Fot. MDK
L7 (9) - Człowiek wolności
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Michael
Hennessy
Ojciec
Vincent McNabb
–
głos
sprzeciwu
I
Sądzę, że powinienem napisać o tym na samym początku: gdybym żył mniej więcej wtedy, kiedy ojciec Vincent McNabb, w czasie, gdy wiek dziewiętnasty stawał się dwudziestym, byłby on – poza kanonizowanymi świętymi – tą osobą, którą chciałbym spotkać najbardziej (choć nie ukrywam, że po piętach deptałby mu Hilaire Belloc). Napisałem poniższy tekst prawie pięć lat temu. (Noszę się z zamiarem napisania dłuższego studium o ojcu McNabbie i o jego myśli. W ciągu ostatnich paru lat prace posunęły się jednak bardzo niewiele – ten brak postępu przyczynił się po części do powstania tego bloga).
_______
Każdy
kapłan świętej religii musi zaangażować w walkę całą moc
swojego umysłu i cały hart swego ducha.
Jeżeli
istnieje jedna rzecz, jedna linijka tekstu, o której można by
powiedzieć, że stanowiła motywację do niestrudzonej pracy
apostolskiej dla ojca Vincenta McNabba, to jest nią powyższe zdanie
z encykliki papieża Leona XIII Rerum
novarum.
To wielkie papieskie „wezwanie do broni”, ogłoszone przez Świętą
Matkę Kościół zaledwie kilka tygodni przed tym, jak ojciec McNabb
został w wieku dwudziestu trzech lat wyświęcony na kapłana w
zakonie dominikanów, kształtowało całą jego pracę i działanie
– po Piśmie Świętym i dziełach św. Tomasza zajmowało w jego
sercu najważniejsze miejsce. Prawdopodobnie nie powinno to
specjalnie zaskakiwać, skoro był on dominikaninem pracującym przez
większą część życia w angielskich slumsach, a – jak się mówi
– Rerum
novarum
napisał we współpracy z papieżem kardynał Zigliara, wybitny
dominikański uczony. Na ojca McNabba wpłynęły również
niewątpliwie życie i praca wielkiego angielskiego kardynała
Manninga. Jednak z pewnością żaden kapłan, żaden zakonnik w
Anglii nie żywił tak niewzruszonego jak ojciec McNabb pragnienia,
aby ujrzeć, jak projekt nakreślony w Rerum
novarum
jest wprowadzany w życie – i nie pracował nad tym tak
niezmordowanie. W rzeczy samej, dominikańscy studenci, których
uczył podczas swojego pobytu w klasztorze w Hawkesyard, pamiętali,
jak polecono im, aby trzymać egzemplarz encykliki koło łóżka, a
(swego rodzaju) biograf ojca McNabba, ojciec Ferdinand Valentine,
wspominał, jak kazano mu nauczyć się na pamięć akapitu, który
ojciec McNabb uważał za kluczowy w dziele papieża Leona:
Jasno
widzimy, że trzeba prędko znaleźć odpowiedni sposób zaradzenia
nędzy i niedolom, których tak silnie i niezasłużenie doświadcza
większa część klasy pracującej; co do tej potrzeby panuje
powszechna zgoda. W ostatnim wieku zniszczono istniejące od wieków
stowarzyszenia robotnicze, a w ich miejsce nie pojawiła się żadna
inna organizacja, która dawałaby robotnikom ochronę. Państwowe
instytucje i przepisy pozbawiono tradycyjnego wpływu religii. W
rezultacie stopniowo doszło do tego, że osamotnionych i bezbronnych
robotników wydano na pastwę bezlitosnych pracodawców i chciwości
nieokiełznanej rywalizacji. Zło powiększyła jeszcze drapieżna
lichwa, którą łapczywi i zachłanni ludzie wciąż uprawiają w
innej niż dawniej, choć tak samo niesprawiedliwej, postaci – mimo
że Kościół niejednokrotnie lichwę potępiał. Dodać trzeba
jeszcze, że możliwość najmowania do pracy i prowadzenia handlu
stanowią przywileje skupione w rękach stosunkowo niewielu. Skutkiem
tego mała grupa ludzi bardzo bogatych zdołała nałożyć
nieprzeliczonym rzeszom pracującej biedoty niewolnicze niemal
jarzmo.
Te
słowa Wikariusza Chrystusa ojciec McNabb przynosił ludziom żyjącym
w slumsach albo rozpadających się domach czynszowych oraz
pracującym w fabrykach i zakładach pracy niewolniczej; jako kapłan
zaś przynosił im Chrystusową moc, która ożywia i leczy.
Wyraźnie
widać, że ojciec McNabb jest dziś postacią mało znaną przez
katolików. Nawet wśród tych, którzy troszczą się o Tradycję,
być może sporo osób wie, jak się nazywał, ale niewiele ponad to.
Niektórzy mogą mieć świadomość, że jest związany ze zbiorem
idei znanym jako dystrybutyzm (dla którego stanowił główną
inspirację); niektórzy – że był dominikańskim zakonnikiem,
który często przemawiał na Parliament Hill i na Speakers’ Corner
do złożonego z najrozmaitszych osób londyńskiego tłumu;
niektórzy – że był on niegdyś przyjacielem Eryka Gilla i
związał się z jego wspólnotą w Ditchling; prawdopodobnie
większość z tych, którzy słyszeli o ojcu McNabbie, natknęła
się na jego nazwisko, czytając o Hilarym Bellocu albo G.K.
Chestertonie. Wszystkie te skojarzenia rzeczywiście opisują w
pewnym stopniu tego człowieka, tego kapłana; ale, jak sądzę, on
sam najbardziej chciałby, aby znano go jako orędownika Rerum
novarum.
Ojca
McNabba – z pewnymi specyficznymi wyjątkami, głównie wśród
jego zakonnych współbraci – wysoko cenili jego współcześni –
nawet osoby takie jak George Bernard Shaw czy Sidney i Beatrice
Webbowie, założyciele socjalistycznego Towarzystwa Fabiańskiego,
po których można by się z dużym prawdopodobieństwem spodziewać,
że nie będą darzyć go sympatią. Za życia ojca McNabba G.K.
Chesterton napisał o nim we wstępie do jego książki Francis
Thompson i inne eseje:
Odczuwam
zdenerwowanie, myśląc o przelaniu na papier tego, co naprawdę
sądzę o ojcu Vincencie McNabbie, w obawie, że jakimś sposobem
zdobędzie on wersję tekstu przeznaczoną do korekty i usunie moje
uwagi. Ale powiem krótko i stanowczo, że jest on jednym z
nielicznych wielkich ludzi, których spotkałem w życiu; jest wielki
pod wielu względami: umysłowym, moralnym, mistycznym i praktycznym
[...] nikt, kto kiedykolwiek spotkał, zobaczył albo usłyszał ojca
McNabba, nigdy go nie zapomniał.
Hilaire
Belloc, który pod wielu względami przypominał ojca McNabba swoim
usposobieniem, po jego śmierci w 1943 roku napisał w dominikańskim
czasopiśmie „Blackfriars” te słowa:
Wielkość
jego charakteru, wiedzy, doświadczenia i – nade wszystko – jego
roztropności była w otaczającym go świecie czymś zupełnie
wyjątkowym [...] najbardziej niezwykłym ze wszystkich aspektem
osobowości ojca McNabba była świętość [...]. Mogę pisać o tym
w oparciu o bardzo osobiste doświadczenie [Belloc odnosi się tutaj
do wizyty, jaką ojciec McNabb złożył mu – na jego prośbę –
bezpośrednio po nadspodziewanie wczesnej śmierci jego żony, Elodie
Belloc, w 1914 r.] [...] Znałem, widziałem i czułem człowieka
świętego [...]. Widziałem świętość najwyższej próby na
codziennych ścieżkach mojego życia, a pamięć o tym
doświadczeniu, która jest także czymś pięknym, napełnia mnie
teraz, gdy piszę te słowa – napełnia mnie w taki sposób, że
nic już nie trzeba dodawać.
To
wspomnienie, ten nekrolog – pewnie tak właśnie miało się
zdarzyć – był ostatnim tekstem, który Belloc napisał (albo
podyktował) celem publikacji, przed swoją śmiercią dziesięć lat
później.
Monsignore
Ronald Knox, którego temperament był pod wielu względami
przeciwieństwem usposobienia ojca McNabba, poproszony w latach
pięćdziesiątych [XX wieku] o opinię na temat inicjatywy
rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego ojca McNabba, napisał:
Ojciec
Vincent to jedyny człowiek, jakiego kiedykolwiek znałem, w
odniesieniu do którego czułem – i mówiłem przy więcej niż
jednej okazji – „On daje człowiekowi pewne pojęcie o tym, kim
jest święty”. Było wokół niego jakieś światło, które, jak
się zdaje, pochodziło niezupełnie z tego świata.
Ale wyrazy
uznania dla ojca McNabba ze strony jego sławnych współczesnych,
które chyba najbardziej mi się podobają – przynajmniej pod
jednym względem – pochodzą spod pióra Maurice’a Baringa i
przedstawiają ojca McNabba widzianego oczami, uszami i poprzez
refleksje niewierzącego. Aby trochę nakreślić tło: Cecil
Chesterton, brat Gilberta Keitha, zmarł w 1918 roku na gorączkę
okopową, której nabawił się służąc na froncie – wcześniej,
w 1913, nawrócił się na katolicyzm. Zanim zaciągnął się do
wojska, był wojowniczym dziennikarzem, walczącym z finansową i
polityczną korupcją w parlamencie. Skazano go w procesie wytoczonym
mu niesprawiedliwie przez braci Isaacsów za ujawnienie roli, jaką
odegrali w skandalu Marconiego. W opinii Belloca był zdolniejszym z
braci Chestertonów (opinii tej, muszę dodać, zdawał się nie
podzielać nikt inny – prócz pokornego G.K.). Ojciec McNabb
wygłosił na pogrzebie Cecila kazanie – co smutne, nie zachował
się żaden jego zapis (Belloc mówił o tym kazaniu jako o
najdoskonalszym przykładzie religijnej sztuki oratorskiej, jaki
kiedykolwiek słyszał), ale w numerze „Blackfriars” z sierpnia
1943 roku Maurice Baring opublikował wiersz zainspirowany
komentarzami jego niewierzącego przyjaciela i poety, który razem z
nim udał się na pogrzeb:
A
poet heard you preach and told me this:
While
listening to your argument unwind
He
seemed to leave the heavy world behind;
And
liberated in a bright abyss
All
burdens and all load and weight to shed;
Uplifted
like a leaf before the wind,
Untrammelled
in a region unconfined,
He
moved as lightly as the happy dead.
And
as you read the message of Our Lord
You
stumbled over the familiar word,
As
if the news now sudden to you came;
As
if you stood upon the holy ground
Within
the house filled with mighty sound
And
lit with Pentecostal tongues of flame.
II
Kim
zatem był ojciec McNabb?
Urodził
się jako Joseph McNabb w Portaferry nieopodal Belfastu 8 lipca 1868
roku. Był więc – co jest, jak sądzę, istotne – starszy
zarówno od Belloca, jak i Chestertona – odpowiednio o dwa lata i
sześć lat. Jego ojciec, którego rzadko widywał, był kapitanem na
statkach; jego matka – „po prostu” matką, co w oczach ojca
McNabba zasługiwało na tym większą cześć (przed zamążpójściem
w bardzo młodym wieku zajmowała się sprzedażą i zarządzaniem na
ważnym stanowisku w nowojorskim domu handlowym). Nie, żeby nie
miała innych zajęć poza wychowywaniem dzieci i prowadzeniem domu –
jedno z pierwszych wspomnień ojca McNabba o jego matce dotyczyło
tego, jak brała go z wizytą do pewnej kobiety z rakiem piersi; pani
McNabb myła tę kobietę i podtrzymywała ją na duchu. Matka ojca
McNabba zdawała się zawsze odgrywać wiodącą rolę w parafialnej
działalności charytatywnej i często zlecała swoim dzieciom, aby
jej w tym pomagały. Miała w sumie jedenaścioro dzieci – Joseph
McNabb był dziesiątym w kolejności. W swoich późniejszych latach
napisał książkę, niemal autobiograficzne studium swojej młodości,
zatytułowaną Jedenaścioro,
dzięki Bogu!,
którą zadedykował swojej matce i która trwa jako wspaniała
apologia
pro familia magna.
W świecie ojca McNabba rodzina zawsze zajmowała centralne miejsce –
tak jak niewątpliwie zajmuje centralne miejsce w Rerum
novarum.
Chociaż
ojciec McNabb urodził się w Irlandii, w wieku czternastu lat ze
względu na pracę ojca przeniósł się wraz z rodziną do
Newcastle-upon-Tyne. Rozważano też przeprowadzkę do Londynu, ale
uznano stolicę za miejsce zbyt okropne, aby wychowywać tam dzieci.
Przez krótki okres – do ukończenia szesnastego roku życia –
Joseph McNabb nadal spędzał większą część roku w internacie
St. Malachy’s College w Belfaście. Niemniej jednak wpływ, jaki
wywarł na nim pobyt w Newcastle, był znaczący, bo jego rodzina
przeniosła się na teren parafii św. Dominika, którą – co nie
zaskakuje – kierował zakon dominikański. Wielkie wrażenie
zrobiło na nim wszystko to, co zaobserwował w dominikańskim życiu
i duchowości: asceza zakonników, ich umiłowanie Pisma Świętego i
głęboka wiedza; i tak, po opuszczeniu St. Malachy’s i roku
spędzonym w nieodpowiadającej mu szkole średniej św. Cuthberta w
Newcastle, zdecydował, że zostanie dominikaninem. Co ciekawe,
wydaje się, że główny ludzki motyw, stojący za powołaniem ojca
McNabba, był tym samym, który skierował Chestertona do Kościoła
Katolickiego – obawa przed Piekłem. Jak to ujął: „Nie chcę
iść do Piekła; myślę, że pójdę do nowicjatu!”. Choć bez
wątpienia można wskazać wiele powodów, dla których Joseph McNabb
przyjął powołanie zakonne, fakty były takie, że czuł on, iż
Bóg wzywa go do życia zakonnego, aby zbawić jego duszę.
W
wieku siedemnastu lat Joseph McNabb wstąpił do nowicjatu
dominikańskiego w Woodchester, mimo że jego ojciec początkowo czuł
gniew na syna, który zdecydował się wcielać w życie ślub
ubóstwa – „Nigdy, przenigdy, nie zgodzę się na to, aby moje
dziecko zostało dobrowolnym nędzarzem!”. Gniew ten ostygł
dopiero po tym, jak dominikanin z miejscowego klasztoru przyszedł z
wizytą mającą na celu wyjaśnienie natury ubóstwa. W tym okresie
dominikanie stanowili naprawdę niewielką grupę; od chwili
ulokowania się w Woodchester w 1854 roku doświadczali
najtrudniejszej sytuacji w historii swojej bytności na angielskiej
ziemi. Dopiero od 1885 roku zaczynali przyciągać nowicjuszy i wciąż
mieli ich zaledwie tylu, aby uzasadniało to istnienie nowicjatu.
Wstąpienie Josepha McNabba do zakonu zbiegło się w czasie z
początkami stosunkowo dużego napływu zdolnych i gorliwych
nowicjuszy, którzy wstąpili do nowicjatu w tym samym czasie lub w
ciągu następnych trzech czy czterech lat. Nowicjusze ci – od
chwili przyjęcia do zakonu – stanowili podstawę wzrostu znaczenia
dominikanów w pierwszej połowie XX wieku – głównie pod
skrzydłami ojca Bede’a Jarretta.
Ojciec
McNabb złożył śluby zakonne we wrześniu 1891 roku, wkrótce po
swoich dwudziestych trzecich urodzinach, w roku ukazania się Rerum
novarum.
Był najbardziej błyskotliwym uczonym spośród wszystkich
nowicjuszy na swoim roku, chociaż kolejne lata miały być świadkami
wstąpienia do zakonu jeszcze większych umysłów naukowych. Jeden
ze współczesnych ojca McNabba napisał, że „jedynie ojciec
Humbert Everest – który ukończył nowicjat i udał się do
Louvain dwa lata przed ojcem McNabbem – mógłby mierzyć się z
nim pod względem intelektualnym”. Ojciec McNabb podążył śladem
ojca Everesta do Louvain dla odbycia dalszych studiów. W 1894 roku,
trzy lata po przyjęciu do zakonu, ojca McNabba wysłano z powrotem
do Woodchester z doktoratem z zakresu świętej teologii.
Przez
następnych dwadzieścia sześć lat ojciec McNabb udawał się w
rozmaite miejsca, w które go kierowano – zgodnie z nakazami
świętego Posłuszeństwa. Po powrocie z Louvain przez trzy lata
uczył nowicjuszy w Woodchester, a następnie został wysłany do
Hawkesyard (gdzie nauczano wtedy kandydatów do zakonu na dalszym
etapie formacji), aby uczył teologii – znów na trzy lata. Na
kolejnych sześć lat – od roku 1900 do 1906 – wrócił do
Woodchester jako przeor (w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat); w
roku 1906 został przeniesiony do klasztoru św. Dominika w
północno-zachodnim Londynie, gdzie przez dwa lata służył – po
raz pierwszy – jako wikariusz; zabrano go stamtąd w 1908 roku i
ustanowiono przeorem klasztoru Holy Cross w Leicester – na sześć
lat, do roku 1914. W 1914 został wybrany przeorem Hawkesyard, gdzie
stanął w obliczu najsurowszych osobistych i duchowych prób (i
dorobił się kilku wrogów – tą sprawą zajmiemy się później)
– urząd przeora pełnił tam przez trzy lata; przez kolejne trzy
piastował w Hawkesyard stanowisko profesora dogmatyki, po czym
powrócił do klasztoru św. Dominika w Londynie, gdzie znów
posługiwał jako wikary – aż do swojej śmierci 17 czerwca 1943
roku, czyli dwadzieścia trzy lata później.
III
Tak
oto – przedstawione pobieżnie i w telegraficznym skrócie –
wyglądało życie ojca McNabba. Skąd brała się jego dobra
reputacja? Brała się z tego, co mówił, co pisał, z treści jego
życia.
Przyjrzyjmy
się teraz dokładniej dziełu i myśli ojca McNabba. Jak każdy inny
zakonnik, potrzebował on trochę czasu, aby zadomowić się w nowej
sytuacji apostolskiej. Był mało znany światu zewnętrznemu do
chwili mianowania na przeora Holy Cross w Leicester – wtedy zaczęła
się jego bardziej publiczna działalność. Dzięki niej nawiązał
kontakt z co znaczniejszymi katolikami i niekatolikami; jednocześnie
zrobiło się o nim głośniej w całym kraju – proszono go o
pisanie artykułów i esejów, głoszenie kazań i przemawianie na
publicznych zgromadzeniach każdego niemal rodzaju. Dopiero gdy w
wieku pięćdziesięciu dwóch lat osiadł na stałe w klasztorze św.
Dominika w Londynie – mieście, które William Cobbett określał
mianem „wielkiej narośli” – znalazł się w okolicznościach
sprzyjających jego pracy i kontaktom z ludźmi najlepiej
przygotowanymi do pomagania mu w niej; i w ten sposób – per
accidentem
– stał się osobowością katolicką o znaczeniu ogólnokrajowym.
Do coraz większej popularności ojca McNabba bardzo przyczyniło się
to, co głosił wspólnie ze Stowarzyszeniem Świadectw Katolickich
na Parliament Hill i na Speakers’ Corner.
Na
początku tekstu rzuciłem parę cytatów dotyczących ojca McNabba,
aby objaśnić, co znaczył dla współczesnych mu osób; teraz
chciałbym przytoczyć kilka fragmentów jego własnych dzieł, aby
rzucić światło na to, co mówił on swoim współczesnym.
Pierwszy
cytat pochodzi ze wstępu do wydanej w 1942 roku książki Stare
zasady i nowy porządek,
która była zbiorem esejów ojca McNabba drukowanych w katolickich
czasopismach w ciągu wcześniejszych dwudziestu lat:
Ta książka
opiera się na pewnych zasadach dogmatycznych i moralnych, na pewnych
niezaprzeczalnych faktach, i podsuwa pewne rozwiązania praktyczne.
Pierwszą
zasadą jest ta, że istnieje Bóg, nasz Stwórca, któremu winniśmy
okazywać miłość i służyć; a nie jesteśmy w stanie kochać Go
ani służyć Mu bez miłowania naszych bliźnich i służenia im.
Drugą
zasadą jest ta, że Rodzina to podstawa życia społecznego we
wszystkich jego przejawach; zatem oceniając wartość wszelkich
projektów dotyczących tego życia, za kryterium trzeba przyjąć
ich wpływ na Rodzinę.
Trzecią
(psychologiczną) zasadą jest ta, że od przeciętnego człowieka
nie możemy spodziewać się cnoty większej niż przeciętna. Zespół
okoliczności, które domagają się od przeciętnego człowieka
cnoty większej niż przeciętna (to znaczy heroicznej) nazywa się
Okazją do Grzechu.
Czwartą
(moralną) zasadą jest ta, że okazji do grzechu powinno się – na
ile to możliwe – unikać; to znaczy trzeba je pokonywać przez
wystrzeganie się ich, a nie przez walkę.
Na
całym świecie obserwuje się zjawisko wielkiej wagi: na olbrzymich
uprzemysłowionych obszarach miejskich (i zaatakowanych przez miasto
obszarach wiejskich) normalne życie rodzinne jest z psychologicznego
i ekonomicznego punktu widzenia niemożliwe; od przeciętnego rodzica
notorycznie żąda się bowiem cnoty większej niż przeciętna
[...].
[...]
Powyższa obserwacja, że uprzemysłowione miasto to okazja do
grzechu, prowadzi do wniosku, iż – skoro okazji do grzechu powinno
się unikać [...] – Ucieczce ze Wsi trzeba się bez zwłoki
przeciwstawić, wybierając Ucieczkę na Wieś.
Komu
po przeczytaniu ten opisu życia w mieście jako okazji do grzechu
nie przychodzi na myśl fragment powieści Callista,
w której kardynał John Henry Newman kreśli postać pracującego na
roli Agelliusa, odwiedzającego po raz pierwszy Kartaginę?
Napawające
strachem obrazy to szokują, to nęcą – nie tylko gdzieniegdzie,
ale wszędzie: i na budowlach przytłaczających inne okazałością,
i w najobskurniejszych dziurach, w urzędach publicznych i domach
prywatnych, na głównych placach i na rogach ulic, na bazarach, w
sklepach i na drzwiach domostw, w podłej jakości wyrobach
rzemieślniczych i w sztuce wysokiej, w literaturze, w symbolice, w
malarstwie – insygnia i ostentacyjny przepych Szatana i Beliala,
rządów zepsucia i hulaszczego bałwochwalstwa, których nie da się
uniknąć, ale z którymi trzeba obcować. Dokądkolwiek idziesz,
wszędzie spotykasz się z tym samym; [...] jesteś jawnie i
bezwstydnie napastowany, znieważany przez wszystko to, od czego,
jako chrześcijanin, odsuwasz się z odrazą i czego się wyrzekasz –
jakby ataku tego domagały się jakieś wyznawane przez twoich
prześladowców zasady religijne albo ich poczucie, że należy
oddawać hołd przyrodzie.
Okazją
do grzechu, o której ojciec McNabb mówił w sposób szczególny –
choć mówił też o innych – była stawiana przed rodzinami
żyjącymi w warunkach ubóstwa pokusa uciekania się do metod
kontroli narodzin (oznaczających „zero urodzin i zero kontroli”
– jak celnie ujął to G.K. Chesterton; „samobójstwo ludzkości”
– jak ujął to bardziej ponuro McNabb).
Choć
stan, w jakim tak wielu jego współczesnych żyło i pracowało,
napełniał ojca McNabba smutkiem i boleścią – notował on
regularnie bieżące dane statystyczne na temat liczby rodzin
żyjących w jednym pomieszczeniu (a nawet dzielących je z innymi
rodzinami) w obskurnych, walących się kamienicach czynszowych
Londynu oraz gdzie indziej – to właśnie przede wszystkim wśród
tych ludzi pracował, tym ludziom służył i tych ludzi nauczał.
Mimo popularności, która przydawała mu się w prowadzeniu
apostolatu, ojciec McNabb nieustannie wzywał swoich wiernych, swoją
widownię, aby opuścili jego i opuścili Londyn. Zachęcał
wszystkich, którzy mogli to zrobić, do porzucenia londyńskiego
Babilonu – „Babilondynu”, jak często go nazywał – i
przyrzekł pozostać w nim, aby służyć ludziom, którzy nie mogli
albo nie chcieli go opuścić – przynajmniej do momentu, gdy ci,
którzy wcześniej przeprowadzili się na wieś, przetarliby dla nich
drogę. Trzeba też pamiętać o tym, że koncepcja Ucieczki na Wieś
nie była niczym głupawym – pod koniec życia ojca McNabba nawet
rząd, mimo że stał w obliczu wojny, planował nakłaniać ludzi,
żeby wrócili na wieś i zajęli się uprawą zniszczonej, leżącej
odłogiem ziemi, co pozwoliłoby zwiększyć produkcję rolną.
Mimo
że obecnie – poza szczególnymi przypadkami – obiektywne ubóstwo
materialne nie jest może tak wielkie, jak w czasach przed II wojną
światową, któż spośród nas odważyłby się powiedzieć, że
różnorakie zmory dzisiejszego życia wielkomiejskiego nie są
gorsze?
Oczywiście,
główną przyczynę, dla której ojciec McNabb odczuwał wstręt
wobec budzących odrazę i poniżających warunków życia w mieście,
stanowiło to, w jaki sposób wpływały one na życie rodzinne.
Rodzina to podstawowa jednostka społeczeństwa chrześcijańskiego –
właściwie każdego społeczeństwa – nadrzędna wobec państwa
pod każdym względem. Ojciec McNabb zdawał sobie sprawę z tego, że
wszelkie działania ekonomiczne, społeczne i polityczne wpływają w
pewien sposób na rodzinę – to właśnie sposób, w jaki na nią
wpływają, był kryterium, według którego mierzył ich wartość
lub moralność. Rodzina była tym, co nazywał „miarą
nazaretańską”.
W swojej książce Kościół
i ziemia
pisał:
Aby cała
nasza osobista i społeczna budowla zapewniła sobie trwałość,
musi być konstruowana zgodnie z miarą tej małej szkoły proroków,
których imiona to muzyka dla naszych uszu – Jezus, Maryja, Józef!
[...] Nazaretańską miarą długości, ciężaru i wartości jest
Rodzina [...]. Niech żadna podstępna argumentacja z „przydatności
społecznej” nie doprowadzi cię zdradziecko do ugodzenia w
autorytet Ojca, czystość Matki, niezbywalne prawa, które
przysługują Dziecku.
Ojciec
McNabb zdawał sobie sprawę, jak ważna jest siła, która
pochodziła od rodziny, z którą złączony był więzami krwi, i
siła, którą czerpał co dzień ze swej nowej rodziny duchowej –
wspólnoty dominikańskiej. Zawsze podkreślał, że tym, co zmieniło
się, gdy „przeszedł” ze swej rodziny przyrodzonej do
nadprzyrodzonej, nie były cnoty, które starał się osiągnąć,
ale złożone śluby. Doskonale zdawał sobie sprawę z potrzeby, aby
ludzie świeccy – wpośród mnóstwa pułapek współczesnego
świata – czuli inspirację do realizowania cnót w stopniu
heroicznym, do pójścia drogą rad ewangelicznych – tak daleko,
jak pozwalają im na to obowiązki stanu. W książce Stare
zasady i nowy porządek
– tytuł brzmi brzmi w naszych uszach całkiem profetycznie –
ojciec McNabb pisze o czystości, ubóstwie i posłuszeństwie:
[N]awet
katolikom czasami wydaje się, że te trzy cnoty stojące za ślubami
zakonnymi są tylko dla zakonników i zakonnic, podczas gdy
realizowanie ich stanowi obowiązek każdego człowieka, a w pewnym
stopniu także tej wspólnoty osób, [...] którą my, współcześni,
[...] mylnie nazywamy państwem.
Na
pierwszy rzut oka to, co mówi tutaj ojciec McNabb, to truizm –
wszyscy musimy starać się o czystość, ubóstwo (duchowe, dodajmy)
i posłuszeństwo – ale po bliższym przyjrzeniu się sprawie,
stwierdzamy, że ojciec McNabb wskazuje, iż zadanie realizowania
tych trzech cnót powinno stanowić codzienne wezwanie do broni dla
każdego człowieka – tak dla osób, które złożyły śluby
zakonne, jak dla wszystkich innych ludzi. Jak mówił bowiem ojciec
McNabb:
[...] osoby
konsekrowane, które złożyły przed Bogiem publiczne śluby
ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, nie zobowiązują się tym
samym do praktykowania tych cnót w stopniu większym, niż gdyby
pozostały w stanie świeckim.
Dodawał
też:
Nie trzeba
chyba zaznaczać, że praktykowanie cnoty ubóstwa przez pracę i
oszczędność, samokontrola przejawiająca się w zachowywaniu
dziewiczej i małżeńskiej czystości, oraz posłuszeństwo
rządzącym i prawu są społeczeństwu w najwyższym stopniu
potrzebne i wartościowe.
W
wielu artykułach ojciec McNabb wskazywał źródła niszczącego i
demoralizującego wpływu państwa na społeczeństwo: lekceważenie
cnoty ubóstwa – nierozważne wydatki, marnotrawstwo środków
finansowych, działalność lichwiarska; lekceważenie cnoty
posłuszeństwa – przeciwstawianie się naturalnemu prawu moralnemu
i prawdom religii objawionej; lekceważenie cnoty czystości –
zezwalanie na działania podkopujące moralność w dziedzinie
seksualności i życia małżeńskiego – a nawet zachęcanie do
nich. Tak jak każdy człowiek powinien starać się o ubóstwo,
czystość i posłuszeństwo, tak i państwo powinno mieć na celu
wierność tym trzem fundamentalnym cnotom.
Jedna
z najtrudniejszych nauk ojca McNabba, kierowanych do jego własnego
oraz do naszego pokolenia, dotyczy ubóstwa. Dziś ludzie ze
szczególną niechęcią odnoszą się do rozważania tego, co ojciec
McNabb mógł rozumieć pod pojęciem ubóstwa, gdy z takim zapałem
zachęcał do umiłowania go. Z pewnością nie miał na myśli
nędzy. Dla ojca McNabba być ubogim oznaczało mieć tyle, aby móc
wypełniać swoje obowiązki stanu – ale nie więcej: bez nadmiaru,
bez ekstrawagancji, bez wygód – zgodnie z wymogami
chrześcijańskiego miłosierdzia zawsze obdarowując osoby,
znajdujące się w trudniejszej od ciebie sytuacji, tym, co nie jest
potrzebne ani tobie, ani osobom, za które ponosisz odpowiedzialność.
Oczywiście, to, co stanowiło w oczach ojca McNabba ilość
„wystarczającą”, większość współczesnych nam ludzi, a
nawet większość z nas uznałaby za o wiele zbyt mało. Ojciec
McNabb nie zalecał jednak, abyśmy wszyscy zostali żebrakami, żyli
w poczuciu bezradności i niedoli albo wpadli w skrajną nędzę –
tylko abyśmy starali się być samowystarczalni, ograniczyli nasze
pragnienia, zmniejszyli nasze potrzeby i dzielili się z innymi
wszelkim posiadanym nadmiarem. Na przestrzeni dziejów wielu
katolików uspokajało w tej kwestii swoje sumienie, chowając się
za parawanem „ubóstwa duchowego” i pozwalając sobie na
absolutnie wszystko pod pozorem tego, że są ubodzy w duchu. Ojciec
McNabb zdawał sobie, rzecz jasna, sprawę ze znaczenia ubóstwa
duchowego; wiedział, iż istnieje możliwość, żeby biedak był
bardziej skąpy i chciwy niż bogacz. Ale uświadamiał sobie również
niebezpieczeństwa bogactw, trudność osiągnięcia duchowego
ubóstwa w otoczeniu zbytków – i rozumiał, że cnoty
sprawiedliwości i, w sposób szczególny, miłosierdzia domagają
się, aby ludzie posiadali mniej niż prawdopodobnie chcieliby
posiadać lub zazwyczaj już posiadali. Nadto widział w ukochaniu
ubóstwa środek do pokonania coraz silniejszego materializmu i nędzy
świata, w którym żył.
Na
zakończenie rozważań o ubóstwie przytoczę wam fragment książki
Kościół
i ziemia,
dotyczący opisanego w Ewangeliach młodzieńca posiadającego wiele
majętności:
Tylko raz
zdarzyło się, że ktoś przyszedł do Jezusa, aby z nim
porozmawiać, i odszedł zasmucony. Był to młodzieniec, który miał
wielkie pragnienie, aby osiągnąć życie wieczne. Ale miał również
„wiele majętności”. Nie rozumiał, że jego droga do radości
życia polegała na przyjęciu wezwania Jezusa: „[I]dź, sprzedaj
wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie;
a przyjdź i pójdź za mną”. Nie pojął, że to zaproszenie do
naśladowania ubogiej Dzieciny z Betlejem, ubogiego człowieka z
Galilei, ubogiego odrzuconego z Golgoty, było wezwaniem do wejścia
na wąską ścieżkę radości doskonałej. Nie potrafił opuścić
rzeczy, które prędzej czy później same by go opuściły. Trzymał
się kurczowo swoich wielkich majętności doczesnych, zamiast starać
się o skarb w Niebie, i odrzucił radość dobrowolnego ubóstwa i
naśladowania Jezusa dla smutku dobrowolnego bogactwa i służby
Mamonie.
IV
Nie
wolno nam jednak zapominać, że ojciec McNabb nigdy nie
przypisywałby sobie autorstwa którejkolwiek z głoszonych przez
siebie nauk; nie twierdziłby nawet, że dał inspirację do ich
powstania. Powodem do wielkiej dumy – jeśli w tym kontekście
wolno nam użyć słowa „duma” – było dla niego to, że uczył
tylko tego, czego uczył Kościół; a zwłaszcza to, że nauczał
niemal wyłącznie w oparciu o Pismo Święte i dzieła Doktora
Anielskiego1.
Tym, co w naukach ojca McNabba może nas uderzać jako wyjątkowe –
on sam, oczywiście, nigdy nie przypisywałby im żadnej wyjątkowości
– były konsekwencja, z jaką je głosił, i praktyczne
zastosowanie ich w życiu.
A
ojciec McNabb działał na wielu polach: w dziełach takich jak
Nazaret
albo chaos społeczny
czy wspomnianych wcześniej książkach Kościół
i ziemia
oraz Stare
zasady i nowy porządek
był zaangażowanym całym sercem w sprawę popularyzatorem Rerum
novarum;
był również „sławnym braciszkiem”, który pojawiał się na
publicznych zgromadzeniach, przemawiał na Speakers’ Corner,
Parliament Hill i głosił kazania na uroczystych pogrzebach
katolickich, takich jak pogrzeb Cecila Chestertona; był ponadto
bardzo aktywny jako nauczyciel i rekolekcjonista – w obu
przypadkach zarówno dla osób świeckich, jak i duchownych. Jego
zajęcia o świętym Tomaszu – otwarte dla wszystkich chętnych –
cieszyły się ogromną popularnością; zagorzała wielbicielka nauk
ojca McNabba, Dorothy Findlayson, zebrała wystarczająco dużo
sporządzonych metodą stenograficzną wiernych notatek, aby – za
jego zezwoleniem – wydrukować je w cienkich, lecz nieocenionych
tomikach porad duchowych: Gwiazdy
pocieszenia,
W
naszej dolinie,
Sztuka
modlitwy,
Sztuka
cierpienia,
Radość
wiary,
Boże
miłosierdzie
oraz Maria
z Nazaretu.
Większość rozdziałów w tych tomikach wypełniają medytacje
dotyczące kilku wersetów Pisma Świętego albo analiza linijka po
linijce którejś z wielkich modlitw Kościoła.
Ojciec
McNabb był również miłośnikiem Chaucera oraz Francisa Thompsona
i pisał o nich, a także o innych poetach i pisarzach. Jego zbiory
tekstów o różnorodnej tematyce noszą tytuły: Francis
Thompson i inne eseje,
Nasza
rozumna służba,
Myśli
poświęcone,
Z
zakonnej celi
oraz Na
skraju drogi – Księże pokłosie.
Ojciec McNabb był też – trzeba to przyznać – raczej
nieszczególnym biografem; napisał krótkie dziełko o św. Janie
Fisherze. Był także autorem kilku niewielkich książek, w których
spoglądał od różnych stron na Pismo Święte: Świadectwo
Nowego Testamentu o Naszej Pani,
Świadectwo
Nowego Testamentu o św. Piotrze,
Medytacje
nad św. Janem,
Św.
Maria Magdalena,
Doktrynalny
dowód nieomylności czwartej Ewangelii.
Życie
naszego Pana,
napisane pod ścisłym rygorem posłuszeństwa, to osobliwa książka,
pełna kuriozalnych braków i dziwacznie rozłożonych akcentów –
które, niestety, świadczą o niechęci autora do zmierzenia się z
tak wymagającym tematem.
Co
ciekawe, pierwszą ze wszystkich książką, za którą odpowiadał
ojciec McNabb, było wydanie dekretów I Soboru Watykańskiego;
najwcześniejsza zaś drukowana broszura, którą sam napisał,
zatytułowana Nieomylność,
stanowiła adaptację wykładu, o którego wygłoszenie poprosiło go
Anglokatolickie Stowarzyszenie św. Tomasza z Canterbury2.
Ojciec McNabb okazywał wielkie zainteresowanie możliwością
ponownego zjednoczenia Kościoła Anglikańskiego z Kościołem
Katolickim. Często przemawiał na zgromadzeniach anglikanów i
anglokatolików, a w związku z postępującą dechrystianizacją ich
sekty wyrażał wielki niepokój, który zaowocował książką
Kościół
i ponowne zjednoczenie.
Interesował się też bardzo losem biednych Żydów z Whitechapel (i
wschodniego Londynu w ogólności), a tamtejsza społeczność
żydowska żywiła wobec niego bardzo ciepłe uczucia.
Natomiast
w kontekście teologii ojciec McNabb początkowo wyrobił sobie
nazwisko jako kaznodzieja i nauczyciel poza murami dominikańskich
instytucji, którym służył – wygłaszając konferencje na temat
wiary i modlitwy dla członków katolickiego duszpasterstwa
Uniwersytetu Oksfordzkiego. Teksty tych konferencji, pierwotnie
publikowane oddzielnie, a wydane w końcu z drobnymi poprawkami w
jednym tomie pod tytułem Wiara
i modlitwa,
stanowią najznaczniejszy wkład ojca McNabba w bardziej akademickie
pisarstwo teologiczne. Ojciec McNabb jest też autorem cienkiej
książeczki o Najświętszym Sakramencie zatytułowanej Boża
uczta,
zbioru esejów teologicznych Tam,
gdzie wierzący mogą wątpić,
skupiającego się na relacji między Pismem Świętym i scholastyką,
oraz innego zbioru podobnych esejów pod tytułem Granice
wiary i rozumu,
który traktuje o rozmaitych tematach – od kwestii pochodzenia
epiklezy3
po apel o przywrócenie obrzędów zaręczyn i małżeństwa według
rytu Sarum4.
Oprócz
zajmowania się tą twórczością ojciec McNabb był również
znakomitym współpracownikiem różnorakich czasopism – od „GK’s
Weekly”, gdzie jego pisarstwo obracało się w towarzystwie tekstów
Chestertona, Belloca i T.S. Eliota, po rozpoznawane wyraźniej jako
katolickie: „Blackfriars” i ortodoksyjny w tamtych czasach
„Tablet”. Jakkolwiek można z łatwością dostrzec, że ojciec
McNabb to ktoś więcej niż „człowiek jednej sprawy”,
uderzające jest, jak wiele jego książek i artykułów dotyka
kwestii związanych ze społecznym nauczaniem Kościoła i z rodziną
– właściwie nawet stanowi rozmyślanie na ich temat.
V
Teraz
powinniśmy powiedzieć trochę więcej o życiu ojca McNabba jako
zakonnika, aby raz jeszcze przybliżyć jego postać po tak nużącym
wykazie książek i antologii.
Nawet
wśród swoich współbraci dominikanów, nieskażonych jeszcze
modernizmem i właściwym mu rozluźnieniem zasad, ojciec McNabb
uchodził za ascetę. Jako przeor Woodchester, Hawkesyard i Holy
Cross wyrobił sobie opinię surowego względem innych, ale z
pewnością nie surowszego niż względem samego siebie – i zawsze
był gotów życzliwie wysłuchać drugiego człowieka; czego, jak
się zdaje, ze strony innych nigdy nie doświadczał! Jadł skromnie
– winił za to swój „protestancki żołądek” – a twarz i
ciało ojca McNabba dawały świadectwo ciężkich wyrzeczeń jego
zakonnego życia. Spał w swojej celi na podłodze, którą co dzień
szorował, a jego łóżko stało nieużywane nawet w trakcie choroby
i cierpień na krótko przed śmiercią. Krzesło wstawiono tam w
ostatnich dniach życia ojca McNabba, który – wciąż odmawiając
położenia się na łóżku – ostatecznie zgodził się, aby
posadzono go na krześle. Gdy pisał, klęczał przy stole, na którym
stał krucyfiks i mała figurka Najświętszej Panny. Na stole leżały
jedyne książki, jakie posiadał: egzemplarz Wulgaty, Brewiarz i
Summa
Theologiae.
W solidnym pudle ojciec McNabb trzymał swoje zapiski – wszystkie
sporządzone na skrawkach papieru: na odwrotach pocztówek, zużytych
kopertach i tym podobnych. Notatki obejmowały ogromną różnorodność
tematów; niektóre sporządzono w języku angielskim, inne po
łacinie, jeszcze inne po grecku, a część nawet po hebrajsku.
(Wspomniane pudło znajduje się obecnie w dominikańskim archiwum w
Edynburgu; pieczę nad nim sprawuje najstarszy dominikanin w Wielkiej
Brytanii, ojciec Bede Bailey, uczeń ojca McNabba). Ojciec McNabb
wszystko pisał ręcznie – nienawidził większości maszyn, a
szczególnie negatywne odczucia wzbudzały w nim maszyny do pisania!
Hilaire Belloca, który podzielał wiele poglądów ojca McNabba,
maszyny zawsze fascynowały; uważał maszynę do pisania i telefon
(którego ojciec McNabb także nie znosił) za wielkie dobrodziejstwa
(charakter pisma Belloca był zawsze bez wyjątku niechlujny; pismo
ojca McNabba było niezmiennie schludne i czytelne). Byłoby czymś
bez wątpienia interesującym i zabawnym przysłuchiwać się z
ukrycia, jak dyskutują na temat wartości posiadania
„zautomatyzowanej maszyny piszącej”!
Oczywiście,
jak na zakonnika – a właściwie jak na katolika – przystało,
modlitwa stanowiła centrum życia ojca McNabba. Darzył on głęboką
miłością Mszę Świętą i Liturgię Godzin; ponadto wiele zapału
poświęcał modlitwie na Różańcu Świętym i zachęcaniu do niej
innych. Ponieważ był człowiekiem o głębokiej wiedzy i budzącym
respekt intelekcie, irytację wzbudzali w nim ludzie twierdzący, że
Różaniec to modlitwa, to nabożeństwo dla prostodusznych
nowicjuszy, dla osób niepiśmiennych, dla tych, którzy nie wznieśli
się jeszcze na niedostępne wyżyny duchowości. Tacy ludzie
powodowali, że ojca McNabba niemal zatykało z oburzenia. „Różaniec”
– zwykł mówić – „to najbezpieczniejsza i najpewniejsza droga
do zjednoczenia z Bogiem poprzez modlitwę myślną”. Owocem
Różańca Świętego, który robił na nim największe wrażenie,
była pobożność wielkiej liczby wiernych, których albo nauczono
modlitwy do Boga za pośrednictwem naszej Najświętszej Pani, albo
sami do niej dojrzeli. Ojciec McNabb nieustannie powtarzał:
„Większość spośród spotkanych przeze mnie ludzi zdolnych do
kontemplacji żyje w świecie; weszli oni we wspólnotę z Bogiem
dzięki Różańcowi”. Podkreślał, że odmawianie Różańca
powinno stanowić dla katolika fundament życia modlitewnego. Podczas
kazania z okazji Niedzieli Różańcowej w 1936 roku mówił:
Wcielenie
[Jezusa Chrystusa] to centrum całego naszego życia duchowego.
Jednym ze środków, dzięki któremu czynimy je tym centrum, jest
Różaniec Święty. Nie ma chyba żadnego innego sposobu, aby
dotrzeć do zrozumienia tej wielkiej tajemnicy w takim stopniu, w
jakim pewne pojęcie o niej daje odmawianie Różańca. Nic nie
wyryje tej tajemnicy w twoim umyśle tak silnie jak przenoszenie się
myślą, każdego dnia po trochu, do Betlejem, na Golgotę i Górę
Przemienienia.
Ojciec
McNabb nosił habit z samodziału – chodził w nim za każdym razem
aż do zupełnego zużycia – i rok po roku maszerował po Londynie
w tych samych ciężkich podkutych ćwiekami butach. Gdy brnął
ulicami, przez ramiona przewieszał sobie „McPlecak”, pojemny,
choć sponiewierany środek transportu dla Wulgaty, Brewiarza i
wszelkich innych potrzebnych książek. Choć nie sprzeciwiał się
podróżom kolejowym i w ogólności komunikacji publicznej,
zazwyczaj odmawiał jazdy samochodem lub dorożką. Długie dystanse,
które musiał pokonywać w Londynie między klasztorem św. Dominika
a licznymi domami zakonnymi, w których posługiwał jako kapelan,
Speakers’ Corner i Parliament Hill, pokonywał pieszo w
zdumiewająco szybkim tempie. Hilaire Belloc, do którego, co
zadziwiające, wciąż należy rekordowy czas w chodzie między
Londynem a Oksfordem, był pełen podziwu dla szybkości i
wytrzymałości ojca McNabba. Udzielił mu nawet rady, jak podążać
z Toul do Rzymu jego własną słynną trasą, którą przeszedł i
opisał w Drodze
do Rzymu.
Jednak przełożony ojca McNabba nie chciał udzielić mu urlopu na
marsz, który tak bardzo pragnął odbyć – w wieku sześćdziesięciu
ośmiu lat (Belloc, gdy szedł, miał trzydzieści jeden!) – dla
uczczenia złotego jubileuszu wstąpienia do zakonu dominikańskiego.
Istnieje
wzruszający opis okoliczności, w których ojciec McNabb wyjątkowo
wrócił do swojego klasztoru dorożką. Przez wiele miesięcy
odwiedzał chorą dziewczynkę, jedynaczkę, która umierała. Jej
matka – która prosiła go o wizyty – była katoliczką;
nieobecny zazwyczaj ojciec, który w dodatku zaliczał się do osób
najczęściej nękających go podchwytliwymi pytaniami na Parliament
Hill – nie. Żyli w biedzie; gnieździli się razem z inną rodziną
w jednym małym pokoju w walącej się kamienicy koło Stacji św.
Pankracego. Niestety, córka umarła. Ojciec McNabb odprawił Mszę
Żałobną. Zaledwie kilka tygodni później zmarła jej matka –
niedomagała przez cały okres choroby swojej córki, ale nikomu nic
o tym nie powiedziała. Ojciec McNabb znów odprawił Mszę Żałobną.
Gdy opuszczał cmentarz, podszedł do niego mąż zmarłej, wręczył
mu kwiat z pogrzebowego bukietu, o który ojciec McNabb wystarał się
u pobożnego dobrodzieja, i zapytał, jakim sposobem zamierza wrócić
do swojego klasztoru. Niebo zasnuły burzowe chmury i zaczynało
padać. Ojciec McNabb odpowiedział, że planuje wrócić tak, jak
przybył – pieszo. Wdowiec – teraz potrójnie biedny –
wyciągnął z kieszeni sumę wystarczającą na wzięcie dorożki. W
pierwszym odruchu ojciec McNabb sprzeciwił się – a potem zdał
sobie sprawę, że jest to „wdowca grosz”. [może zmienić
kolejność? wdowi grosz] Ze łzami w oczach przyjął pieniądze.
Nigdy nie zapomniał tego prostego uczynku. Jak napisał:
Błogosławieni
ubodzy! Niewiele zdarzeń, które kiedykolwiek przeżyłem, wzruszyło
mnie bardziej niż to. Ze swojego ubóstwa ofiarował mi pieniądze
na dorożkę. Wyobraźcie sobie: spotkało mnie to ze strony
człowieka, któremu brak wiary. Co mam zrobić, gdy spotkam go za
następnym razem? Ucałowanie jego stóp byłoby czymś zbyt małym.
Będę się modlił [...] aby Bóg dał mu pociechę wiary.
Naturalnie,
wszystkie czyny miłosierdzia ojca McNabba nigdy nie zostaną w pełni
poznane. To, co robił w ukryciu, pozostało w ukryciu – nawet po
jego śmierci, która stała się wydarzeniem społecznym, a którą
wkrótce będziemy rozważać. Może musi nam wystarczyć opis
znanego przykładu. W jednym z licznych walących się bloków
mieszkalnych w pobliżu Camden Lock żyła stara, przykuta do łóżka
kobieta. Całymi miesiącami, prawdopodobnie latami, ktoś regularnie
ją odwiedzał, aby z nią rozmawiać, sprzątać jej pokój i
szorować podłogę. W kilka tygodni po śmierci ojca McNabba grupa
osób zajmujących pokoje w pobliżu mieszkania chorej kobiety
dyskutowała o tym, kto zajmie się teraz tymi pracami, skoro starsza
lady,
która wcześniej je wykonywała, najwyraźniej przestała
przychodzić. Tylko najlepsza przyjaciółka przykutej do łóżka
kobiety wiedziała, że ową „lady”
był tak naprawdę ojciec McNabb – wpadający do chorej na jakieś
pół godzinki w drodze na Parliament Hill.
Napomknąłem
wcześniej, że ojciec McNabb miał habit z samodziału. Gdy jeden
habit nie nadawał się już do noszenia, ojciec McNabb otrzymywał
następny. Od 1917 roku darczyńcą była Wspólnota Ditchling,
artystyczna gałąź ruchu opowiadającego się za powrotem na wieś,
który ojciec McNabb wspierał przez całe życie. Za narodzinami
ruchu w 1907 roku stali dwaj utalentowani ludzie: Eryk Gill oraz
Hilary Pepler. Ojciec McNabb pełnił funkcję kapelana Wspólnoty –
wielu spośród jej członków wstąpiło do Trzeciego Zakonu
Dominikańskiego – jednak wkrótce pojawiły się kłopoty. Próby
zapewnienia sobie bytu dzięki uprawie roli nie powiodły się –
większość członków Wspólnoty stanowili artyści, którzy
przejawiali niewielkie zdolności do prawdziwej pracy na roli.
Wspólnota stopniowo przerodziła się raczej w wiejskie ustronie
artystyczne niż w samowystarczalną społeczność ze skłonnością
do twórczości artystycznej. Ojca McNabba rozczarowało to, że
członkowie Wspólnoty nie włożyli więcej serca w rzecz pierwszą
– pracę na roli. W tej kwestii między nim a Erykiem Gillem
zachodziła różnica zdań. Ostatecznie w 1924 roku Gill wyjechał
do Walii. Mimo że później ojciec McNabb z entuzjazmem zachęcał
każdego, kto prosił go o radę, aby wybrał powrót do życia na
wsi, starał się o ubóstwo oraz samowystarczalność z dala od
zaduchu miast, nigdy już nie związał się z żadnym konkretnym
przedsięwzięciem tak, jak uczynił to z Ditchling.
Istotnie,
ojciec McNabb zawsze troszczył się o rzeczy pierwsze, a każdą
pracę lub działanie, które oddalały się od rzeczy pierwszej
choćby o krok, postrzegał jako mniej wartościowe i prawdopodobnie
mniej cnotliwe. Dlatego nie znosił działalności międzynarodowych
finansistów, które odeszły od rzeczywistości i rzeczy pierwszych
tak daleko, jak to tylko możliwe. Ujął to wnikliwie w
następujących słowach:
Niektórzy
ludzie zdobywają środki na życie, wydzierając je naturze. To
nazywa się pracą. Niektórzy ludzie zdobywają środki na życie,
wydzierając je tym, którzy wydzierają je naturze. To nazywa się
handlem. Niektórzy ludzie zdobywają środki na życie wydzierając
je tym, którzy wydzierają je tym, którzy wydzierają je naturze.
To nazywa się finansami.
Czuję,
że, zanim przejdę do opisu śmierci ojca McNabba, muszę przywołać
kilka przykładów jego błyskotliwego dowcipu, aby uspokoić tych,
którzy mogliby odnieść wrażenie, że ojciec McNabb z pewnością
musiał być nieszczęśliwym fanatykiem. Ojciec McNabb niewątpliwie
potrafił posługiwać się słowem. Szczególnie biegle radził
sobie z czepialskimi. Kiedyś podczas wygłaszanego przez niego na
Speakers’ Corner długiego przemówienia o grzechu pewna Irlandka
krzyknęła: „Gdybym była twoją żoną, wsypałabym ci trucizny
do herbaty!”. Ojciec McNabb, szczerząc zęby w uśmiechu,
odpowiedział: „Proszę pani, gdybym był pani mężem, to bym ją
wypił!”. Innym razem dokonał słynnego porównania wyznających
swoje grzechy w konfesjonale zakonnic do kaczek, powoli
zadziobujących spowiednika na śmierć. Na poważniejszą nutę –
ojciec McNabb uczestniczył pewnego razu w publicznym spotkaniu
dotyczącym Ustawy o Degeneracji Umysłowej, która akurat
przechodziła przez Izbę Gmin. Po wysłuchaniu rozmaitych ekspertów
w dziedzinie medycyny, wyjaśniających, jakim sposobem
doprowadziliby do uznania za degeneratów wielu osób, które ojciec
McNabb poznał podczas swojej pracy duszpasterskiej, i – w
konsekwencji – wysterylizowania ich, dobry zakonnik wstał i, gdy
przewodniczący zebrania poprosił go o zabranie głosu, ryknął:
„Jestem ekspertem w dziedzinie moralności i uznaję was za
degeneratów moralnych!”. Zaraz potem przy wtórze entuzjastycznych
oklasków z gniewem opuścił zebranie, które poszło w rozsypkę.
VI
Jeśli
prawdą jest, że można powiedzieć o życiu człowieka bardzo
wiele, patrząc na sposób, w jaki umarł, wydaje się stosowne,
abyśmy w tym miejscu zajęli się długimi ostatnimi tygodniami
życia ojca McNabba i jego śmiercią.
14
kwietnia 1943 roku lekarz powiedział zbliżającemu się do
siedemdziesiątki piątki ojcu McNabbowi, że zostało mu już
niewiele czasu. Tego samego dnia zakonnik napisał do swojej
bratanicy, siostry Marii Magdaleny, dominikanki: „Deo
Gratias!
Bóg wzywa mnie do odbycia drogi, którą wcześniej czy później
musi odbyć każdy. Powiedziano mi, że mam w gardle nieuleczalny
nowotwór. Zostało mi najwyżej kilka tygodni życia”. Następnego
dnia ojciec McNabb wygłaszał kazanie do Sióstr Miłosierdzia. Był
czwartek Tygodnia Męki Pańskiej i po kilku trafiających do serca
słowach refleksji na temat bliskości Męki i Śmierci Pana Naszego
Jezusa Chrystusa, ojciec McNabb powiedział:
A teraz,
drogie siostry, mam dla was bardzo dobrą wiadomość. To ostatni
raz, kiedy mówię do was w tej kaplicy. Wiecie, że w tych dniach
każdy otrzymuje wezwanie [działo się to, rzecz jasna, w środku II
wojny światowej] [...] Ja również zostałem wezwany! [...] A do
czego i do kogo? Do Króla Królów i to nie na jakiś ograniczony
czas, ale do Życia Wiecznego! Słowa psalmu – „Weseliłem się z
tego, co mi powiedziano: pójdziemy do domu Pańskiego”5
– napełniają moje serce radością.
Do
śmierci ojca McNabba miało jeszcze minąć około dziewięciu
tygodni – i te dwa ostatnie miesiące życia były dla niego
wypełnione pracą w takim samym stopniu, jak poprzednie. Nadal
prowadził kursy o Akwinacie i o Psalmach, proponując nawet, że
rozpocznie nowy cykl wykładów na temat Aniołów i będzie
wygłaszać odczyty dopóty, dopóki starczy mu sił: „Nie wiem,
wśród jakich Aniołów mnie postawią, drogie dzieci! Nie jestem
dość dobry, aby znaleźć się wśród dobrych Aniołów”. Ojciec
McNabb ostrzegał swoich studentów, że w każdym momencie może
zostać zmuszony do wysłania im telegramu z wiadomością o swojej
śmierci.
Gdy
prasa – katolicka i świecka – dowiedziała się, że tak
popularna osoba ma umrzeć, zaczęła nachodzić wspólnotę w
klasztorze św. Dominika. Ojciec McNabb pragnął, aby jego śmierć
była kazaniem, takim jak jego życie dominikanina. Wiedział, że
ostatnie tygodnie będą trudne. Powiedziano mu, że, ściśle rzecz
ujmując, będzie powoli umierał z wygłodzenia i może się
zdarzyć, że dojdzie u niego do poważnych kłopotów z oddychaniem
w miarę jak przewód oddechowy w jego gardle zacznie się zwężać,
aż w końcu zniknie. Dopóki miał jeszcze siłę, wygłaszał
kazania i przemawiał w całym Londynie, maszerując jego posępnymi
ulicami w swoim habicie i podkutych ćwiekami butach z ciężkim
„McPlecakiem” na ramionach. Spełniał wszystkie swoje obowiązki
chórowe – przestał to robić dopiero na kilka dni przed śmiercią.
Choć do końca mógł mówić, a problemy z oddychaniem okazały się
niezbyt dotkliwe, na około tydzień przed śmiercią ojciec McNabb
nie był już w stanie jeść, a przez ostatnie trzy dni przełknąć
żadnego płynu. W końcu rankiem 14 czerwca zasłabł podczas prymy.
Potem trochę mu się polepszyło; napisał ostatni list, znów do
swojej bratanicy, siostry Marii Magdaleny. Następnego dnia otrzymał
Ostatnie Namaszczenie i powoli tracił siły aż do czwartkowego
poranka 17 czerwca, gdy wezwał do swojej celi ojca przeora
(podporządkował się nakazowi posłuszeństwa i zgodził, aby
posadzono go na krześle z prostym oparciem; nikt nie śmiał
sugerować mu, że powinien położyć się na łóżku!). Tam, w
surowych warunkach umiłowanej przez niego ascezy, ojciec McNabb po
raz ostatni zaśpiewał Nunc
Dimittis,
wyznał ojcu przeorowi swoje grzechy i odnowił swoje śluby zakonne.
Potem na pół godziny stracił przytomność, westchnął i umarł.
Tłumy
ludzi młodych i starych, bogatych i biednych, ale przede wszystkim
starych i biednych, przybyły go zobaczyć, pomodlić się za niego i
dotknąć jego habitu, gdy leżał przez trzy dni w klasztornej
kaplicy Matki Bożej. Mszę Żałobną odprawiono w poniedziałek 21
czerwca. Kościół był nabity ludźmi, głównie katolickimi
luminarzami; na ulicach wokół kościoła tłumnie stawiła się
biedota z kamienic czynszowych, które zmarły tak często nawiedzał.
Ojca McNabba pochowano – zgodnie z jego życzeniem – w prostej
drewnianej trumnie z czarnym krzyżem pozbawionym ornamentów; trumnę
wieziono otwartym z tyłu wozem na Kensal Green Cemetery, dokąd
niemal pół wieku wcześniej w obecności jeszcze większego tłumu
przewożono kardynała Manninga. Gazety były pełne anegdot i
szczegółów na temat ostatnich dni życia ojca McNabba, jego
śmierci i pogrzebu. Prawdziwie, jego ostatnie kazanie – jego
śmierć – było tym, co dotarło do największej liczby osób. Na
pogrzebie ojca McNabba jego przeor, ojciec Bernard Delaney,
powiedział:
Wszystko,
co [ojciec McNabb] mówił, wszystko, co robił, wszystko, kim był,
stanowiło świadectwo jego wielkiej miłości do Mistrza, Naszego
Pana Jezusa Chrystusa. Pochłaniała go troska o sprawy Boże –
chwałę, sprawiedliwość i prawdę Boga. Był wielkim synem zakonu
kaznodziejskiego, ale i kimś więcej – żywym kazaniem.
O
ojcu McNabbie można by powiedzieć jeszcze wiele więcej. Wykonał
ogromną pracę na rzecz sprawy społecznego panowania Naszego Pana
Jezusa Chrystusa; poruszył bardzo wiele dusz; po śmierci ojca
McNabba niewielki ruch zapoczątkował inicjatywę na rzecz jego
beatyfikacji. Mimo znaczącego wsparcia z kilku stron, niczego nie
osiągnięto – głównie dlatego, że w samej rodzinie
dominikańskiej zdania na temat ojca McNabba były podzielone.
Podczas gdy ci, którzy widywali się z nim rzadziej, uważali go za
świętego, kilku spośród współbraci ojca McNabba miało go za
wędrownego aktora, niewzruszonego, surowego egomaniaka, który
pożądał cudzej uwagi i całkowitego posłuszeństwa. Zdaje się,
że wielu spośród braci zakonnych, którzy mieli o nim tak
negatywne zdanie, spotkały w ich odczuciu nieprzyjemności, gdy
wiele lat wcześniej ojciec McNabb jako przeor Hawkesyard był ich
przełożonym – a oni jego podwładnymi.
Podobne
wrażenie rozdźwięku wzbudza jedyna istniejąca (pseudo)biografia
ojca McNabba. Napisał ją jego uczeń, ojciec Ferdinand Valentine,
dominikanin (zbyt młody, aby pamiętać znojne czasy w Hawkesyard),
który, w miarę pisania książki i napotykania opinii na temat ojca
McNabba, znacznie różniących się od swoich własnych, przeszedł
od postawy uwielbienia dla bohatera do pełnej zakłopotania
niepewności. Największą zaletę książki ojca Valentine’a –
będącej raczej nieco komicznym quasi-psychologicznym studium, w
którym autor snuł wielorakie domniemania, zamiast rzetelnie
przyjrzeć się biografii ojca McNabba i przestudiować jego dzieła
– stanowi dodatek zawierający duży zbiór korespondencji i
świadectw, które zajmują ponad ćwierć objętości całej
książki. Niestety, przez wiele lat reputacja ojca McNabba cierpiała
wskutek tego, w jaki sposób przedstawił go w swojej książce
ojciec Valentine. W 1996 roku redaktorzy „The Chesterton Review”
uczynili odważny krok, poświęcając ojcu McNabbowi bardzo
pożyteczny numer specjalny, choć zamieszczone w nim artykuły
różnie oceniały jego osobę. Jedyną poza tymi dwiema publikacją
na temat ojca McNabba jest pełna zaskakującego podziwu dla jego
osoby książka autorstwa E.A. Sidermanna, jednego z ludzi
najczęściej zadających mu podchwytliwe pytania na Speakers’
Corner – i w dodatku ateisty.
Nie
ulega wątpliwości, że niektóre aspekty katolickiej nauki
społecznej, w których obronie występował ojciec McNabb, zostałyby
przyjęte entuzjastycznymi okrzykami przez niektórych spośród
„typowych” uczestników pierwszomajowych protestów przeciw
kapitalizmowi i globalizacji, a inne spotkałyby się z niemrawymi
oklaskami na dość upiornych spotkaniach z trzymaniem się za ręce
organizowanych w całym kraju w ramach inicjatywy Sprawiedliwość i
Pokój przez odzianych w swetry pseudodominikanów, którzy,
niestety, nawet dziś uchodzą niekiedy za synów św. Dominika.
Niemniej jednak na wielką część tego, czego orędownikiem był
ojciec McNabb – na integralny, prawy, nieskory do przepraszania za
swoje istnienie, silny, żarliwy katolicyzm – nie patrzy się już
dziś przychylnie. Nie ulega wątpliwości, że ojciec McNabb
spotkałby się z niegościnnym traktowaniem ze strony tego, co
uchodzi za katolicyzm w tak wielu kościołach w naszym kraju – a
właściwie na całym świecie. Jako lekarstwo na tę sytuację
ojciec McNabb przepisałby apostolat Akcji Katolickiej – ale tylko
gdyby oparto go na mocnym i silnie zakorzenionym w wierze życiu
duchowym. Ojciec McNabb rozumiał, że dobre przeżycie naszego życia
da więcej niż wypowiadane przez nas słowa.
Chciałbym
zakończyć ten tekst kilkoma jeszcze słowami ojca McNabba i ułożoną
przez niego modlitwą:
Niektórzy
ludzie mówią: „Nie lubię kazań. Nigdy nie chodzę słuchać
kazania”. Nie wiedzą, że same te słowa są kazaniem. Nie zdają
sobie sprawy, że każdy nasz uczynek, o którym słyszy lub który
widzi drugi człowiek, jest wygłoszonym kazaniem. Najlepszym i
najgorszym spośród wszystkich kazań jest nasze życie. Bóg
uczynił każdego mężczyznę i każdą kobietę apostołami, gdy
uczynił ich zdolnymi do życia wśród innych mężczyzn i kobiet.
Najlepszym argumentem za Kościołem Katolickim nie są słowa
wymawiane z tej ambony, ale sposób, w jaki prowadzimy życie w tym
klasztorze i w tej parafii. Powinniśmy mierzyć słowa miarą życia,
a nie życie – miarą słów.
Mistrzu,
nagnij moje uparte serce, uczyń me usta prawdomównymi. Niech moja
modlitwa będzie modlitwą prawdy i modlitwą błagania. Niech pragnę
tego, o czym mówię, że pragnę; niech pragnę nade wszystko tego,
co Ty ustanowiłeś najważniejszym, na szczycie wszystkich naszych
pragnień – Twojej Woli, Twojego Królestwa i czci dla Twojego
Imienia.
[2002]
_______
Przemówienie
wygłoszone 15 czerwca 2002 roku w Wimbledonie dla Brytyjskiej Ligi
na rzecz Królowania Chrystusa. Michael Hennessy opublikował je na
swoim blogu w 2007 r.
1
Czyli św. Tomasza z Akwinu (przyp. tłum.).
2
Św. Tomasz z Canterbury – św. Tomasz Becket – przyp. tłum.
3
Epikleza (z gr. ἐπίκλησις – „wzywanie-na”) –
modlitwa wstawiennicza, w której kapłan prosi Boga Ojca o posłanie
Ducha Uświęciciela, by składane ofiary stały się Ciałem i
Krwią Chrystusa i aby wierni, przyjmując Je, sami stawali się
żywą ofiarą dla Boga – przyp. tłum.
4
Ryt Sarum (in. ryt z Salisbury) – katolicki ryt liturgiczny, który
kształtował się od XI wieku, i którym posługiwano się
powszechnie na Wyspach Brytyjskich mniej więcej do końca XVI wieku
– przyp. tłum.
Teksty zostały pierwotnie opublikowane na autorskiej stronie ich tłumacza, Łukasza Kowalskiego. Projekt logo: Sztukmistrz.
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Subskrybuj:
Posty (Atom)