, za które ponosisz odpowiedzialność. Oczywiście, to, co stanowiło w oczach ojca McNabba ilość „wystarczającą”, większość współczesnych nam ludzi, a nawet większość z nas uznałaby za o wiele zbyt mało. Ojciec McNabb nie zalecał jednak, abyśmy wszyscy zostali żebrakami, żyli w poczuciu bezradności i niedoli albo wpadli w skrajną nędzę – tylko abyśmy starali się być samowystarczalni, ograniczyli nasze pragnienia, zmniejszyli nasze potrzeby i dzielili się z innymi wszelkim posiadanym nadmiarem. Na przestrzeni dziejów wielu katolików uspokajało w tej kwestii swoje sumienie, chowając się za parawanem „ubóstwa duchowego” i pozwalając sobie na absolutnie wszystko pod pozorem tego, że są ubodzy w duchu. Ojciec McNabb zdawał sobie, rzecz jasna, sprawę ze znaczenia ubóstwa duchowego; wiedział, iż istnieje możliwość, żeby biedak był bardziej skąpy i chciwy niż bogacz. Ale uświadamiał sobie również niebezpieczeństwa bogactw, trudność osiągnięcia duchowego ubóstwa w otoczeniu zbytków – i rozumiał, że cnoty sprawiedliwości i, w sposób szczególny, miłosierdzia domagają się, aby ludzie posiadali mniej niż prawdopodobnie chcieliby posiadać lub zazwyczaj już posiadali. Nadto widział w ukochaniu ubóstwa środek do pokonania coraz silniejszego materializmu i nędzy świata, w którym żył.
Na zakończenie rozważań o ubóstwie przytoczę wam fragment książki Kościół i ziemia, dotyczący opisanego w Ewangeliach młodzieńca posiadającego wiele majętności:

Tylko raz zdarzyło się, że ktoś przyszedł do Jezusa, aby z nim porozmawiać, i odszedł zasmucony. Był to młodzieniec, który miał wielkie pragnienie, aby osiągnąć życie wieczne. Ale miał również „wiele majętności”. Nie rozumiał, że jego droga do radości życia polegała na przyjęciu wezwania Jezusa: „[I]dź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie; a przyjdź i pójdź za mną”. Nie pojął, że to zaproszenie do naśladowania ubogiej Dzieciny z Betlejem, ubogiego człowieka z Galilei, ubogiego odrzuconego z Golgoty, było wezwaniem do wejścia na wąską ścieżkę radości doskonałej. Nie potrafił opuścić rzeczy, które prędzej czy później same by go opuściły. Trzymał się kurczowo swoich wielkich majętności doczesnych, zamiast starać się o skarb w Niebie, i odrzucił radość dobrowolnego ubóstwa i naśladowania Jezusa dla smutku dobrowolnego bogactwa i służby Mamonie.


IV

Nie wolno nam jednak zapominać, że ojciec McNabb nigdy nie przypisywałby sobie autorstwa którejkolwiek z głoszonych przez siebie nauk; nie twierdziłby nawet, że dał inspirację do ich powstania. Powodem do wielkiej dumy – jeśli w tym kontekście wolno nam użyć słowa „duma” – było dla niego to, że uczył tylko tego, czego uczył Kościół; a zwłaszcza to, że nauczał niemal wyłącznie w oparciu o Pismo Święte i dzieła Doktora Anielskiego1. Tym, co w naukach ojca McNabba może nas uderzać jako wyjątkowe – on sam, oczywiście, nigdy nie przypisywałby im żadnej wyjątkowości – były konsekwencja, z jaką je głosił, i praktyczne zastosowanie ich w życiu.
A ojciec McNabb działał na wielu polach: w dziełach takich jak Nazaret albo chaos społeczny czy wspomnianych wcześniej książkach Kościół i ziemia oraz Stare zasady i nowy porządek był zaangażowanym całym sercem w sprawę popularyzatorem Rerum novarum; był również „sławnym braciszkiem”, który pojawiał się na publicznych zgromadzeniach, przemawiał na Speakers’ Corner, Parliament Hill i głosił kazania na uroczystych pogrzebach katolickich, takich jak pogrzeb Cecila Chestertona; był ponadto bardzo aktywny jako nauczyciel i rekolekcjonista – w obu przypadkach zarówno dla osób świeckich, jak i duchownych. Jego zajęcia o świętym Tomaszu – otwarte dla wszystkich chętnych – cieszyły się ogromną popularnością; zagorzała wielbicielka nauk ojca McNabba, Dorothy Findlayson, zebrała wystarczająco dużo sporządzonych metodą stenograficzną wiernych notatek, aby – za jego zezwoleniem – wydrukować je w cienkich, lecz nieocenionych tomikach porad duchowych: Gwiazdy pocieszenia, W naszej dolinie, Sztuka modlitwy, Sztuka cierpienia, Radość wiary, Boże miłosierdzie oraz Maria z Nazaretu. Większość rozdziałów w tych tomikach wypełniają medytacje dotyczące kilku wersetów Pisma Świętego albo analiza linijka po linijce którejś z wielkich modlitw Kościoła.
Ojciec McNabb był również miłośnikiem Chaucera oraz Francisa Thompsona i pisał o nich, a także o innych poetach i pisarzach. Jego zbiory tekstów o różnorodnej tematyce noszą tytuły: Francis Thompson i inne eseje, Nasza rozumna służba, Myśli poświęcone, Z zakonnej celi oraz Na skraju drogi – Księże pokłosie. Ojciec McNabb był też – trzeba to przyznać – raczej nieszczególnym biografem; napisał krótkie dziełko o św. Janie Fisherze. Był także autorem kilku niewielkich książek, w których spoglądał od różnych stron na Pismo Święte: Świadectwo Nowego Testamentu o Naszej Pani, Świadectwo Nowego Testamentu o św. Piotrze, Medytacje nad św. Janem, Św. Maria Magdalena, Doktrynalny dowód nieomylności czwartej Ewangelii. Życie naszego Pana, napisane pod ścisłym rygorem posłuszeństwa, to osobliwa książka, pełna kuriozalnych braków i dziwacznie rozłożonych akcentów – które, niestety, świadczą o niechęci autora do zmierzenia się z tak wymagającym tematem.
Co ciekawe, pierwszą ze wszystkich książką, za którą odpowiadał ojciec McNabb, było wydanie dekretów I Soboru Watykańskiego; najwcześniejsza zaś drukowana broszura, którą sam napisał, zatytułowana Nieomylność, stanowiła adaptację wykładu, o którego wygłoszenie poprosiło go Anglokatolickie Stowarzyszenie św. Tomasza z Canterbury2. Ojciec McNabb okazywał wielkie zainteresowanie możliwością ponownego zjednoczenia Kościoła Anglikańskiego z Kościołem Katolickim. Często przemawiał na zgromadzeniach anglikanów i anglokatolików, a w związku z postępującą dechrystianizacją ich sekty wyrażał wielki niepokój, który zaowocował książką Kościół i ponowne zjednoczenie. Interesował się też bardzo losem biednych Żydów z Whitechapel (i wschodniego Londynu w ogólności), a tamtejsza społeczność żydowska żywiła wobec niego bardzo ciepłe uczucia.
Natomiast w kontekście teologii ojciec McNabb początkowo wyrobił sobie nazwisko jako kaznodzieja i nauczyciel poza murami dominikańskich instytucji, którym służył – wygłaszając konferencje na temat wiary i modlitwy dla członków katolickiego duszpasterstwa Uniwersytetu Oksfordzkiego. Teksty tych konferencji, pierwotnie publikowane oddzielnie, a wydane w końcu z drobnymi poprawkami w jednym tomie pod tytułem Wiara i modlitwa, stanowią najznaczniejszy wkład ojca McNabba w bardziej akademickie pisarstwo teologiczne. Ojciec McNabb jest też autorem cienkiej książeczki o Najświętszym Sakramencie zatytułowanej Boża uczta, zbioru esejów teologicznych Tam, gdzie wierzący mogą wątpić, skupiającego się na relacji między Pismem Świętym i scholastyką, oraz innego zbioru podobnych esejów pod tytułem Granice wiary i rozumu, który traktuje o rozmaitych tematach – od kwestii pochodzenia epiklezy3 po apel o przywrócenie obrzędów zaręczyn i małżeństwa według rytu Sarum4.
Oprócz zajmowania się tą twórczością ojciec McNabb był również znakomitym współpracownikiem różnorakich czasopism – od „GK’s Weekly”, gdzie jego pisarstwo obracało się w towarzystwie tekstów Chestertona, Belloca i T.S. Eliota, po rozpoznawane wyraźniej jako katolickie: „Blackfriars” i ortodoksyjny w tamtych czasach „Tablet”. Jakkolwiek można z łatwością dostrzec, że ojciec McNabb to ktoś więcej niż „człowiek jednej sprawy”, uderzające jest, jak wiele jego książek i artykułów dotyka kwestii związanych ze społecznym nauczaniem Kościoła i z rodziną – właściwie nawet stanowi rozmyślanie na ich temat.


V

Teraz powinniśmy powiedzieć trochę więcej o życiu ojca McNabba jako zakonnika, aby raz jeszcze przybliżyć jego postać po tak nużącym wykazie książek i antologii.
Nawet wśród swoich współbraci dominikanów, nieskażonych jeszcze modernizmem i właściwym mu rozluźnieniem zasad, ojciec McNabb uchodził za ascetę. Jako przeor Woodchester, Hawkesyard i Holy Cross wyrobił sobie opinię surowego względem innych, ale z pewnością nie surowszego niż względem samego siebie – i zawsze był gotów życzliwie wysłuchać drugiego człowieka; czego, jak się zdaje, ze strony innych nigdy nie doświadczał! Jadł skromnie – winił za to swój „protestancki żołądek” – a twarz i ciało ojca McNabba dawały świadectwo ciężkich wyrzeczeń jego zakonnego życia. Spał w swojej celi na podłodze, którą co dzień szorował, a jego łóżko stało nieużywane nawet w trakcie choroby i cierpień na krótko przed śmiercią. Krzesło wstawiono tam w ostatnich dniach życia ojca McNabba, który – wciąż odmawiając położenia się na łóżku – ostatecznie zgodził się, aby posadzono go na krześle. Gdy pisał, klęczał przy stole, na którym stał krucyfiks i mała figurka Najświętszej Panny. Na stole leżały jedyne książki, jakie posiadał: egzemplarz Wulgaty, Brewiarz i Summa Theologiae. W solidnym pudle ojciec McNabb trzymał swoje zapiski – wszystkie sporządzone na skrawkach papieru: na odwrotach pocztówek, zużytych kopertach i tym podobnych. Notatki obejmowały ogromną różnorodność tematów; niektóre sporządzono w języku angielskim, inne po łacinie, jeszcze inne po grecku, a część nawet po hebrajsku. (Wspomniane pudło znajduje się obecnie w dominikańskim archiwum w Edynburgu; pieczę nad nim sprawuje najstarszy dominikanin w Wielkiej Brytanii, ojciec Bede Bailey, uczeń ojca McNabba). Ojciec McNabb wszystko pisał ręcznie – nienawidził większości maszyn, a szczególnie negatywne odczucia wzbudzały w nim maszyny do pisania! Hilaire Belloca, który podzielał wiele poglądów ojca McNabba, maszyny zawsze fascynowały; uważał maszynę do pisania i telefon (którego ojciec McNabb także nie znosił) za wielkie dobrodziejstwa (charakter pisma Belloca był zawsze bez wyjątku niechlujny; pismo ojca McNabba było niezmiennie schludne i czytelne). Byłoby czymś bez wątpienia interesującym i zabawnym przysłuchiwać się z ukrycia, jak dyskutują na temat wartości posiadania „zautomatyzowanej maszyny piszącej”!
Oczywiście, jak na zakonnika – a właściwie jak na katolika – przystało, modlitwa stanowiła centrum życia ojca McNabba. Darzył on głęboką miłością Mszę Świętą i Liturgię Godzin; ponadto wiele zapału poświęcał modlitwie na Różańcu Świętym i zachęcaniu do niej innych. Ponieważ był człowiekiem o głębokiej wiedzy i budzącym respekt intelekcie, irytację wzbudzali w nim ludzie twierdzący, że Różaniec to modlitwa, to nabożeństwo dla prostodusznych nowicjuszy, dla osób niepiśmiennych, dla tych, którzy nie wznieśli się jeszcze na niedostępne wyżyny duchowości. Tacy ludzie powodowali, że ojca McNabba niemal zatykało z oburzenia. „Różaniec” – zwykł mówić – „to najbezpieczniejsza i najpewniejsza droga do zjednoczenia z Bogiem poprzez modlitwę myślną”. Owocem Różańca Świętego, który robił na nim największe wrażenie, była pobożność wielkiej liczby wiernych, których albo nauczono modlitwy do Boga za pośrednictwem naszej Najświętszej Pani, albo sami do niej dojrzeli. Ojciec McNabb nieustannie powtarzał: „Większość spośród spotkanych przeze mnie ludzi zdolnych do kontemplacji żyje w świecie; weszli oni we wspólnotę z Bogiem dzięki Różańcowi”. Podkreślał, że odmawianie Różańca powinno stanowić dla katolika fundament życia modlitewnego. Podczas kazania z okazji Niedzieli Różańcowej w 1936 roku mówił:

Wcielenie [Jezusa Chrystusa] to centrum całego naszego życia duchowego. Jednym ze środków, dzięki któremu czynimy je tym centrum, jest Różaniec Święty. Nie ma chyba żadnego innego sposobu, aby dotrzeć do zrozumienia tej wielkiej tajemnicy w takim stopniu, w jakim pewne pojęcie o niej daje odmawianie Różańca. Nic nie wyryje tej tajemnicy w twoim umyśle tak silnie jak przenoszenie się myślą, każdego dnia po trochu, do Betlejem, na Golgotę i Górę Przemienienia.

Ojciec McNabb nosił habit z samodziału – chodził w nim za każdym razem aż do zupełnego zużycia – i rok po roku maszerował po Londynie w tych samych ciężkich podkutych ćwiekami butach. Gdy brnął ulicami, przez ramiona przewieszał sobie „McPlecak”, pojemny, choć sponiewierany środek transportu dla Wulgaty, Brewiarza i wszelkich innych potrzebnych książek. Choć nie sprzeciwiał się podróżom kolejowym i w ogólności komunikacji publicznej, zazwyczaj odmawiał jazdy samochodem lub dorożką. Długie dystanse, które musiał pokonywać w Londynie między klasztorem św. Dominika a licznymi domami zakonnymi, w których posługiwał jako kapelan, Speakers’ Corner i Parliament Hill, pokonywał pieszo w zdumiewająco szybkim tempie. Hilaire Belloc, do którego, co zadziwiające, wciąż należy rekordowy czas w chodzie między Londynem a Oksfordem, był pełen podziwu dla szybkości i wytrzymałości ojca McNabba. Udzielił mu nawet rady, jak podążać z Toul do Rzymu jego własną słynną trasą, którą przeszedł i opisał w Drodze do Rzymu. Jednak przełożony ojca McNabba nie chciał udzielić mu urlopu na marsz, który tak bardzo pragnął odbyć – w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat (Belloc, gdy szedł, miał trzydzieści jeden!) – dla uczczenia złotego jubileuszu wstąpienia do zakonu dominikańskiego.
Istnieje wzruszający opis okoliczności, w których ojciec McNabb wyjątkowo wrócił do swojego klasztoru dorożką. Przez wiele miesięcy odwiedzał chorą dziewczynkę, jedynaczkę, która umierała. Jej matka – która prosiła go o wizyty – była katoliczką; nieobecny zazwyczaj ojciec, który w dodatku zaliczał się do osób najczęściej nękających go podchwytliwymi pytaniami na Parliament Hill – nie. Żyli w biedzie; gnieździli się razem z inną rodziną w jednym małym pokoju w walącej się kamienicy koło Stacji św. Pankracego. Niestety, córka umarła. Ojciec McNabb odprawił Mszę Żałobną. Zaledwie kilka tygodni później zmarła jej matka – niedomagała przez cały okres choroby swojej córki, ale nikomu nic o tym nie powiedziała. Ojciec McNabb znów odprawił Mszę Żałobną. Gdy opuszczał cmentarz, podszedł do niego mąż zmarłej, wręczył mu kwiat z pogrzebowego bukietu, o który ojciec McNabb wystarał się u pobożnego dobrodzieja, i zapytał, jakim sposobem zamierza wrócić do swojego klasztoru. Niebo zasnuły burzowe chmury i zaczynało padać. Ojciec McNabb odpowiedział, że planuje wrócić tak, jak przybył – pieszo. Wdowiec – teraz potrójnie biedny – wyciągnął z kieszeni sumę wystarczającą na wzięcie dorożki. W pierwszym odruchu ojciec McNabb sprzeciwił się – a potem zdał sobie sprawę, że jest to „wdowca grosz”. [może zmienić kolejność? wdowi grosz] Ze łzami w oczach przyjął pieniądze. Nigdy nie zapomniał tego prostego uczynku. Jak napisał:

Błogosławieni ubodzy! Niewiele zdarzeń, które kiedykolwiek przeżyłem, wzruszyło mnie bardziej niż to. Ze swojego ubóstwa ofiarował mi pieniądze na dorożkę. Wyobraźcie sobie: spotkało mnie to ze strony człowieka, któremu brak wiary. Co mam zrobić, gdy spotkam go za następnym razem? Ucałowanie jego stóp byłoby czymś zbyt małym. Będę się modlił [...] aby Bóg dał mu pociechę wiary.

Naturalnie, wszystkie czyny miłosierdzia ojca McNabba nigdy nie zostaną w pełni poznane. To, co robił w ukryciu, pozostało w ukryciu – nawet po jego śmierci, która stała się wydarzeniem społecznym, a którą wkrótce będziemy rozważać. Może musi nam wystarczyć opis znanego przykładu. W jednym z licznych walących się bloków mieszkalnych w pobliżu Camden Lock żyła stara, przykuta do łóżka kobieta. Całymi miesiącami, prawdopodobnie latami, ktoś regularnie ją odwiedzał, aby z nią rozmawiać, sprzątać jej pokój i szorować podłogę. W kilka tygodni po śmierci ojca McNabba grupa osób zajmujących pokoje w pobliżu mieszkania chorej kobiety dyskutowała o tym, kto zajmie się teraz tymi pracami, skoro starsza lady, która wcześniej je wykonywała, najwyraźniej przestała przychodzić. Tylko najlepsza przyjaciółka przykutej do łóżka kobiety wiedziała, że ową „lady” był tak naprawdę ojciec McNabb – wpadający do chorej na jakieś pół godzinki w drodze na Parliament Hill.
Napomknąłem wcześniej, że ojciec McNabb miał habit z samodziału. Gdy jeden habit nie nadawał się już do noszenia, ojciec McNabb otrzymywał następny. Od 1917 roku darczyńcą była Wspólnota Ditchling, artystyczna gałąź ruchu opowiadającego się za powrotem na wieś, który ojciec McNabb wspierał przez całe życie. Za narodzinami ruchu w 1907 roku stali dwaj utalentowani ludzie: Eryk Gill oraz Hilary Pepler. Ojciec McNabb pełnił funkcję kapelana Wspólnoty – wielu spośród jej członków wstąpiło do Trzeciego Zakonu Dominikańskiego – jednak wkrótce pojawiły się kłopoty. Próby zapewnienia sobie bytu dzięki uprawie roli nie powiodły się – większość członków Wspólnoty stanowili artyści, którzy przejawiali niewielkie zdolności do prawdziwej pracy na roli. Wspólnota stopniowo przerodziła się raczej w wiejskie ustronie artystyczne niż w samowystarczalną społeczność ze skłonnością do twórczości artystycznej. Ojca McNabba rozczarowało to, że członkowie Wspólnoty nie włożyli więcej serca w rzecz pierwszą – pracę na roli. W tej kwestii między nim a Erykiem Gillem zachodziła różnica zdań. Ostatecznie w 1924 roku Gill wyjechał do Walii. Mimo że później ojciec McNabb z entuzjazmem zachęcał każdego, kto prosił go o radę, aby wybrał powrót do życia na wsi, starał się o ubóstwo oraz samowystarczalność z dala od zaduchu miast, nigdy już nie związał się z żadnym konkretnym przedsięwzięciem tak, jak uczynił to z Ditchling.
Istotnie, ojciec McNabb zawsze troszczył się o rzeczy pierwsze, a każdą pracę lub działanie, które oddalały się od rzeczy pierwszej choćby o krok, postrzegał jako mniej wartościowe i prawdopodobnie mniej cnotliwe. Dlatego nie znosił działalności międzynarodowych finansistów, które odeszły od rzeczywistości i rzeczy pierwszych tak daleko, jak to tylko możliwe. Ujął to wnikliwie w następujących słowach:

Niektórzy ludzie zdobywają środki na życie, wydzierając je naturze. To nazywa się pracą. Niektórzy ludzie zdobywają środki na życie, wydzierając je tym, którzy wydzierają je naturze. To nazywa się handlem. Niektórzy ludzie zdobywają środki na życie wydzierając je tym, którzy wydzierają je tym, którzy wydzierają je naturze. To nazywa się finansami.

Czuję, że, zanim przejdę do opisu śmierci ojca McNabba, muszę przywołać kilka przykładów jego błyskotliwego dowcipu, aby uspokoić tych, którzy mogliby odnieść wrażenie, że ojciec McNabb z pewnością musiał być nieszczęśliwym fanatykiem. Ojciec McNabb niewątpliwie potrafił posługiwać się słowem. Szczególnie biegle radził sobie z czepialskimi. Kiedyś podczas wygłaszanego przez niego na Speakers’ Corner długiego przemówienia o grzechu pewna Irlandka krzyknęła: „Gdybym była twoją żoną, wsypałabym ci trucizny do herbaty!”. Ojciec McNabb, szczerząc zęby w uśmiechu, odpowiedział: „Proszę pani, gdybym był pani mężem, to bym ją wypił!”. Innym razem dokonał słynnego porównania wyznających swoje grzechy w konfesjonale zakonnic do kaczek, powoli zadziobujących spowiednika na śmierć. Na poważniejszą nutę – ojciec McNabb uczestniczył pewnego razu w publicznym spotkaniu dotyczącym Ustawy o Degeneracji Umysłowej, która akurat przechodziła przez Izbę Gmin. Po wysłuchaniu rozmaitych ekspertów w dziedzinie medycyny, wyjaśniających, jakim sposobem doprowadziliby do uznania za degeneratów wielu osób, które ojciec McNabb poznał podczas swojej pracy duszpasterskiej, i – w konsekwencji – wysterylizowania ich, dobry zakonnik wstał i, gdy przewodniczący zebrania poprosił go o zabranie głosu, ryknął: „Jestem ekspertem w dziedzinie moralności i uznaję was za degeneratów moralnych!”. Zaraz potem przy wtórze entuzjastycznych oklasków z gniewem opuścił zebranie, które poszło w rozsypkę.


VI

Jeśli prawdą jest, że można powiedzieć o życiu człowieka bardzo wiele, patrząc na sposób, w jaki umarł, wydaje się stosowne, abyśmy w tym miejscu zajęli się długimi ostatnimi tygodniami życia ojca McNabba i jego śmiercią.
14 kwietnia 1943 roku lekarz powiedział zbliżającemu się do siedemdziesiątki piątki ojcu McNabbowi, że zostało mu już niewiele czasu. Tego samego dnia zakonnik napisał do swojej bratanicy, siostry Marii Magdaleny, dominikanki: „Deo Gratias! Bóg wzywa mnie do odbycia drogi, którą wcześniej czy później musi odbyć każdy. Powiedziano mi, że mam w gardle nieuleczalny nowotwór. Zostało mi najwyżej kilka tygodni życia”. Następnego dnia ojciec McNabb wygłaszał kazanie do Sióstr Miłosierdzia. Był czwartek Tygodnia Męki Pańskiej i po kilku trafiających do serca słowach refleksji na temat bliskości Męki i Śmierci Pana Naszego Jezusa Chrystusa, ojciec McNabb powiedział:

A teraz, drogie siostry, mam dla was bardzo dobrą wiadomość. To ostatni raz, kiedy mówię do was w tej kaplicy. Wiecie, że w tych dniach każdy otrzymuje wezwanie [działo się to, rzecz jasna, w środku II wojny światowej] [...] Ja również zostałem wezwany! [...] A do czego i do kogo? Do Króla Królów i to nie na jakiś ograniczony czas, ale do Życia Wiecznego! Słowa psalmu – „Weseliłem się z tego, co mi powiedziano: pójdziemy do domu Pańskiego”5 – napełniają moje serce radością.

Do śmierci ojca McNabba miało jeszcze minąć około dziewięciu tygodni – i te dwa ostatnie miesiące życia były dla niego wypełnione pracą w takim samym stopniu, jak poprzednie. Nadal prowadził kursy o Akwinacie i o Psalmach, proponując nawet, że rozpocznie nowy cykl wykładów na temat Aniołów i będzie wygłaszać odczyty dopóty, dopóki starczy mu sił: „Nie wiem, wśród jakich Aniołów mnie postawią, drogie dzieci! Nie jestem dość dobry, aby znaleźć się wśród dobrych Aniołów”. Ojciec McNabb ostrzegał swoich studentów, że w każdym momencie może zostać zmuszony do wysłania im telegramu z wiadomością o swojej śmierci.
Gdy prasa – katolicka i świecka – dowiedziała się, że tak popularna osoba ma umrzeć, zaczęła nachodzić wspólnotę w klasztorze św. Dominika. Ojciec McNabb pragnął, aby jego śmierć była kazaniem, takim jak jego życie dominikanina. Wiedział, że ostatnie tygodnie będą trudne. Powiedziano mu, że, ściśle rzecz ujmując, będzie powoli umierał z wygłodzenia i może się zdarzyć, że dojdzie u niego do poważnych kłopotów z oddychaniem w miarę jak przewód oddechowy w jego gardle zacznie się zwężać, aż w końcu zniknie. Dopóki miał jeszcze siłę, wygłaszał kazania i przemawiał w całym Londynie, maszerując jego posępnymi ulicami w swoim habicie i podkutych ćwiekami butach z ciężkim „McPlecakiem” na ramionach. Spełniał wszystkie swoje obowiązki chórowe – przestał to robić dopiero na kilka dni przed śmiercią. Choć do końca mógł mówić, a problemy z oddychaniem okazały się niezbyt dotkliwe, na około tydzień przed śmiercią ojciec McNabb nie był już w stanie jeść, a przez ostatnie trzy dni przełknąć żadnego płynu. W końcu rankiem 14 czerwca zasłabł podczas prymy. Potem trochę mu się polepszyło; napisał ostatni list, znów do swojej bratanicy, siostry Marii Magdaleny. Następnego dnia otrzymał Ostatnie Namaszczenie i powoli tracił siły aż do czwartkowego poranka 17 czerwca, gdy wezwał do swojej celi ojca przeora (podporządkował się nakazowi posłuszeństwa i zgodził, aby posadzono go na krześle z prostym oparciem; nikt nie śmiał sugerować mu, że powinien położyć się na łóżku!). Tam, w surowych warunkach umiłowanej przez niego ascezy, ojciec McNabb po raz ostatni zaśpiewał Nunc Dimittis, wyznał ojcu przeorowi swoje grzechy i odnowił swoje śluby zakonne. Potem na pół godziny stracił przytomność, westchnął i umarł.
Tłumy ludzi młodych i starych, bogatych i biednych, ale przede wszystkim starych i biednych, przybyły go zobaczyć, pomodlić się za niego i dotknąć jego habitu, gdy leżał przez trzy dni w klasztornej kaplicy Matki Bożej. Mszę Żałobną odprawiono w poniedziałek 21 czerwca. Kościół był nabity ludźmi, głównie katolickimi luminarzami; na ulicach wokół kościoła tłumnie stawiła się biedota z kamienic czynszowych, które zmarły tak często nawiedzał. Ojca McNabba pochowano – zgodnie z jego życzeniem – w prostej drewnianej trumnie z czarnym krzyżem pozbawionym ornamentów; trumnę wieziono otwartym z tyłu wozem na Kensal Green Cemetery, dokąd niemal pół wieku wcześniej w obecności jeszcze większego tłumu przewożono kardynała Manninga. Gazety były pełne anegdot i szczegółów na temat ostatnich dni życia ojca McNabba, jego śmierci i pogrzebu. Prawdziwie, jego ostatnie kazanie – jego śmierć – było tym, co dotarło do największej liczby osób. Na pogrzebie ojca McNabba jego przeor, ojciec Bernard Delaney, powiedział:

Wszystko, co [ojciec McNabb] mówił, wszystko, co robił, wszystko, kim był, stanowiło świadectwo jego wielkiej miłości do Mistrza, Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Pochłaniała go troska o sprawy Boże – chwałę, sprawiedliwość i prawdę Boga. Był wielkim synem zakonu kaznodziejskiego, ale i kimś więcej – żywym kazaniem.

O ojcu McNabbie można by powiedzieć jeszcze wiele więcej. Wykonał ogromną pracę na rzecz sprawy społecznego panowania Naszego Pana Jezusa Chrystusa; poruszył bardzo wiele dusz; po śmierci ojca McNabba niewielki ruch zapoczątkował inicjatywę na rzecz jego beatyfikacji. Mimo znaczącego wsparcia z kilku stron, niczego nie osiągnięto – głównie dlatego, że w samej rodzinie dominikańskiej zdania na temat ojca McNabba były podzielone. Podczas gdy ci, którzy widywali się z nim rzadziej, uważali go za świętego, kilku spośród współbraci ojca McNabba miało go za wędrownego aktora, niewzruszonego, surowego egomaniaka, który pożądał cudzej uwagi i całkowitego posłuszeństwa. Zdaje się, że wielu spośród braci zakonnych, którzy mieli o nim tak negatywne zdanie, spotkały w ich odczuciu nieprzyjemności, gdy wiele lat wcześniej ojciec McNabb jako przeor Hawkesyard był ich przełożonym – a oni jego podwładnymi.
Podobne wrażenie rozdźwięku wzbudza jedyna istniejąca (pseudo)biografia ojca McNabba. Napisał ją jego uczeń, ojciec Ferdinand Valentine, dominikanin (zbyt młody, aby pamiętać znojne czasy w Hawkesyard), który, w miarę pisania książki i napotykania opinii na temat ojca McNabba, znacznie różniących się od swoich własnych, przeszedł od postawy uwielbienia dla bohatera do pełnej zakłopotania niepewności. Największą zaletę książki ojca Valentine’a – będącej raczej nieco komicznym quasi-psychologicznym studium, w którym autor snuł wielorakie domniemania, zamiast rzetelnie przyjrzeć się biografii ojca McNabba i przestudiować jego dzieła – stanowi dodatek zawierający duży zbiór korespondencji i świadectw, które zajmują ponad ćwierć objętości całej książki. Niestety, przez wiele lat reputacja ojca McNabba cierpiała wskutek tego, w jaki sposób przedstawił go w swojej książce ojciec Valentine. W 1996 roku redaktorzy „The Chesterton Review” uczynili odważny krok, poświęcając ojcu McNabbowi bardzo pożyteczny numer specjalny, choć zamieszczone w nim artykuły różnie oceniały jego osobę. Jedyną poza tymi dwiema publikacją na temat ojca McNabba jest pełna zaskakującego podziwu dla jego osoby książka autorstwa E.A. Sidermanna, jednego z ludzi najczęściej zadających mu podchwytliwe pytania na Speakers’ Corner – i w dodatku ateisty.
Nie ulega wątpliwości, że niektóre aspekty katolickiej nauki społecznej, w których obronie występował ojciec McNabb, zostałyby przyjęte entuzjastycznymi okrzykami przez niektórych spośród „typowych” uczestników pierwszomajowych protestów przeciw kapitalizmowi i globalizacji, a inne spotkałyby się z niemrawymi oklaskami na dość upiornych spotkaniach z trzymaniem się za ręce organizowanych w całym kraju w ramach inicjatywy Sprawiedliwość i Pokój przez odzianych w swetry pseudodominikanów, którzy, niestety, nawet dziś uchodzą niekiedy za synów św. Dominika. Niemniej jednak na wielką część tego, czego orędownikiem był ojciec McNabb – na integralny, prawy, nieskory do przepraszania za swoje istnienie, silny, żarliwy katolicyzm – nie patrzy się już dziś przychylnie. Nie ulega wątpliwości, że ojciec McNabb spotkałby się z niegościnnym traktowaniem ze strony tego, co uchodzi za katolicyzm w tak wielu kościołach w naszym kraju – a właściwie na całym świecie. Jako lekarstwo na tę sytuację ojciec McNabb przepisałby apostolat Akcji Katolickiej – ale tylko gdyby oparto go na mocnym i silnie zakorzenionym w wierze życiu duchowym. Ojciec McNabb rozumiał, że dobre przeżycie naszego życia da więcej niż wypowiadane przez nas słowa.
Chciałbym zakończyć ten tekst kilkoma jeszcze słowami ojca McNabba i ułożoną przez niego modlitwą:

Niektórzy ludzie mówią: „Nie lubię kazań. Nigdy nie chodzę słuchać kazania”. Nie wiedzą, że same te słowa są kazaniem. Nie zdają sobie sprawy, że każdy nasz uczynek, o którym słyszy lub który widzi drugi człowiek, jest wygłoszonym kazaniem. Najlepszym i najgorszym spośród wszystkich kazań jest nasze życie. Bóg uczynił każdego mężczyznę i każdą kobietę apostołami, gdy uczynił ich zdolnymi do życia wśród innych mężczyzn i kobiet. Najlepszym argumentem za Kościołem Katolickim nie są słowa wymawiane z tej ambony, ale sposób, w jaki prowadzimy życie w tym klasztorze i w tej parafii. Powinniśmy mierzyć słowa miarą życia, a nie życie – miarą słów.

Mistrzu, nagnij moje uparte serce, uczyń me usta prawdomównymi. Niech moja modlitwa będzie modlitwą prawdy i modlitwą błagania. Niech pragnę tego, o czym mówię, że pragnę; niech pragnę nade wszystko tego, co Ty ustanowiłeś najważniejszym, na szczycie wszystkich naszych pragnień – Twojej Woli, Twojego Królestwa i czci dla Twojego Imienia.

[2002]

_______


Przemówienie wygłoszone 15 czerwca 2002 roku w Wimbledonie dla Brytyjskiej Ligi na rzecz Królowania Chrystusa. Michael Hennessy opublikował je na swoim blogu w 2007 r.









1 Czyli św. Tomasza z Akwinu (przyp. tłum.).
2 Św. Tomasz z Canterbury – św. Tomasz Becket – przyp. tłum.
3 Epikleza (z gr. ἐπίκλησις – „wzywanie-na”) – modlitwa wstawiennicza, w której kapłan prosi Boga Ojca o posłanie Ducha Uświęciciela, by składane ofiary stały się Ciałem i Krwią Chrystusa i aby wierni, przyjmując Je, sami stawali się żywą ofiarą dla Boga – przyp. tłum.
4 Ryt Sarum (in. ryt z Salisbury) – katolicki ryt liturgiczny, który kształtował się od XI wieku, i którym posługiwano się powszechnie na Wyspach Brytyjskich mniej więcej do końca XVI wieku – przyp. tłum.
5 Ps 121, 1 – przyp. tłum.




Teksty zostały pierwotnie opublikowane na autorskiej stronie ich tłumacza, Łukasza Kowalskiego. Projekt logo: Sztukmistrz.

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------