Ucieczka z marketu
Choćby przez otwarte okno w suficie...
Współczesny sklep wielkopowierzchniowy nie wydaje się ani normalnym, ani naturalnym środowiskiem dla nikogo - w szczególności dla dziecka. Czy jesteśmy w stanie możliwie często stronić od takich miejsc i znaleźć zdrową alternatywę?
Domofon z roku 1984
Używasz domofonu zaprojektowanego w "nowoczesnym" stylu. Wciskasz numer mieszkania i symbol dzwonka. W twoją twarz bije ostre światło. Zostałeś podświetlony, aby odbiorca domofonu po drugiej stronie mógł przyjrzeć się tobie dokładnie.
Człowiek ma podstawy, by czuć się potraktowany jak przestępca. Dlaczego tak się dzieje?
Złodziejstwo!?
Teoretycznie - wszystko w porządku. Z góry informują o zasadach handlu. Z drugiej strony: ktoś, kto nie zauważy (niezbyt rzucającego się w oczy - czyżby celowo?) napisu i wrzuci groszaki, może poczuć się mocno oszukany.
Five For Fighting „Michael Jordan”
Koszulę,
kapelusz, książki me
Do
zoo wycieczkę
Mą
kanapę, pilota – o tak! – i dużą kolę
Upadłbym
na kolana, mój Boże
Gdybym
mógł
Wszystko
oddałbym
Wszystko
oddałbym
Wszystko
oddałbym
Wszystko
oddałbym
Oddałbym,
by tobą być
Pracę,
auto, gotówkę
Mój
na wzgórzu dom
Fortepian
– spaliłbym na popiół (ta je)
Na
kolana bym upadł, mój Boże
Gdybym
mógł
Wszystko
oddałbym
Wszystko
oddałbym
Wszystko
oddałbym
Wszystko
oddałbym
Oddałbym,
by tobą być
Mój
głos, płyty\mowę\zasługi* i żonę moją
Pierworodne
dziecko albo i dwoje
Dałbym
nóż, mój Mike'u, gdybym tylko...
Powstrzymaj
mnie
Mój Boże (mój Jordanie)
Mój Boże (mój Jordanie)
Dałbym
wszystko
Dałbym
wszystko
Dałbym
wszystko
Dałbym
wszystko
Dałbym
wszystko
Dałbym
wszystko
Dałbym
wszystko
Dałbym
wszystko
Dałbym,
by tobą być\żeby być tobą**
[2000]
_____
*
Zależnie od tego, czy w tekście oryginalnym występuje słowo worm,
word
czy worth.
**
Zależnie od tego, czy bardziej zależy nam na rymie czy na rytmie.
Tłum.
Martyna P. & TŁM
Kolory naturalne
Niebieskie ubranka dla chłopców, różowe - dla dziewczynek. Czy odziewanie powierzonych naszej opiece osób w dane kolory to tylko kwestia międzyludzkiej "umowy" lub utartego zwyczaju - czy też u jego źródeł leży coś głębszego?
Czemu barwa czerwona kojarzy nam się z zagrożeniem i zakazem? Czy nie dlatego, iż w środkowisku naturalnym jest to kolor ognia - który może sparzyć i którego się nie dotyka?
Z kolei zieleń łączymy ze spokojem, przyjaźnią, zezwoleniem. Czy bezpodstawnie?
Jeśli zatem uznamy, że w naturę kobiety-dziewczynki wpisana jest kobiecość-dziewczęcość, delikatność, łagodność, skłonność do wprowadzania pokoju - to może jednak wkładanie im na głowę różowych czapeczek nie jest tak całkiem od czapy?
(Nawet jeśli) kapitał narodowości nie ma – kapitaliści narodowość mają
Praca dla cudzoziemca. W szczególności – niekatolika.
Zatrudnianie Ukrainek do opieki nad polskimi dziećmi.
Nie lubię, nie podoba mi się – uważam, że to chore – nie chcę. Veto!
Zatrudnianie Ukrainek do opieki nad polskimi dziećmi.
Nie lubię, nie podoba mi się – uważam, że to chore – nie chcę. Veto!
"Przepraszam, siedzi pan na moim miejscu"
W podręczniku do języka obcego widziałem kiedyś taki rysunek: niemal puste kino, samotny widz gdzieś pośrodku sali. Podchodzi do niego jedyny inny zainteresowany seansem, pokazuje bilet i mówi:
– Przepraszam, siedzi pan na moim miejscu!
Kevin Carson twierdzi, że prawo własności nie jest absolutne i wieczne – w tym sensie, że teren pierwotnie zawłaszczony, ale nieużywany przez właściciela (czy w przypadku interpretacji Carsona możemy mówić o "właścicielu"?) można po pewnym czasie (jakim?) "przejąć"; ktoś inny niż nieobecny właściciel ma prawo objąć dany obszar w posiadanie.
Wydaje się, że wspomniany rysunek stanowi celny i ciekawy przyczynek do dyskusji na temat tego, co oznacza prawo własności i czy ewentualnie pod jakimiś warunkami ulega ono "zawieszeniu"?
Oczywiście, Carson zdradza sympatie anarchistyczne, więc jego obserwacje warto odnieść do nie tylko do sytuacji obecnej, ale do rzeczywistości świata wolnościowego.
– Przepraszam, siedzi pan na moim miejscu!
Kevin Carson twierdzi, że prawo własności nie jest absolutne i wieczne – w tym sensie, że teren pierwotnie zawłaszczony, ale nieużywany przez właściciela (czy w przypadku interpretacji Carsona możemy mówić o "właścicielu"?) można po pewnym czasie (jakim?) "przejąć"; ktoś inny niż nieobecny właściciel ma prawo objąć dany obszar w posiadanie.
Wydaje się, że wspomniany rysunek stanowi celny i ciekawy przyczynek do dyskusji na temat tego, co oznacza prawo własności i czy ewentualnie pod jakimiś warunkami ulega ono "zawieszeniu"?
Oczywiście, Carson zdradza sympatie anarchistyczne, więc jego obserwacje warto odnieść do nie tylko do sytuacji obecnej, ale do rzeczywistości świata wolnościowego.
Jest tak dobrze czyli tak źle, czyli piwo i kulinaria
Mamy obecnie w Polsce bogactwo browarów. W większości (?) są to browary "systemowe" – w tym sensie, że "oficjalne", formalnie zarejestrowane u funkcjonariuszy państwowych.
Uwaga! Gdy ktoś warzy piwo samemu, też zazwyczaj (?) kupuje potrzebne do tego procesu produkty – obłożone podatkiem.
A co powiedzielibyśmy na miliony niezależnych browarów, produkujących piwo z własnych produktów?
Wy widzicie doskonałe wino w butelce, a ja widzę na butelce znaczek akcyzy – i ograniczam picie "oficjalnych" alkoholi nie tylko ze względów zdrowotnych, ale także z ideowych (żeby nie nabijać kabzy funkcjonariuszom państwowym). Oczywiście, całkowicie pozapaństwowej, prywatnej, powstałej wskutek podjęcia dobrowolnej inicjatywy nalewki czy też bimbru napiję się z największą rozkoszą – dla podniebienia oraz (spokojnego już) umysłu...
– No bo ty wszędzie widzisz niewolę!
– No bo może ona wszędzie jest! Przynajmniej w wymiarze finansowym jest naprawdę powszechna.
Daniel Mitsui zwrócił uwagę na to, że jedyną właściwie dziedziną ludzkiej działalności, w której powszechnie przykłada się dziś wagę do tradycji jest gotowanie. Kulinaria! Mnóstwo programów, blogów i książek. Piękny jest taki szacunek dla tego, co nowe i stare. Niewiele jednak potrzeba, aby zrobić z jedzenia religię. Baczmy więc na to, byśmy się na bananie nie poślizgnęli i nie upadli... I nie skończyli jak na przykład Francuzi – w jedzeniu i jego jedzeniu niemal bez wyjątku zakochani. Cóż to, że ich kraj właściwie już upadł; oni wydają kolejne albumy o serach pleśniowych...
Uwaga! Gdy ktoś warzy piwo samemu, też zazwyczaj (?) kupuje potrzebne do tego procesu produkty – obłożone podatkiem.
A co powiedzielibyśmy na miliony niezależnych browarów, produkujących piwo z własnych produktów?
* W * W * W *
Wy widzicie doskonałe wino w butelce, a ja widzę na butelce znaczek akcyzy – i ograniczam picie "oficjalnych" alkoholi nie tylko ze względów zdrowotnych, ale także z ideowych (żeby nie nabijać kabzy funkcjonariuszom państwowym). Oczywiście, całkowicie pozapaństwowej, prywatnej, powstałej wskutek podjęcia dobrowolnej inicjatywy nalewki czy też bimbru napiję się z największą rozkoszą – dla podniebienia oraz (spokojnego już) umysłu...
* W * W * W *
– No bo ty wszędzie widzisz niewolę!
– No bo może ona wszędzie jest! Przynajmniej w wymiarze finansowym jest naprawdę powszechna.
* W * W * W *
Daniel Mitsui zwrócił uwagę na to, że jedyną właściwie dziedziną ludzkiej działalności, w której powszechnie przykłada się dziś wagę do tradycji jest gotowanie. Kulinaria! Mnóstwo programów, blogów i książek. Piękny jest taki szacunek dla tego, co nowe i stare. Niewiele jednak potrzeba, aby zrobić z jedzenia religię. Baczmy więc na to, byśmy się na bananie nie poślizgnęli i nie upadli... I nie skończyli jak na przykład Francuzi – w jedzeniu i jego jedzeniu niemal bez wyjątku zakochani. Cóż to, że ich kraj właściwie już upadł; oni wydają kolejne albumy o serach pleśniowych...
Ćwiczenia z tłumaczenia: Obywatel eN(iewolnik)
"We współczesnych państwach obywatel cierpi na polityczną impotencję. Może – to prawda – narzekać, wysuwać propozycje albo wszczynać zamęt, ale w świecie starożytnym te przywileje przysługiwały każdemu niewolnikowi."
~ Mark
Mirabello
["In modern states, the citizen is politically impotent. A citizen, it is
true, may complain, make suggestions, or cause disruptions, but in the
ancient world these were privileges that belonged to any slave."]
Przespecjalizowani
Kupię dziecku zabawkę! Ale zaraz... a może sam ją zrobię? W sumie mojej córce największą przyjemność sprawia prezent – choćby nieskomplikowanej budowy – który dostaje ode mnie, a nie ze sklepu...
Eee tam – kupię profesjonalnie wyprodukowaną zabawkę, jakiś wyrób ręczny, unikatowy! w sieci mamy tego pełno...
* W * W * W *
Jestem starszą panią, która nie robi już zapraw na zimę – bo "wszystko" można kupić w sklepie. Przestałam sama przygotowywać i gromadzić zapasy, bo zapomniałam, jak to się robi, bo stałam się wygodna, bo mi się nie chce? A może po prostu się zestarzałam i nie mam już siły? A gdzie są dzieci i wnuki, które mogłyby pomóc?
* W * W * W *
Ostatecznym wyrazem wiary w specjalizację jest dziś (ale – uwaga! – ta sama uwaga dotyczy społeczeństwa w stu procentach anarchicznego, którego członkowie dostali na punkcie specjalizacji bzika) powierzanie swoich dzieci na wychowanie obcym. Niezależnie od tego jak profesjonalna będzie pani żłobkowa czy przeszkolanka, nic dziecku nie zastąpi czasu z rodzicami, a rodzice po latach (gdy zrozumieją, na co się zgodzili) będą sobie pluli w siwe brody, że to nie oni, ale jakaś obca osoba widziała pierwsze kroki ich dziecka, słyszała pierwsze jego słowa, BYŁA, SPĘDZAŁA z powierzonym IM przez Pana Boga dzieckiem – jeśli nie gros – to doprawdy zbyt wielki kawał czasu...
* W * W * W *
I choć wydawać by się mogło, że "profesjonalizm", "doświadczenie" etc. zawodowych "opiekaczek do dzieci" stoi znacznie wyżej od możliwości statystycznego rodzica, to jednak właśnie matka i ojciec będą dla swojego potomstwa lepszymi opiekunami. Przede wszystkim dlatego, że im na dziecku zależy, bo nie są najemnikiem.
WiWo "nowe" i "stare"
Drodzy Czytelnicy!
Na niniejszym, "starym" WiWo wpisy będą się regularnie ukazywały
do 22 października 2018 roku (chyba że nastąpi pewna istotna okoliczność ~ napiszemy o niej 8 października 2018 r.).
Bieżące publikacje umieszczamy na "nowym" WiWo,
dostępnym pod adresem:
~ Zapraszamy! ~
POMNIK NIEWIDZIALNY
W DZIESIĄTĄ ROCZNICĘ ŚMIERCI
DYREKTORA ZBIGNIEWA DARGIELA
(1 IV 1948 – 14 VIII 2007)
DYREKTORA ZBIGNIEWA DARGIELA
(1 IV 1948 – 14 VIII 2007)
Dziesięć lat temu w
wigilię wielkiego maryjnego święta – Wniebowzięcia NMP –
umarł Dyrektor Zbigniew Dargiel, który uczył mnie, kim jest
Wniebowzięta.
Nie spotkalibyśmy się
– nauczyciele, uczniowie, ich rodzice – gdyby nas wszystkich nie
złączyła Jego osoba i tworzona przez Niego (z inicjatywy ks.
infułata Jana Sikorskiego, ówczesnego proboszcza) szkoła, Kolegium
św. Józefa przy Parafii św. Józefa Oblubieńca NMP na Kole. „Po
czyjejś śmierci odkrywamy to, co było w życiu zmarłego ukryte,
choć nie skrywane. I myślimy o nim do końca naszego życia” (ks.
January Budzisz, [Kazanie na pogrzebie Włodzimierza Kurkowskiego, 9
listopada 1998]). Kiedy, jak mówił Norwid, „odszedł ze świata
widzialnego, umarłszy” (Czarne kwiaty), możemy odkrywać,
w jaki sposób jednak pozostaje w świecie widzialnym. Szkołę,
którą powoływał do życia i którą z cichym entuzjazmem kierował
prawie dziesięć lat, do 2006 roku, w roku 2007 zlikwidowano. Czy
to znaczy, że ów dziesięcioletni trud był daremny?
Bynajmniej. Jeżeli z
tych wszystkich lat zostałoby w sercach uczniów, ich rodziców,
nauczycieli tylko jedno: pamięć, że godzi się, żeby dzień
zaczynać od dwóch minut modlitwy, i że mieliśmy szczęście
uczestniczyć w tej modlitwie przed wystawionym Najświętszym
Sakramentem tak często pod Jego przewodnictwem, to warto było, żeby
istniała szkoła i żebyśmy się wszyscy – nauczyciele, rodzice i
uczniowie – w niej spotkali. To zostało w nas, więc również w
świecie widzialnym.
Przypuszczam, że nie
tak Go bolało, jeśli się spóźniłem na lekcję, jak jeśli nie
stawiłem się na czas na tę poranną modlitwę. Ale chyba nigdy nie
zdarzyło mi się słyszeć z ust Dyrektora wyrzutu z powodu tego
albo innego zaniedbania. Dyrektor szanował wolność drugiego
człowieka - nawet gdy ten drugi niedobrze z niej korzystał.
Rozumiał, czego
dzisiaj brakuje młodym ludziom: naszej, dorosłych, obecności, a
zwłaszcza obecności rodziców, i umiał to z przejęciem tłumaczyć.
Opowiadał mi kiedyś o uczniach, którzy skarżyli się na brak
żywego zainteresowania ze strony własnego ojca: „Wolelibyśmy,
żeby nas nawet sprał; wtedy byśmy wiedzieli, że jesteśmy dla
niego ważni”. Nie miał własnych dzieci, jednak co jest dla
dzieci ważne (także dla tych, które kształcił i wychowywał w
swojej szkole – dzieci u progu dorosłości), rozumiał, jak mało
kto rozumie. I uczył o tym swojego nauczyciela.
Kiedy przyjmował mnie
do pracy, zapytał: „Czy pan jest katolikiem?”. A potem zapytał
drugi raz: „Czy pan jest na pewno katolikiem?”. Ciekawe: przez
czterdzieści lat, w kilkunastu szkołach, w których zdarzyło mi
się uczyć (połowa to były szkoły katolickie lub przynajmniej za
takie się uważały) żaden dyrektor nie zadał mi tego pytania –
tylko On. W ankiecie personalnej trzeba było wpisać nazwę swojej
parafii. I poczekać tydzień na decyzję – Dyrektor mógł w tym
czasie porozumieć się z moim proboszczem. Nie mam Mu tego za złe –
nie prowadził śledztwa, lecz troszczył się o losy powierzonych
sobie dusz. W czasach, gdy stanowczo zbyt rzadko, w szczególności w
szkołach, myśli się o celach własnego działania, On na pewno
myślał najpierw nie o punktach swoich uczniów na państwowym
„egzaminie”, ale o Celu.
Myślał konkretnie i
starannie. Kiedy miał wysłać swoich uczniów na ważną wystawę
do muzeum w Radomiu, kilka dni wcześniej zwiedził ją sam. Sto
kilometrów w jedną stronę, sto kilometrów z powrotem – brał
odpowiedzialność. I uczył jej, czasem w zaskakujący sposób. W
anonimowej ankiecie zapytał kiedyś swoich nauczycieli: „Czy
Pan/Pani się modli za swoich uczniów?”. Przez czterdzieści lat i
tego pytania nie zadał mi żaden inny dyrektor.
Z mieszaniną trwogi,
gniewu i chyba dyskretnego szyderstwa opowiadał o zebraniu, na
którym jakiś mędrzec z kuratorium pouczał dyrektorów, że szkołę
trzeba „odhumanizować”. Sądził, że w dzisiejszym świecie,
pełnym technicznych i urzędniczych procedur i poddanym dyktatowi
działań praktycznych, brakuje młodym ludziom obycia z literaturą,
historią, całą wielką tradycją kultury, dziejami sztuki, łaciną
– tę zaliczał do najważniejszych przedmiotów szkolnej nauki.
Dlatego on – inżynier! – wbrew urzędowym trendom kierował
szkołę w stronę wiedzy humanistycznej – jakby częściowo
wyrzekał się tego, co stanowiło Jego własną specjalność i
zapewne przedmiot upodobania (choć trzeba pamiętać i o tym, że
ten inżynier studiował także teologię).
Ale trzeba pamiętać
również, że nie kierował się w ogóle upodobaniami czy ambicjami
osobistymi. Wśród wszystkich przełożonych, jakich zdarzyło mi
się mieć w życiu, był pod tym względem najwybitniejszy.
Jako inżynier
niewątpliwie znał się dobrze na działaniu różnych widzialnych
sił. Najważniejsze rzeczy miał jednak do powiedzenia o
niewidzialnych. Uczył o sile różańca, wymieniając historyczne
przykłady jego rewelacyjnej potęgi: Lepanto, Wiedeń, Radzymin.
Odmawiał różaniec z nauczycielami i uczniami, którzy chcieli Mu
towarzyszyć, w czasie długiej przerwy w szkole.
Wiele milczał. Na
pewno wiele przemilczał – nie z obojętności, tylko dlatego, że
w zgiełku trudno się porozumieć i nie sposób z należytą czcią
odnosić się do tego, co wielkie i święte. Dawał przykład
skupienia.
Skupienia, ale nie
oderwania od ziemi. Nie przestawał stąpać po niej pewnie
odmierzonym krokiem ani zauważać ludzi i ich ziemskich potrzeb i
zobowiązań. Kiedyś, gdy szkoła przeżywała finansowe trudności,
dla dotrzymania terminu wypłacił mi pensję z własnego portfela.
Stąpał po ziemi, ale z wzrokiem wpatrzonym w niebo – i uczył nas
zwracać wzrok ku niebu.
Cyprian Norwid w
poemacie Assunta – co można przetłumaczyć jako
‘podniesiona’, ‘wyniesiona w górę’, ‘wniebowzięta’
(J.W. Gomulicki) – mówi:
Niech
gardzą jedni wszystkiem dla rozumu,
A
im przeciwni - dla uczucia wszystkiem.
[...]
Ja
nie z tych waśni me natchnienia czerpię –
I
w górę patrzę – nie tylko wokoło:
Znać
się mnie nie dość – ja się nadto cierpię,
Samotne
moje ocierając czoło;
Aż
spocznie kędyś jak żniwo na sierpie,
Który
podzwania rączo i wesoło –
Pomnąc,
że gdzie są bezmowne
cierpienia,
Są
wniebogłosy... bo są – przemilczenia...
Assunta,
Pisma wszystkie,
III
294
Bohater
poematu Norwida nie patrzy więc wokół siebie ani w głąb siebie,
tylko w górę – ku niebu. To spojrzenie rozwiązuje bolesne
pytania i upewnia, że cierpienia nie przekreślają ładu świata,
bo ład ten ma fundament w niebie, i że „Są wniebogłosy... bo są
– przemilczenia...”: cierpienie „bezmowne”
– a więc niewyrażane słowami i może nawet niedające się
wyrazić w mowie, niewymowne – staje się, właśnie dlatego, że
milczące („bo są przemilczenia”), modlitwą – „wniebogłosem”,
głosem idącym „w niebo”. Tam zaś, w niebie, owo ziemskie
milczenie rozbrzmiewa bardzo donośnie („wniebogłosy”). Kto umie
jak Norwidowski Pielgrzym już za życia ziemskiego „w nieba łonie
trw[ać]” (Pielgrzym),
ten wie, że nie musi krzyczeć, żeby go tam usłyszano.
Codzienne
gazety, zajęte codziennymi awanturami, nie pisały przed dziesięciu
laty o śmierci Dyrektora – i zapewne nie wspomną o rocznicy,
którą obchodzimy. Czy to znaczy, że prace Dyrektora były
nieważne? Bynajmniej. Poza historią widzialną dzieje świata płyną
innym, skrytym nurtem. Należą doń trudy bez poklasku, prace
artystów lekceważonych i myślicieli nierozumianych, poświęcenia
pozbawione rozgłosu. „Zdarza się bowiem, że ktoś jest mężem
boskim, a nie zostaje przez nikogo zauważony” – czytamy u Marka
Aureliusza (Rozmyślania,
VII, 67). Norwid – myśliciel chrześcijański – powiedziałby:
przez nikogo –
z wyjątkiem Boga – i dodałby, że za „bramą” (Do
Stanisławy Hornowskiej)
„odsłonią się pomniki niewidzialne i mauzolea, których nie
dotyka się przechodzień” (List
do Marii Trębickiej z sierpnia 1856 roku,
PW VIII
282).
Do
czasu nie znamy wielu, zapewne większości, imion ludzi cichych i
niezłomnych, którzy swoją niezachwianą wiarą, modlitwą,
wytrwałą pracą ocalają ludzkość i podtrzymują ład świata, a
sobie samym wystawiają pomniki niewidzialne dla ludzkich oczu.
Zaiste,
wiele tam jest do roboty, gdzie należałoby każdą myśl na swoim
miejscu postawić – a szczęśliwy
jest, komu udało się choć z jedną tak uczynić.
Temu oddane to będzie, kiedy odsłonią się pomniki niewidzialne i
mauzolea, których nie dotyka się przechodzień, i kiedy stanie się
to z historią prac i poświęceń [...]. (List
do Marii Trębickiej...)
Nie
sposób wątpić, że niewidzialny pomnik Dyrektora zalśni wówczas
szczególnie jasnym blaskiem.
STANISŁAW
FALKOWSKI
Bruce Marshall "Chwała córki królewskiej" (35)
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
XXXV
Kanonik Smith lubił płonące
kaganki, które zakonnice miały w rękach, gdy kanonik Muldoon
przynosił mu do łóżka komunię świętą. Lubił myśleć o
kałużach bursztynu, którymi odbijały się w połyskującej
podłodze korytarzy, bo to właśnie ten rodzaj poblasku Najświętszy
Sakrament rzucał na dusze ludzi, gdy podnoszono Go ponad niedolę
świata. Lubił myśleć o habitach zakonnic, prześlizgujących się
bezszelestnie po klasztorze i o starym przygarbionym kanoniku
Muldoonie, podążającym za nimi z welonem naramiennym owiniętym
wokół drogocennego Ciężaru – ponieważ była to sącząca się
nieprzerwanie szemrzącą strużką Boża poezja.
Sprawiało mu też radość,
gdy był namaszczany, wciąż widząc za oknem niebo i drzewa. Gdy
kanonik Muldoon udzielał jego utrudzonemu ciału ostatniego
pocieszenia, w oddali, wzdłuż łuku skręcających torów
kolejowych, gdzie spotykały się pole golfowe i posiadłość sir
Dugalda Ippecacuanhy, nad drzewami pojawiła się chmurka dymu, a po
nasypie potoczyła doprawdy malusieńka, miniaturowa dżdżownica
pociągu. Kanonik Smith lubił na niego patrzeć, bo zdawał się on
również częścią Bożej poezji. Leżał, myśląc o rytmie pór
roku i o tym, jak wielką słuszność miał kanonik Bonnyboat, gdy
porównał liturgię Kościoła do kwiatów i liści, które Bóg co
roku na nowo malował kolorami.
– Buon
giorno, reverendo padre mio, e come sta? –
powiedziała Elvira, wchodząc do środka w mundurze podporucznika
służby terytorialnej i klękając koło łóżka, choć ze sposobu,
w jaki się do niego uśmiechnęła, poznał, że nie oczekuje od
niego odpowiedzi, a poza tym kanonik Muldoon wypowiadał już głośno
wspaniałe, groźne słowa modlitwy, na których musi wkrótce
pożeglować jego dusza: „...w imię Aniołów i Archaniołów; w
imię Tronów i Zwierzchności; w imię Księstw i Potęg; w imię
Mocy, Cherubinów i Serafinów; w imię Patriarchów i Proroków...”.
Wielebna Matka również klęczała koło jego łóżka, mając twarz
pełną zmarszczek i mądrości; wzięła w obie ręce dłoń
kanonika i przycisnęła ją, a on wiedział, iż żegna się z nim w
Chrystusie Jezusie, ich Panu. Nowe młode zakonnice również były
obecne; miały piękne czerwone twarze rumiane jak jabłka i oczy,
które nigdy się nie zestarzeją, ponieważ zakonnice są
oblubienicami Chrystusa. Była też lady Ippecacuanha, wydająca z
gardła głośne gulgoczące dźwięki; był polski kapelan i nowy
biskup oraz stary zasuszony radny Thompson, który mówił niegdyś o
Kościele Bożym tak straszne rzeczy.
„...W imię świętych
Zakonników i Pustelników...”. Zobaczy wkrótce całkiem sporo
starych przyjaciół, jeśli Bóg okaże mu łaskę i wyląduje po
właściwej stronie parkanu. Angusa McNaba, Biskupa, majora lubiącego
zaglądać do kieliszka, starego marynarza, monsignore O’Duffy’ego,
matkę de la Tour, matkę Leclerc, Annie Rooney i cały zastęp
innych, którzy regularnie pojawiali się w kalendarzu jego modlitw.
Zastanawiał się, czy w niebie będą kwiaty dla matki de la Tour,
czy Angusowi będzie wolno nosić wstęgę Medalu za Wyjątkowe
Zasługi i czy Annie Rooney będzie lubiła śpiewać Magnificat
teraz, gdy Bóg
wszystko już jej wyjaśnił. Bo tym właśnie była naprawdę
śmierć: uczynieniem spraw jasnymi, rozbłyskiem prawdy zza
samolotów bombowych i reklam syropu figowego.
I wtem, gdy tak leżał,
poznał odpowiedź na wszystkie pytania: jak chromi i chorzy zostaną
uzdrowieni; jak ubodzy zostaną nagrodzeni; jak to się dzieje, że
święci Boży mogą jeść groszek nożem; jak bankier może być
ostatni, a nierządnica – pierwsza; jak ręce kapłana nigdy nie
mogą zawieść – niezależnie od tego, jak nudno by mówił; jak
Kościół jaśnieje chwałą córki królewskiej, bo niesiony
przezeń ciężar uzdrawia wszystkie jego rany; dlaczego Bóg często
wybiera brzydkich tępych ludzi do wykonywania zadań aniołów;
dlaczego Bóg jest cierpliwy i dlaczego księża też muszą być
cierpliwi; jak wielkie jest ich powołanie i jak pewne namaszczenie
ich na kapłanów; i jak to się dzieje, że od odpowiedzi, jakiej
każdy człowiek udziela Chystusowi w cichości swojej duszy, zależy
zieloność jutrzejszych pastwisk. To wszystko było naprawdę tak
proste i chciał im to powiedzieć, zanim odejdzie, lecz oddalał się
już od linii brzegowej, jaką tworzyli zgromadzeni wokół jego
łóżka, i czasu starczyło mu tylko na to, by krzyknąć do
polskiego kapelana:
– Niech ksiądz nie zapomni
powiadomić ich, że msza będzie w niedzielę na targu rybnym!
Tłumaczenie: Łukasz Makowski
Projekty okładek: Sztukmistrz
(górna z wykorzystaniem zdjęcia
autorstwa Jana Wincentego F.)
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Bruce Marshall "Chwała córki królewskiej" (34)
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
XXXIV
Gdy kanonik Smith, dwa dni
przed tym, jak biskup miał konsekrować kościół Najświętszego
Imienia, usłyszał w środku nocy, jak odzywa się to, co większość
jego parafian nazywała syrenami, nie czuł zaniepokojenia, bo już
wcześniej odzywały się one często i nic się nie stało. Cierpiał
jednak z powodu reumatyzmu; bolały go zesztywniałe nogi, więc
leżąc w ciemności i czekając na dźwięk oznaczający, że alarm
zostaje odwołany, ofiarował swoje cierpienie wszechmogącemu Bogu,
aby przyjął je jako przyjemne zadośćuczynienie za jego i świata
zapomnienie o Nim. Ale dźwięk odwołujący alarm nie odezwał się;
zamiast tego słychać było huk i wybuchy, i jeszcze więcej
wybuchów, coraz bliżej i bliżej.
Kanonik Smith nie był
odważnym człowiekiem; przynajmniej nie sądził, że nim jest, bo
wiedział, że dużo bardziej wolałby umrzeć w naturalny sposób w
swoim łóżku niż zostać powieszony, pozbawiony wnętrzności i
spalony jako męczennik; pomyślał też, że spłonięcie żywcem
wskutek nalotu musi być jeszcze gorsze, bo nie ma tu mowy o żadnej
większej chwale Bożej. Jego żołądek poczuł się zatem całkiem
nieswojo, gdy przy coraz głośniejszym huku i trzasku okutał się w
ubranie i pośpieszył schodami w dół do kościoła, zastanawiając
się, czy grzechem byłoby gasić bombę zapalającą wodą święconą,
i żałując, że nie może zasięgnąć w tym względzie rady
kanonika Bonnyboata.
Nie miał w owych dniach
wikarego, ponieważ młody ksiądz Burt wyjechał z highlandersami z
Argyll i Sutherlandu jako kapelan, i żywił nadzieję, że jeśli
wybuchnie ogień, sam zdoła go ugasić. Ale gdy otworzył drzwi
plebanii i wyszedł w noc, huk nagle ustał, a gwiazdy ponad jego
głową na niebie tchnęły spokojem.
Gdy dotarł do kruchty
kościoła, zastał ją zapełnioną parami, które migdaliły się i
opychały rybą z frytkami. Musiał kilka razy wyjaśniać, kim jest,
zanim się przesunęli i pozwolili mu przejść. Wahał się, czy
powinien ich przepędzić, ale przypomniał sobie to, co kanonik
Dobbie powiedział trzynaście lat wcześniej na pierwszym spotkaniu
kapituły, w którym uczestniczył: że łaska Najświętszego
Sakramentu może dotknąć ich dusz i zmienić ich usposobienie
względem Boga, więc pozwolił im zostać tam, gdzie są.
Wewnątrz kościoła panowały
ciemności; paliła się tylko jak rubin wieczna lampka. Przez kilka
minut kanonik klęczał i modlił się,
aby wkrótce
nadeszła chwila, w której noc
znów będzie należeć do mnichów i zakonnic, wychwalających Boga
przez wieki. Potem zapalił na głównym ołtarzu dwie świeczki
używane do mszy czytanych, bo choć wszystkie okna zostały
zaciemnione, sądził, że najbezpieczniej będzie, jeśli widoczne
będzie tak mało światła, jak to możliwe. Ołtarz przygotowany do
porannej mszy zdawał się coraz bardziej niknąć, gdy kanonik siadł
w pierwszej ławce i spoglądał nań, więc zamknął oczy, a gdy je
znów otworzył, ołtarz nadal stał na swoim miejscu.
Odezwał się odgłos
wystrzałów, który wybuchł nad miastem wielkim grzmotem; odezwały
się też inne odgłosy: świsty i ryki, po których nastąpiły
wybuchy, choć nie wydawało się, żeby ktokolwiek był faktycznie
bombardowany. Kanonik przypomniał sobie, że czytał w „Heroldzie
Highlandzkim”, zaraz pod wzmianką o złu, jakim są niedzielne
koncerty dla żołnierzy, że ci, którzy podczas nalotów przebywali
na ulicy, mogli zostać z łatwością zranieni odłamkiem pocisku
przeciwlotniczego, więc poszedł z powrotem do drzwi kościoła i
otworzył je. Zakochani nie migdalili się już, ale z konsternacją
i przerażeniem wpatrywali w niebo na skraju miasta; niebo, które
było teraz czerwone i gorzało. Kanonik zaprosił ich, by weszli do
środka, mówiąc, że sądzi, iż to niebezpiecznie, aby pozostawali
na zewnątrz. Potulnie weszli. Większość z nich stanowili
żołnierze i marynarze w towarzystwie ladacznic z klubu tanecznego
Port Said. Większość ladacznic nie nosiła kapeluszy, więc
kanonik Smith powiedział im, aby włożyły na głowę chustki,
ponieważ święty Paweł orzekł, iż niestosownym jest, aby kobieta
przebywała w domu Bożym z odkrytą głową1.
Jeden z marynarzy powiedział, że przypomina sobie, jak czytał w
gazecie, że arcybiskup Canterbury2
powiedział, iż dziewczęta mogą teraz wchodzić do świątyń bez
kapeluszy; kanonik Smith odpowiedział jednak, że jeśli o niego
chodzi, znaczenie ma to, co powiedział święty Paweł. Ladacznice
włożyły zatem na głowy chustki – zupełnie prostacko, jak
kuchenne ścierki; kanonik pokazał im jednak, jak spowodować, żeby
dobrze się trzymały – robiąc na czterech rogach węzły – i
pożyczył swoją własną chustkę wielgachnej rozmemłanej Jezebel
z doków, która powiedziała, że nie nosi ze sobą chustki, bo
sądzi, że to niegrzeczne dmuchać nos w klubach nocnych.
Na to jeden z żołnierzy
roześmiał się głośno, a potem gwałtownie zasłonił sobie usta
dłonią i przeprosił kanonika, mówiąc, że zapomniał, iż
znajduje się w kościele; kanonik powiedział jednak, że wcale nie
ma potrzeby, aby przepraszał, ponieważ Bogu bynajmniej nie
przeszkadzają ludzie śmiejący się w kościele – pod warunkiem,
że śmieją się z właściwego rodzaju żartu. Na to żołnierz
stwierdził, że zawsze uważał, iż religia katolicka jest naprawdę
bardzo w porządku, jeden z marynarzy zaś powiedział, że jest tego
samego zdania i że sam już dawno temu zostałby katolikiem, tylko
nie był w stanie zrozumieć tego o nieochrzczonych niemowlętach
smażących się w piekle przez całą wieczność, podczas gdy to
naprawdę nie było ich winą, że nie zostały ochrzczone.
Kanonik powiedział, że
marynarz głęboko się myli i że dusze nieochrzczonych niemowląt
wcale nie smażą się w piekle oraz że, jeśli wszyscy usiądą,
powie im o tym, jakie jest prawdziwe nauczanie Kościoła na ten
temat, a może ułatwi im to odciągnięcie myśli od nalotu. Wszyscy
usiedli zatem w dwóch ławkach z tyłu, a kanonik stanął w ławce
przed nimi i opowiedział im wszystko o sakramencie chrztu. Dwie
spośród ladacznic wyglądały na raczej znudzone, a inna nie
przestawała puszczać oka do jednego z żołnierzy, ale kanonik
Smith nie zwracał na to uwagi, bo musiał koncentrować się na
mówieniu tak głośno, by przebić się ponad odgłos nalotu.
Kanonik powiedział, że
sakrament chrztu został ustanowiony przez samego Pana Jezusa jako
konieczny do zbawienia – gdy powiedział On, że jeśli ludzie nie
zostaną ochrzczeni w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, nie
odziedziczą Królestwa Bożego3.
Może się to nam wydawać warunkiem niedorzecznym, ale bądź co
bądź Pan Jezus mówił w imieniu samego wszechmogącego Boga, który
posiada najlepsze kwalifikacje do oceny, jakie wymogi trzeba spełnić,
by dostać się do Jego Raju, oraz wydać opinię dotyczącą ich
uzasadnienia. Jest zatem prawdą, że dusze nieochrzczonych niemowląt
nie mogą wejść do nieba, ponieważ sam Bóg powiedział, że nie
mogą; ale nie znaczy to, że idą do piekła. Taka nauka byłaby
faktycznie wysoce niedorzeczna, ponieważ niemowlęta nie mogą
grzeszyć, bo brak im do tego świadomości, a zatem nie potrafią
obrazić Boga ze złej woli. Prawda jest taka, że dusze
nieochrzczonych niemowląt trafiają do innego miejsca, zwanego
Limbusem, gdzie nie ma cierpień i do którego zstąpił sam Syn Boży
po swojej śmierci na krzyżu, a przed powstaniem z martwych. Limbus
nie jest, oczywiście, niebem, ale nie jest również piekłem i
kanonik obawia się, że to wszystko, co może w tej sprawie
powiedzieć, ponieważ to jest wszystko, co na ten temat objawił
Kościołowi Bóg wszechmogący.
Gdy kanonik to powiedział,
nastąpił głośny wybuch, a marynarz, dla którego pożytku
udzielał wyjaśnień dotyczących chrztu, otworzył oczy. Siedząca
obok niego ladacznica dała mu łokciem kuksańca i spytała, czy nie
zamierza podziękować wielebnemu księdzu za to, że tak pięknie
opowiedział im wszystkim o chrzcie. Marynarz wstał więc i
powiedział, że teraz, gdy już rozumie, że dusze nieochrzczonych
niemowląt nie idą do piekła, lecz do Kimberley, bardzo poważnie
zastanowi się nad tym, czy nie zostać katolikiem. Był pewien, że
teraz również wszyscy pozostali bardzo poważnie zastanowią się
nad tym, czy nie zostać katolikami, gdy wiedzą już, że dusze
nieochrzczonych niemowląt idą do Kimberley.
Kanonikowi Smithowi nie
starczyło czasu, by poprawić marynarza i powiedzieć mu, że to do
Limbusa, a nie do Kimberley idą dusze nieochrzczonych niemowląt,
ponieważ nastąpił wybuch głośniejszy niż wszystkie poprzednie,
cały kościół zatrząsł się, zaś kanonik, żołnierze,
marynarze i ladacznice wszyscy padli plackiem na ziemię. Gdy na
powrót się podnieśli, byli tak przestraszeni, że całkiem
zapomnieli o duszach nieochrzczonych niemowląt. Wielgachna
rozmemłana Jezebel z doków zapytała kanonika, czy nie zaśpiewaliby
może jakiejś pieśni, i zasugerowała Abide
With Me4,
lecz kanonik powiedział, że jego zdaniem Praise
to the Holiest in the Height5
będzie lepsza, ponieważ napisał ją bardzo świątobliwy człowiek
zwany Johnem Henrym kardynałem Newmanem.
Wszyscy piali na całe gardło,
gdy przez dach wpadła do kościoła bomba zapalająca i spowodowała,
że kotary za głównym ołtarzem stanęły w ogniu. Kolejna bomba
spadła na przednie ławki i spowodowała, że i one się zapaliły;
kanonik Smith nie wiedział jednak o bombie zapalającej na komodzie
z szatami, dopóki nie pośpieszył do zakrystii, by włożyć stułę
i zabrać z głównego ołtarza Najświętszy Sakrament. Znalazł
stułę, wiszącą na tylnej stronie drzwi; znalazł też kluczyk do
tabernakulum, lecz gdy dotarł do jego drzwiczek, były one tak
gorące, że niemal nie był w stanie ich dotknąć. Marynarze,
żołnierze i ladacznice usiłowali go odciągnąć, ale uwolnił się
z ich rąk i powiedział, aby zabierali się z kościoła, jeśli nie
chcą żywcem spłonąć. Odparli jednak, że nie opuszczą kościoła
aż do momentu, gdy on tego nie zrobi, bo postąpił tak miło,
opowiadając o tym, że dusze nieochrzczonych niemowląt idą do
Kimberley. Twarz kanonika była tak obolała od płomieni, że nie
mógł im odpowiedzieć, ale zdołał wydobyć z tabernakulum puszkę,
w której nosi się Eucharystię chorym, oraz cyborium.
Wszyscy byli bardzo
rozgorączkowani, stojąc na zewnątrz i patrząc na pożar, ale
kanonik powiedział, że nie powinni z nim rozmawiać, ponieważ
niesie w swoich rękach wszechmogącego Boga.
Gdy w końcu nadjechał wóz
straży pożarnej, całe miasto wydawało się stać w płomieniach,
a kanonik wyruszył, aby zanieść Najświętszy Sakrament do
klasztoru. Wielgachna rozmemłana Jezebel z doków poszła razem z
nim, powiedziała bowiem, że chciałaby się z nim zaprzyjaźnić.
Kanonik odpowiedział, że z wielką przyjemnością powita jej
towarzystwo; powtórzył tylko, że nie powinna z nim rozmawiać i
próbował wyjaśnić jej, jak bardzo święte jest to, co robią, i
że w normalnych warunkach dla oddania Bogu czci niesiono przed
Najświętszym Sakramentem zapalone świece, ale były takie chwile,
gdy nawet Boga trzeba było ograbić z Jego ceremoniału. Wielgachna
rozmemłana Jezebel z doków powiedziała, że być może zamiast
świec wystarczą płonące wszędzie wokół nich budynki, lecz
kanonik odparł, iż nie sądzi, aby Bóg tak to widział, bo płonące
budynki stanowią widomy znak człowieczej niedoli, Boga zaś nie
czci się ludzką udręką.
Nalot wciąż trwał, gdy
dotarli do klasztoru, w którym Wielebna Matka i wszystkie zakonnice
były na nogach i w habitach. Gdy zobaczyły, że kanonik Smith
niesie Najświętszy Sakrament, przyniosły zapalone świece i
ustawiły się w procesji, a rozmemłana Jezebel, która podążyła
za nimi do kaplicy, pomyślała, że w całym swoim życiu nie
widziała czegoś tak pięknego. Gdy kanonik chował puszkę i
cyborium do tabernakulum, zakonnice uklękły i zaśpiewały Laudate
Dominum. Gdy
kanonik doszedł do siebie – po tym, jak zemdlał – pochylała
się nad nim nowa młoda zakonnica o nieznanej mu twarzy.
2
Arcybiskupstwo Canterbury powstało w 587 roku jako katolickie; w
wyniku schizmy Henryka VIII stało się archidiecezją anglikańską.
Marynarz powołuje się więc na opinię jej protestanckiego
włodarza.
4
Abide With Me (ang.)
– Zostań ze mną;
pieśń religijna napisana przez szkockiego anglikanina Henry’ego
Francisa Lyte’a w 1847 r.
5
Praise to the
Holiest in the Height (ang.)
– Chwała
Najświętszemu na wysokości;
pieśń napisana w roku 1866.
Tłumaczenie: Łukasz Makowski
Projekty okładek: Sztukmistrz
(górna z wykorzystaniem zdjęcia
autorstwa Jana Wincentego F.)
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------