Colin Ward „Społeczeństwo samozatrudnionych”



Rozdźwięk miedzy życiem a pracą to prawdopodobnie największy obecnie problem społeczny. Nie można oczekiwać od ludzi odpowiedzialnej postawy, ani wykazywania się inicjatywą w życiu codziennym, skoro całe doświadczenie zawodowe pozbawia ich sposobności do wykazywania się inicjatywą i odpowiedzialnością. Osobowości nie da się skutecznie poszufladkować; niebezpieczna jest nawet próba zrobienia tego. Jeśli człowieka nauczy się polegać na paternalistycznej władzy w ramach fabryki, będzie gotów polegać na niej poza fabryką. Jeśli uczyni się go nieodpowiedzialnym w miejscu pracy pozbawiając szans na wzięcie za coś odpowiedzialności, będzie nieodpowiedzialny również poza nim. Współczesny trend społeczny w kierunku scentralizowanego, paternalistycznego i autorytarnego społeczeństwa tylko odzwierciedla warunki, które już istnieją w ramach fabryki.


Powieściopisarza Nigela Balchina zaproszono kiedyś do wygłoszenia przemówienia na temat „czynników mobilizujących” w przemyśle. Balchin zauważył, że „osoby zajmujące się psychologią pracy powinny przestać zaprzątać sobie głowy tworzeniem zawiłych i zmyślnych programów bonusowych, a zamiast tego zbadać, dlaczego po dniu ciężkiej pracy człowiek wraca do domu i z przyjemnością kopie we własnym ogródku”.


Ale czyż jeszcze tego nie wiemy? Człowiek lubi wracać do domu i kopać w swoim ogródku, bo tam jest wolny od brygadzistów, menadżerów i przełożonych. Jest wolny od monotonii i niewolnictwa spowodowanych wykonywaniem dzień w dzień tego samego i panuje nad całą pracą od początku do końca. Mają swobodę decydowania, jak i kiedy się do niej zabierze. Nie odpowiada przed nikim innym niż sobą samym. Pracuje, bo chce, a nie dlatego, że musi. Robi to, co lubi. Jest panem samego siebie.


Pragnienie „bycia swoim własnym szefem” jest rzeczywiście bardzo powszechne. Pomyślmy o wszystkich tych ludziach, których ukryte marzenie albo niespełniona ambicja to prowadzić rodzinne gospodarstwo czy też sklepik albo na własną rękę założyć firmę – nawet jeśli miałoby to oznaczać pracowanie dzień i noc oraz niewielką szansę na finansowe powodzenie. Niewielu spośród tych ludzi ma nastawienie tak optymistyczne, by sądzić, że zbiją w ten sposób fortunę. Tym, czego chcą ponad wszystko, jest poczucie niezależności i panowania nad własnym losem.


Fakt, że w dwudziestym wieku produkcja i dystrybucja dóbr oraz usług to sprawa o wiele zbyt skomplikowana, by prowadziły ją miliony jednoosobowych firm, nie zmniejsza u ludzi tego pragnienia samostanowienia o sobie, a politycy, menadżerowie oraz ogromne międzynarodowe korporacje wiedzą o tym. Właśnie dlatego proponują wszelkiego rodzaju programy mające na celu „uczestnictwo pracowników”, „wspólne zarządzanie”, „dzielenie się zyskiem”, „współpracę branżową”, w istocie wszystko – od skrzynek na propozycje po rady pracownicze – by dać zatrudnionemu poczucie, że jest czymś więcej niż trybikiem w pracującej na masową skalę machinie; jednocześnie dokładają wszelkich starań, by faktyczna kontrola nad wytwórczością nie znalazła się w rękach pracownika z hali produkcyjnej.


W istocie wspomniani menadżerowie są jak bogacz z bajki Tołstoja: zrobią dla pracownika wszystko z wyjątkiem odczepienia się od niego. W każdym kraju uprzemysłowionym i prawdopodobnie w każdym kraju rolniczym idea kontroli nad własnym miejscem pracy przejawiała się w tym, czy innym momencie w formie żądania, aspiracji, programu lub marzenia. By ograniczyć się do jednego tylko wieku i kraju: idea ta stanowiła fundament dwóch ruchów działających równolegle w Wielkiej Brytanii około pierwszej wojny światowej syndykalizmu oraz socjalizmu spółdzielczego. Te dwa ruchy obumarły na początku lat dwudziestych, ale od tamtego czasu podejmowano sporadyczne i okresowe próby wskrzeszenia ruchu na rzecz kontroli pracownicznej.


Z pewnych przyczyn zwolennicy pracownicznej kontroli mieli dużo więcej powodów do optymizmu w roku 1920 niż dziś. W owym roku odrzucony został raport Sankey'a (większościowy raport Komisji Królewskiej), postulujący „wspólną kontrolę” i państwową własność branży wydobywczej w Wielkiej Brytanii rząd odrzucił raport jako zbyt radykalny, przedstawiciele robotników zaś jako niewystarczająco radykalny. Kiedy kopalnie zostały faktycznie po niemal trzydziestu latach znacjonalizowane, nawet tak łagodne rozwiązanie jak wspólna kontrola nie zostało zaproponowane, ani nie domagano się tego. Również w roku 1920 gildiebudowlane rozpoczęły swój krótki, lecz pełen sukcesów żywot. W dzisiejszych czasach jest nie do pomyślenia, aby rozrośnięte władze lokalne zawarły kontrakty budowlane na duże sumy z gildiami robotniczymi albo żeby finansował je ruch spółdzielczy.


Koncepcja, że pracownicy powinni mieć cokolwiek do powiedzenia w sprawie zarządzania firmami, w których pracują, została wtedy przyjęta w sposób, w jaki już później tego nie zrobiono. Niemniej jednak ruch związkowy jest dziś nieporównanie silniejszy niż w czasach, gdy powszechnie domagano się kontroli pracowniczej. To, co się wydarzyło, to to, że ruch pracowniczy jako całość przyjął założenie, że więcej zyskuje się nie żądając od razu wszystkiego.


Jak zauważył Anthony Crossland, w większości zachodnich krajów, związki „którym bardzo pomogły pomyślne zmiany na tle politycznym i ekonomicznym, zyskały skuteczniejszą kontrolę stosując niezależnie od siebie metodę negocjacji zbiorowych niż zdołałyby kiedykolwiek osiągnąć żądając bezpośredniego zarządu pracowniczego (pociągającego za sobą praktyczne trudności, z powodu których wszystkie wcześniejsze tego typu eksperymenty upadły). Faktycznie, możemy zaryzykować ogólne stwierdzenie, że im większa siła związków, tym mniejsze zainteresowanie zarządem pracowniczym”.


Powyższe obserwacje są prawdziwe, nawet jeśli niemożliwe do strawienia dla tych, którzy chcieliby widzieć związki zawodowe lub jakiś rodzaj nastawionego bardziej syndykalistycznie związku branżowego jako narzędzie kontroli pracowniczej. Wielu zwolenników kontroli pracowniczej widziało związki jako organy, za pomocą których ma ona być sprawowana, najwyraźniej zakładając, że osiągnięcie przez pracowników kontroli doprowadzi do całkowitej jedności interesów w branży przemysłowej i że ochronna rola związków nie będzie już więcej potrzebna. (To jest, oczywiście, założenie, którym kierowało się w organizacji związków zawodowych imperium sowieckie).


Myślę, że ten pogląd to wielkie uproszczenie. Przed pierwszą wojną światową Webbowie zauważyli, że „decyzje wybranych w najbardziej demokratyczny sposób komitetów wykonawczych w kwestii wynagrodzeń, godzin pracy oraz warunków zatrudnienia poszczególnych sekcji własnych kolegów z pracy nie zawsze zadowalają tych drugich, a nawet nie wydają im się sprawiedliwe”. Jugosłowiański uczony, Branko Pribicevic, w swojej historii ruchu przedstawicieli robotników w Wielkiej Brytanii podkreśla tę kwestię krytykując poleganie na koncepcji sprawowania kontroli przez związki przemysłowe: „Kontrola nad całą branżą stoi w dużej sprzeczności z charakterem związku jako dobrowolnego zrzeszenia pracowników, stworzonego głównie po to, by chronić ich i reprezentować ich interesy. Nawet w najbardziej demokratycznym systemie przemysłowym, tj. systemie, w którym pracownicy mieliby udział we władzy, nadal byłaby potrzeba istnienia związków. […] Otóż jeśli założymy, że menadżerowie będą odpowiedzialni za kolektyw pracowniczy, nie możemy wykluczyć, że dojdzie do pojedynczych przypadków niesprawiedliwości oraz błędów. Takimi przypadkami związek musi się zająć. […] Wydaje się bardzo nieprawdopodobne, by związek mógł wypełnić z powodzeniem te zadania, jeżeli będzie także organem zarządu firmy lub, innymi słowy, gdyby zaistnieje obowiązek przynależności do niego. […] To prawdziwe nieszczęście, że ideę kontroli pracowniczej utożsamiono niemal wyłącznie z ideą kontroli związkowej […]”.
Cały czas było oczywiste, że związki sprzeciwią się każdej koncepcji mającej na celu tworzenie w ramach danej branży struktury przedstawicielskiej dokładnie odpowiadającej strukturze związkowej. Tak naprawdę w jedynych znanych nam brytyjskich przedsiębiorstwach, nad którymi częściową lub całkowitą kontrolę sprawują pracownicy, struktura związku zawodowego została całkowicie odseparowana od zarządu firmy nikt nigdy nawet nie sugerował, że powinno być inaczej. Co to za przykłady? Cóż, istnieją partnerskie kooperatywy, które produkują na przykład obuwie sprzedawane detalicznie w sklepach społecznych kooperatyw. Są one w pewnym stopniu prawdziwymi przykładami kontroli pracowniczej (nie potrzeba mówić, że nie chodzi mi o fabryki zarządzane przez Co-operative Wholesale Society według czysto kapitalistycznych zasad), nie mają potencjału rozwojowego, ani nie są w stanie wywrzeć żadnego wpływu na przemysł jako całość. Są rybacy z Brixham w Devonie i górnicy z Brora na wybrzeżu Sutherland w Szkocji. Kopalnię w Brora miano zamknąć, ale zamiast tego górnicy przejęli ją od National Coal Board i stworzyli własną firmę. Są również takie przedsiębiorstwa, w których do pewnej formy kontroli pracowniczej dążą idealistyczni pracodawcy. (Myślę tu o firmach takich jak Scott Bader Ltd., and Farmer and Co. – nie o tych silnie paternalistycznych wytwórcach czekolady albo fałszywych kooperatywach). Istnieją też pojedyncze małe warsztaty takie jak fabryczki Rowen Engineering Company w Szkocji oraz Walii.


Wspominam o tych przykładach nie dlatego, aby miały szczególne znaczenie gospodarcze, lecz z tego względu, iż w powszechnej opinii kontrola pracownicza nad daną branżą to idea piękna, ale z powodu jakiejś nieokreślonej wady całkowicie niepraktyczna. Wadę ma nie idea, lecz ludzie określani mianem „robotników” […] kontrola pracownicza to piękny pomysł, lecz bez cienia wątpliwości niemożliwy do realizacji ze względu na skalę i złożoność współczesnego przemysłu.


[…]


Przemysłem nie rządzi wiedza techniczna, lecz menedżer do spraw sprzedaży, księgowy oraz wielki finansista, którzy nigdy w życiu nie zrobili niczego innego poza robieniem pieniędzy. Nielicznym praca daje radość ze względu na samą siebie, lecz liczba tych szczęśliwców maleje, w miarę jak praca staje się coraz bardziej zmechanizowana, a zadania podzielone na coraz mniejsze podzespoły. [...]


Nasze doświadczenie jako konsumentów często przypomina nam, że w naszym społeczeństwie produkty przemysłowe wykonuje się w ten sposób, aby prędko się starzały, a po określonym czasie psuły się. Oferowane nam towary nie są tym, co w istocie chcielibyśmy kupować. W społeczeństwie, w którym robotnicy sprawują kontrolę nad wytwórczością, nie opłacałoby się im produkować artykułów z celowo ograniczoną trwałością, ani niemożliwych do naprawienia. Sposób działania produktu byłby jawny – podobnie jak metody jego naprawy. Gdy Henry Ford wprowadzał na rynek Model T, dążył do stworzenia takiego samochodu, który zdoła zreperować z użyciem ledwie młotka i klucza „dowolny kmiotek na wiejskiej drodze”. Wskutek wyznaczenia sobie takiego celu doprowadził swoją firmę na granicę bankructwa; ale społeczeństwo anarchiczne wyrażałoby zapotrzebowanie na taki właśnie rodzaj produktów – produktów, których sposób działania jest znany i których naprawy może się podjąć bez szczególnych trudności każdy ich użytkownik. W książce pt. Robotnik w zasobnym społeczeństwie Ferdynand Zweig czyni zabawną obserwację: „Całkiem często zdarza się, że robotnik przychodzi w poniedziałek do pracy wyczerpany tym, co robił w sobotę i niedzielę, szczególnie w ramach majsterkowania. Spora liczba robotników mówi, że te dni to najtrudniejsza i najbardziej wymagająca część tygodnia, w porównaniu z którą poniedziałkowy poranek w fabryce to relaks”. Prowadzi nas to do pytania – które dotyczy nie przyszłego, a naszego obecnego społeczeństwa – czym jest praca, a czym odpoczynek, skoro ciężej pracujemy w trakcie nominalnych chwil odpoczynku niż w „pracy”? Fakt, że jedno ze wspomnianych zajęć jest opłacane, a drugie wykonywane za darmo, może wyglądać na przypadek. A to prowadzi nas do zadania kolejnego pytania.


Paradoksy współczesnego kapitalizmu doprowadziły do pojawienia się licznych zastępów tych, których pewien amerykański ekonomista nazywa „nie-ludźmi” – armii bezrobotnych, których dominujący we współczesnej produkcji przemysłowej nonsensowny system zmechanizowanego niewolnictwa albo sam odrzuca, albo który z przekonania odrzucają oni sami. Czy zdołaliby zarobić dziś na życie w spółdzielczym warsztacie? Jeśli pod pojęciem takiego warsztatu rozumiemy jedynie usługę społeczną dla potrzeb „twórczego spędzania wolnego czasu”, odpowiedź będzie prawdopodobnie brzmiała: to wbrew zasadom. Członkowie takiego warsztatu mogliby skarżyć się, że ten a ten łamie reguły wykorzystując go do celów „komercyjnych”. Lecz jeśli warsztat zaprojektowanoby z większą wyobraźnią niż którykolwiek z dotychczasowych, drzemiący w nim potencjał mógłby umożliwić zdobycie środków do życia w najprawdziwszym sensie tego słowa. Na przykład w kilku spośród brytyjskich „nowych miast” za potrzebne, a nawet konieczne uznano wybudowanie zespołów małych warsztatów – jednooosobowych oraz przeznaczonych dla małych firm – zajmujących się naprawą sprzętów elektrycznych, czy też samochodowych karoserii, stolarką i wytwarzaniem drobnych części do urządzeń. Spółdzielczy warsztat poszerzyłby się też o szereg oddzielnych stanowisk, które pracowałyby „dla zysku”.


Czyż taki warsztat nie mógłby stać się spółdzielczą fabryką, oferującą dorywcze zajęcie lub stałe zatrudnienie każdemu człowiekowi w okolicy, który chciałby w ten sposób pracować? – oferującą je nie jako dodatkową możliwość ekonomiczną dostępną w społeczeństwie zasobnym, które odrzuca coraz większą część swoich członków, ale jako jeden z warunków wstępnych tworzenia kontrolowanej przez samych pracowników gospodarki przyszłości? Odwołajmy się znów do Keitha Patona, który w dalekowzrocznej broszurze skierowanej do członków Związku Zasiłkobiorców wzywał ich do tego, by – zamiast konkurować ze sobą w walce o niedorzecznego typu stanowiska pracy w systemie gospodarczym, który uznał ich za zbędnych – użyli swoich umiejętności w służbie własnej społeczności. (Jedną z charakterystycznych cech świata zasobnego jest uniemożliwianie ubogim, by na własną rękę żywili się, ubierali, zdobywali lokum i środki potrzebne do życia im samym oraz ich rodzinom – mają zamiast tego pobierać niechętnie udzielane im państwowe zasiłki). Paton wyjaśnia:
Gdy mówimy o «pracy na własną rękę», nie nawołujemy do parania się wyłącznie rękodziełem. Taka byłaby jedyna możliwość w latach trzydziestych [XX wieku]. Ale od tego czasu elektryczność oraz «zasobność» dały zwykłym społecznościom robotników powszechny dostęp do maszyn tworzących produkty pośrednie, niektórych bardzo zaawansowanych technologicznie. Nawet jeśli pracownicy nie są maszyn posiadaczami (jak w przypadku wielu zasiłkobiorców), mogą pożyczyć je od sąsiadów, krewnych, czy dawnych kolegów z pracy. Do wspomnianej kategorii zaliczają się maszyny służące do dziergania i szycia, elektronarzędzia oraz inny sprzęt do majsterkowania na własną rękę. Garaże można przekształcić w małe warsztaty; popularność zdobywają domowe zestawy warzelnicze; stare samochody oraz gadżety mogą posłużyć za źródło części i mechanizmów sterujących. Wykwalifikowani metalurgowie i mechanicy, dostrzegłszy swoją szansę, mogliby zająć się zaawansowanymi technikami odzyskiwania surowców z przetworzonych odpadów metalowych, wyrzucanych przez społeczeństwo konsumpcyjne – i ponownie użyć uzyskanych w ten sposób materiałów, nawet jeśli dla klienta sklepu nie miałyby one żadnej wartości. Wielu hobbystów mogłoby w nowym świetle spojrzeć na to, co im się opłaca.
Potrzebujemy wzajemnie siebie samych, a także olbrzymich pokładów energii oraz morale, które leżą odłogiem w każdym getcie, w każdej dzielnicy miejskiej i każdej posiadłości ziemskiej”.


To paradoksalne, że mówiąc o kwestii pracy z anarchistycznego punktu widzenia, najpierw pada następujące pytanie: „A co zrobilibyście z człowiekiem leniwym, takim, który nie chce pracować?”. Jedyna możliwa odpowiedź brzmi: wszyscy utrzymujemy takich ludzi od wieków. Problem stojący przed każdym człowiekiem i każdym społeczeństwem z osobna jest innej natury: Jak dostarczyć ludziom tej szansy, której tak bardzo pragną – szansy, by zrobili coś pożytecznego?


[1973]


Tłum. TŁM, Maxx & BS
Fot. PA







Gilbert Keith Chesterton "Oświadczyny - List do Frances Blogg"

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------


Gilbert Keith Chesterton „Oświadczyny Wyjątki z listu do Frances Blogg”*

Spoglądam na morze i usiłuję oszacować majątek, jaki mam Ci do zaoferowania. I na ile jestem w stanie ogarnąć mój ekwipunek na rozpoczęcie podróży do krainy baśni, składa się on z następujących elementów:
1. Słomkowy kapelusz. Najstarsza część tej uroczej pamiątki nosi znamiona czysto normańskiej roboty. Wandalizm żołnierzy Cromwella spowodował, że z oryginalnej wstążki przy kapeluszu zostało nam niewiele.
2. Kij wędrowca, bardzo sękaty i ciężki; nad podziw odpowiedni, by rozbić głowę dowolnemu z mieszkańców Suffolk, jeśli zaprzeczy, iż jesteś najszlachetniejszą z dam; lecz mało praktyczny do innych celów.
3. Egzemplarz wierszy Walta Whitmana, niegdyś prawie podarowanych Salterowi1, ale poza tym całkiem zapomnianych. Wciąż widnieje na nim jego nazwisko razem z ciepłą inskrypcją od jego serdecznego przyjaciela, Gilberta Chestertona. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek tomik trafi w jego ręce.
4. Pewna liczba listów od młodej damy, zawierających wszystko, co dobre, wielkoduszne, wierne, święte i mądre, a o czym nie zdążył napisać w wierszach Whitman.
5. Nieporęczny typ scyzoryka; większość jego ostrzy ma krawędzie bardziej różnorodnych i malowniczych kształtów niż te dostarczane nam przez prozaicznego wytwórcę sztućców. Podstawowym elementem jest jednak narzędzie „do usuwania kamieni z końskich podków”. Cóż za wspaniałe poczucie bezpieczeństwa daje nam refleksja, że – gdyby tak się zdarzyło, iż komuś starczyłoby kiedyś pieniędzy na kupno konia i nabyłby go, a stałoby się tak, że w podkowie konia zaklinowałby się kamień – człowiek ów ma na to radę; stoi w gotowości z wyzywającym uśmiechem!
6. Przechodząc dalej od ostatniego cudu świadczącego o zdolności przewidywania naszego bohatera, docieramy do pudełka zapałek. Raz na jakiś czas zapalam jedną z nich, bo ogień jest piękny i parzy palce. Niektórzy uważają to za marnotrawstwo zapałek; to ci sami ludzie, którzy sprzeciwiają się wznoszeniu katedr.
7. Około trzech funtów w złocie i srebrze – pozostałości jednego z wybuchów uczuć pana Unwina2: chodzi o owe napady spontanicznej miłości do mojej osoby, które – tak doskonałe są porządek i harmonia jego umysłu – zdarzają się w zdumiewająco regularnych odstępach czasu.
8. Książeczka z wierszykami dla dzieci, w rękopisie, nazwana Książeczką o Pogodzie, ukończona w trzech czwartych, a przeznaczona dla pana Nutta. Pracowałem nad nią stosunkowo regularnie, co uważam w zaistniałych okolicznościach za nad wyraz godne uznania. Mało komu udaje się w takich książeczkach umieścić coś sensownego. Dzieci zrozumieją te sprawy, kiedy dorosną.
9. Rakieta do tenisa – nie, nie zaczynajmy. To część nowego reżimu, jedyna nowa i schludnie wyglądająca rzecz w Muzeum. Wkrótce pokryje się patyną – jak słomkowy kapelusz. Razem z bratem uczymy się nawzajem tenisa ziemnego.
10. Dusza, dotąd bezczynna i nienasycona, ale teraz wystarczająco radosna, by się siebie wstydzić.
11. Ciało, równie jak dusza bezczynne i nienasycone, przyswajające herbatę, kawę, czerwone wino, wodę morską i oddające się pływaniu. Pod warunkiem, jak sądzę, że morze jest odpowiednich rozmiarów.
12. Serce – gdzieś zapodziane.
I to właściwie kompletna lista tego, co posiadam, jaką można sporządzić w tej chwili. Cokolwiek by mówić, moje gusta są nadzwyczaj zwyczajne. Słomkowy kapelusz, kij, pudełko zapałek i co nieco poezji własnego autorstwa. Czegóż więcej miałby potrzebować mężczyzna?
[…]
Miasto Felixstowe, oglądane przez miejscowego proroka ze szczytu pobliskiej góry, nie rzuca się w oczy – nic w nim nadzwyczajnego. Przynajmniej tak mi się zdaje – że potrzeba dość dokładnego spojrzenia, zanim dziwacznie zakręcony szczyt komina albo elfowe puszczenie oka przez samotną latarnię pozwolą zaskoczonej duszy uświadomić sobie, że to naprawdę Miasto Przerażających3 Ludzi. To, że jego mieszkańcy nie są ludźmi w zwyczajnym znaczeniu tego słowa, jest całkiem jasne, niemniej jednak zaczęło to do mnie docierać dopiero po tygodniowym pobycie w owym Mieście Nierozsądku z jego potwornym krajobrazem i bezrozumnymi obyczajami pełnymi namaszczenia. Zdaję się majaczyć? Pozwól, że podzielę się swoimi doświadczeniami.
Jestem skłonny przyznać, że nie sądzę, abym dobrze radził sobie z zakupami. Zazwyczaj udaje mi się pozbyć pieniędzy, lecz inne zwyczajowe praktyki, takie jak zabranie ze sobą towarów, za które zapłaciłem, i świadomość tego, co kupiłem, często stają się drugorzędne. Ale robienie zakupów w mieście normalnych handlarzy to jedno; robienie zakupów w mieście bredzących szaleńców to coś innego. Wyruszyłem pewnego ranka, wesół i pełen nadziei, z zamiarem kupienia: a) rakiety tenisowej; b) paru piłek do tenisa; c) butów do tenisa; d) karnetu wstępu na kort tenisowy. Poszedłem do sklepu wskazanego przez pewnego wieśniaka (prawdopodobnie szalonego), wszedłem tam i powiedziałem, że według mego mniemania mają w ofercie rakiety tenisowe. Młody człowiek uśmiechnął się i potwierdził. Zasugerowałem, aby mi jakieś pokazał. Młody człowiek wyglądał na stanowczo zaniepokojonego. „Ojej! – rzekł. – Nie mamy żadnych – tu żadnych nie mamy”. Spytałem: „Gdzież są?”. „Ojej, są na zewnątrz. Wszędzie dookoła” – wyjaśnił z obłędem w oku i wskazując w obrazowy sposób morze i niebo. – „Wszędzie tam dookoła. Pozostawiliśmy je wszędzie wokół w różnych miejscach”. Do dziś dnia nie wiem, co miał na myśli, ale najzwyczajniej w świecie spytałem, kiedy wychyną ze swoich osobliwych kryjówek. Powiedział, że za godzinę; za godzinę pojawiłem się znowu. Czy były teraz w sklepie? „Cóż, nie wewnątrz... nie wewnątrz, jeszcze nie” – rzekł z czymś na kształt rozgorączkowanej konfidencji, jakby nie czuł się zbyt dobrze. „Czy znajdują się nadal... wszędzie wokół w różnych miejscach?” – zapytałem z powściąganym rozbawieniem. „Ojej, nie!” – odrzekł z wybuchem pokrzepiającej dumy. – Są tutaj na zewnątrz – tam z tyłu, rozumie pan”. Mam nadzieję, że moja twarz wyrażała całkowite pojęcie o wspomnianym miejscu. Ostatecznie, w trakcie trzeciej wizyty, rakiety się znalazły. Żadna z nich – jak powiedział mój brat – nie pochodziła od producenta pierwszej klasy, więc to pozostawało poza dyskusją. Miałem wybór pomiędzy kilkoma dobrymi, porządnymi, nieużywanymi przyrządami, które mi odpowiadały, a paroma przedmiotami używanymi, wyglądającymi na zapuszczone, które w ostateczności by się nadały. Zdawało mi się, że lepiej będzie nabyć rakietę dobrej klasy w Londynie, a na razie kierować się oszczędnością i zadowolić jednym z owych niepierwszej świeżości zabytków ery kryzysu. Spytałem więc o cenę. „Dziesięć szylingów sześć pensów” – brzmiała cena artykułu drugiej klasy. Wydała mi się bardzo wysoka jak za to narzędzie i zastanawiałem się, czy nowe rakiety są dużo droższe. Jaka cena za nieużywaną? „Siedem szylingów sześć pensów” – powiedział ów Stwór, wesoły jak szczygieł na wiosnę. Nie zemdlałem. Jestem silny.
Odrzuciłem artykuł droższy (uświęcony tym, że znajdował się już wcześniej w posiadaniu człowieka) i zgodziłem się nabyć nową, tanią rakietę w stanie surowym. Między rakietami nie było żadnej, ale to żadnej różnicy – prócz tej, że kupiona przeze mnie była nowsza. Wówczas poprosiłem uśmiechniętego Szaleńca o piłki. Przyniósł mi asortyment wielkich czerwonych kul niemal tak dużych jak holenderskie sery. Spytałem: „Czy to piłki do tenisa?”. Odpowiedział: „Ojej, chciał pan piłki do tenisa?”. Odparłem, że tak – zazwyczaj do tenisa się przydają. Goblin był całkiem nieczuły na satyrę i opuściłem go, nieustającego w wysiłkach, by zwrócić moją uwagę na jego towary w ogólności, szczególnie na kilka ocynkowanych miednic, które, jak zdawał się sądzić, powinny stanowić część wyposażenia tenisisty.
Nigdy wcześniej ani później nie spotkałem istoty charakteryzującej się takim gatunkiem i stopniem budzącej grozę niesamowitości. Był koszmarem bezrozumnego matolstwa. Ale należałoby uczynić pewną wzmiankę o sędziwym człowieku u wejścia na kort, który otworzył swe usta w przypowieściach, mówiąc na temat opłaty za grę. Zdawał się jak nakręcony wygłaszać tylko jedną uwagę: „Cena: sześć pensów”. W tych okolicznościach próba docieczenia, czy sześciopensówka wystarczy na opłacenie dnia gry, tygodnia, czy pięćdziesięciu lat, była dość kłopotliwa. W końcu uiściłem żądaną kwotę. To zdało się pobudzić go do życia. Spojrzał na zegar, który wskazywał pięć po jedenastej i powiedział: „Sześć pensów kosztuje godzina – możecie więc grać do drugiej”. Uciekłem z krzykiem.
Od tego czasu przyglądam się temu miastu uważniej i czuję tu obecność czegoś bezimiennego. Nadmorskie drzewa pochylają się ku wodzie niczym zakrzywione szpony; w ciemnych kamieniach muru lśni poblask oczu, który nie jest w tego świata.
Gdy urządzimy nasz dom, kochanie (wiciokrzew na werandzie, przycięty żywopłot z cisów, pszczoły, poezja i osiem szylingów na tydzień), sądzę, że ty będziesz musiała zająć się zakupami. Szczególnie w Felixstowe. Żył niegdyś wielki i wspaniały człowiek, który powiedział: „Dajcie nam życiowe luksusy, a obędziemy się bez tego, co życiowo niezbędne”4. Moim zdaniem wspaniale byłoby wypisać to motto (brązowo-złotymi literami) nad werandą naszego hipotetycznego domostwa. Dla Ciebie będzie, na przykład, sofa, ale nie będzie krzeseł, bo wolę podłogę. Będzie starannie wyselekcjonowany zapas czekoladowych kremów (abyś mogła sobie pozrzędzić), a reszta to będzie chleb i woda. Każde z nas zostawi sobie po jednej sztuce stroju wieczorowego na wielkie okazje, w innych zaś sytuacjach będziemy się odziewać w skóry dzikich zwierząt (ależ pięknie byś wyglądała), co będzie rozwiązaniem w Twoim guście (przepadasz za futrami) i oszczędnym.
Czasami zdawało mi się, że wspaniale byłoby zasiedlić zwyczajny dom, bardzo ubogi, najzwyczajniejszy w świecie dom, powiedzmy w West Kensington, i napełnić go przedmiotami o znaczeniu symbolicznym. Nie artystycznym – broń Boże, o nie. Krew mi się burzy, gdy pomyślę o zniewagach, jakie wykoślawieni pseudoartystyczni epikurejczycy miotają przeciw mocnym, uczciwym, szpetnym, cierpliwym kształtom rzeczy niezbędnych – zachwycającym odwiecznym fundamentom życia. Istnieją tacy uprawiający paplaninę zarozumialcy w dziedzinie estetyki, którzy nie są w stanie dostrzec godności w szlachetnych bliznach czajnika. Podczas urządzania domów koncentrują się więc wyłącznie na oknach z kolorowymi szybkami, przez które nikt nie wygląda, i wazonach z liliami, które wszyscy chcieliby usunąć gdzieś w kąt. Nie: moja koncepcja (która jest dużo tańsza) zasadza się na uczynieniu domu czymś, co w sposób alegoryczny, ale całkowicie zrozumiały wyjaśnia swoje własne najistotniejsze znaczenie. Mistyczne lub starożytne maksymy powinny zostać wyryte na każdym przedmiocie – im przedmiot bardziej prozaiczny, tym lepiej; a im toporniej napis nakreślony, też tym lepiej. „Któż to zesłał deszcz na ziemię?”5 – powinno zostać umieszczone na stojaku do parasoli; może na samym parasolu. Słowa: „Aleć i włosy głowy waszej wszystkie są zliczone”6 nadałyby niezwykłe znaczenie szczotkom do włosów; słowa o „wodzie żywej”7 unaoczniłyby brzmienie i świętość zlewozmywaka; z kolei słowa: „Bóg nasz jest ogniem trawiącym”8 mogłyby zostać napisane nad kuchennym paleniskiem, by towarzyszyć mistycznym rozważaniom kucharza. Czy kiedykolwiek przeprowadzimy taki eksperyment, najdroższa? Zapewne nie, żadne bowiem słowa nie byłyby wystarczająco drogocenne dla narzędzi, których musiałabyś dotykać: wystarczyłoby Twojego piękna dla całego domu...
[…]
Proszę bardzo: dozwólmy na obecność w naszym domu rzeczy niedobrych i uczyńmy je dobrymi. Nie będę zgłaszał żadnego sprzeciwu, jeśli od czasu do czasu zaprosisz smoka na obiad albo skruszonego gryfa, aby przespał się w pokoju gościnnym. Przyjemność sprawia widok Ciebie prowadzącej szkółkę niedzielną, w której uczysz małe diablątka. Spojrzą w górę – najpierw w pełnym nieokrzesania zadziwieniu, potem z mglistym poczuciem szacunku: ujrzą najwspanialszą i najszlachetniejszą damę, jaka kiedykolwiek żyła od czasów, gdy ich książę kusił Ewę – damę z aureolą włosów i wielkimi niebiańskimi oczami, które zdają się czynić dobro leżące w głębi każdej rzeczy niemal zbyt okrutnie prostym i całkowicie odkrytym dla synów ciała; a gdy będą się tak wpatrywali, odpadną im ogony, a wyrosną skrzydła – i w przeciągu sześciu lekcji staną się aniołami...
Nie mogę szczerze stwierdzić, że umiem przedstawić jakiekolwiek rozbudowane wyjaśnienie niepokoju Twojej matki, lecz przyznaję, że zupełnie mnie on nie zaskakuje. Widzisz, tak się składa, że znam jeden i jedyny tylko czynnik w sprawie, którego jesteś zupełnie nieświadoma. Znam Ciebie... Znam to jedno, co kazało mi czuć się przed Twą matką dziwnie – znam wartość tego, czego jej pozbawiam. Czuję się (w osobliwych chwilach) jak anioł śmierci.
Mówisz, że chcesz porozmawiać ze mną o śmierci; moje poglądy na temat śmierci są jasne, żywe i radosne. Gdy Azrael zabiera duszę, może ją zawieść do innych i lepszych światów: jak te, kędy Ty i ja wspólnie chadzamy. Przemiana zwana śmiercią może być czymś tak pięknym i olśniewającym jak przemiana zwana miłością. Może uczynić martwego człowieka „szczęśliwym” – podobnie jak Twoja matka wie, że jesteś szczęśliwa. Niemniej jednak jest to przemiana i to niekiedy smutna dla tych, którzy zostają sami. Matce, której umiera dziecko, trudno uwierzyć, że w nieprzeniknionym Nieznanym przebywa ktoś, kto potrafi się nim zająć tak dobrze jak ona. A skoro matce niełatwo przychodzi powierzyć swoje dziecko Bogu Wszechmogącemu, czy okażę taką małość, by gniewać się dlatego, że niełatwo jej powierzyć mi Ciebie? Wyznaję Ci, że stałem przed Twoją matką i czułem się jak złodziej. Mam świadomość, że się nie rozłączycie: ani fizycznie, ani psychicznie, ani moralnie, ani też duchowo. Ale widzi ona nowy pierwiastek w Twoim życiu, pochodzący całkowicie z zewnątrz – czyż to nie naturalne, biorąc pod uwagę jej temperament, że znajdujesz ją w stanie poruszenia? Och, Najdroższa, Najdroższa Frances, bądźmy zawsze bardzo delikatni względem starszych ludzi. Zaiste, Kochanie, to nie oni są tyranami – my nimi jesteśmy. Oni mogą zakłócać budowanie naszego domu na etapie wznoszenia rusztowania; my wywracamy ich dom do góry nogami, gdy stał się ich docelową oazą wytchnienia. Twoja matka z pewnością czułaby niepokój, gdybyś zaręczyła się z Archaniołem Michałem (który, nie będąc z Tobą zaręczonym, w rzeczy samej znosi swoje rozczarowanie bardzo dobrze) – o ileż bardziej musi się niepokoić, gdy dałaś słowo nierozgarniętemu, nietaktownemu i nierozważnemu, nieuczesanemu, odzianemu w dziwaczny kapelusz, przemądrzałemu strachowi na wróble, który znienacka wtargnął w niezajęte miejsce. Mogłem był jej niepokój wyprorokować; poczekaj, Kochanie, a z pewnością powróci do niej pokój. Niech Bóg ją ukoi – ja nie śmiem [...]
[...] Gilbert Keith Chesterton urodził się z dobrze sytuowanych, lecz uczciwych rodziców na szczycie Campden Hill w Kensington. Ochrzczono go w kościele św. Jerzego, który stoi zaraz pod ową okazalszą nawet budowlą, Wieżą Ciśnień. Miejsce to zostało najwyraźniej wybrane, by mieć możność skorzystania z całego dostępnego zasobu wody w nieustraszonej próbie uczynienia zeń członka Ciała Chrystusowego, dziecka Bożego i dziedzica Królestwa Niebieskiego.
O wczesnych latach życia owego niebywałego człowieka wiemy stosunkowo niewiele. Jedną z najwcześniej zanotowanych obserwacji, jakie poczynił, było to proste wykrzyknienie, pełne płynącego z serca zachwytu: „Pacz na bobo. Śmiszne bobo”. Dostrzegamy tu pierwszą wzmiankę odnoszącą się do tej niewypowiedzialnej skromności w wypowiedziach, owego pełnego nieśmiałości usuwania się w towarzystwie w cień, które zawsze powodowało, iż światło, którym emanował skrywało się pod korzec9. Jego matka przypomina sobie również z niedającym się ukryć rozbawieniem zdarzenie związane z jego zapotrzebowaniem na cylinder ojca, które wyrażał nieznoszącym sprzeciwu głosem: „Dajcie mi ten kapelusz, proszę”. „Nie, kochanie, to nie dla ciebie”. „Dajcie mi ten kapelusz”. „Nie, kochanie...”. „Jeśli mi go nie dacie, powiem «apelusz»”.
Dobieranie gustownych kapeluszy bezspornie stanowiło zawsze jedną z pasji tego wielkiego człowieka.
Gdy sporządził już rysunki na wszystkich żaluzjach, obrusach, ręcznikach, ścianach oraz szybkach okiennych, odczuto, że potrzebuje większej przestrzeni. W rezultacie wysłano go do pana Bewshera, który udostępnił mu do sporządzania rysunków biurka, zeszyty, podręczniki gramatyki łacińskiej oraz atlasy. Był z natury o wiele za sumienny, by nie wykorzystać tych materiałów celem rysowania. Na inne możliwe sposoby ich wykorzystania, przypisywane przez niektórych owym przedmiotom, zważał niewiele. Jedyną doprawdy ciekawą rzeczą dotyczącą jego życia szkolnego było to, że miał osobliwy i całkiem mimowolny zwyczaj otrzymywania nagród za naukę francuskiego. To jedyne nagrody, jakie kiedykolwiek otrzymał, a nigdy nie starał się ich zdobywać. Lecz choć sprawa ta pozostała dlań całkiem tajemnicza i choć czynił wszelkie wysiłki, by zdobywania nagród unikać, proces ów trwał dalej, będąc najwyraźniej częścią jakiegoś tajemnego prawa natury.
Przez pierwszą część swojego pobytu w szkole wiódł żywot bardzo samotniczy i bezowocny. Nigdy tego czasu nie żałował, bo dał mu on dwie rzeczy: całkowitą samowystarczalność umysłową oraz pojęcie o psychologii wyrzutków.
Lecz pewnego dnia, gdy włóczył się po wielkim nagim placu przeznaczonym pod budowę, który zaszczycał swoją obecnością w czasie przeznaczonym na zabawę, całkiem w stylu leśnego banity, napotkał interesującego a zwinnego młodzieniaszka z włosami podczesanymi tak, że sterczały mu na głowie. Ujrzawszy się, bezzwłocznie jednocześnie zadali sobie nawzajem ciosy i wdali w bójkę. Następnego dnia spotkali się znowu i znowu pobili. Te homeryckie starcia trwały wiele dni, aż pewnego ranka w krytycznym momencie obłąkańczej bitki podmiot niniejszej biografii zacytował, niczym wojenny okrzyk, fragment Poematów ze starożytnego Rzymu Macaulay’a10. Przeciwnik wzdrygnął się i rozluźnił chwyt. Wpatrzyli się w siebie. Następnie wróg zacytował kolejny wers poematu. W tej krainie dzikich rozpoznali się wzajemnie. Przez kolejne dwie godziny rozmawiali o książkach. Od tego czasu już zawsze rozmawiali o książkach. Chłopcem tym był Edmund Clerihew Bentley. Przytoczone właśnie zdarzenie to najprawdziwszy w świecie opis pierwszej i najgłębszej relacji naszego bohatera z przedstawicielem płci męskiej. Zawiązać miała się kolejna, najpewniej równie głęboka i o wiele bardziej brzemienna w straszliwe i porażające skutki. Bentley zawsze miał w zwyczaju starać się o rzetelne wykonywanie tego, co robi – dwanaście lat przyjaźni z naszym bohaterem nie wyleczyło go z tego. Opanowany oryginalnym pragnieniem nauczenia się kuglarstwa, zaznajomił się z niesamowitym i nieziemskim młodzieńcem, który pouczył go w zakresie czarnej magii; wychudzonym mefistofelicznym typem osobnika, o którym naszemu bohaterowi zdarzało się myśleć, że jest podrzutkiem. Nasz bohater nie pozbył się jeszcze do końca swojego przypuszczenia, choć z praktycznych przyczyn towarzyskich nazywa wspomnianego osobnika Lucjanem Oldershaw. Nasz bohater spotkał Lucjana Oldershaw. „Tej nocy – jak mówi Szekspir – zabłysła gwiazda”.
Wspomniane trzy osoby stały się wkrótce znane na całą długość i szerokość szkoły św. Pawła jako założyciele osobliwego bractwa. Nosiło ono miano JDS11. Wedle naszego zdania nikt nigdy nie mógł mieć lepszych przyjaciół niż bohater niniejszej opowieści. Chcielibyśmy przedstawić czytelnikowi osobowość wszystkich rycerzy owego ekscentrycznego okrągłego stołu. Większość z nich jest mu już znanych. Czytelnikowi jest prawdopodobnie znany nawet sam bohater. Prezentację zacznijmy od Bertrama, który wyglądał jak wyjęty z obrazu Van Dycka, posępny i postawny młody człowiek, mieszanka Kawalera12 i Purytanina, z twarzą ojca-wojskowego, moralnymi poglądami matki oraz własną duszą, co z punktu widzenia czystej prostoty wprawia w oszołomienie. Vernede – z orientalną i nieodgadnioną niewzruszonością odmieniał się co jakiś czas z olśniewającą zwinnością i humorem jak z Mereditha13. Waldo d’Avigdor, który z popularną w sferach beztroską maskuje to, że hebrajskim zwyczajem nieodwołalnie wpada w uniesienie. Lawrence i Maurice Solomonowie, którzy są dowodem na to, że lud ten ma i inną twarz: umiłowanie domu, umiłowanie dzieci, łagodne i złośliwe poczucie humoru, niezmącona służba prawu. Salter, który pokazuje, jak piękną i zabawną kombinację można stworzyć z połączenia najwykwintniejszej kultury umysłowej, wrażliwości artystycznej i wszechwiedzy z otwartością i pokorą, które budziłyby podziw u każdego. To byli przyjaciele naszego bohatera. Czy może prosić o wybaczenie, że mówił o nich tak długo i z dumą? Mamy nadzieję, że pewnego dnia czytelnik zdoła poznać ich wszystkich. On znał tych ludzi, znał ich przyjaciół. Usłyszał, jak Mildred Wain mówi: „Blogg” i zdało mu się, że to zabawne nazwisko. Gdyby powiedziano mu, że kiedykolwiek wypowie je pełen wzruszenia i namiętności, stwierdziłby – w swej dumie – że wspomniane nazwisko nie nadaje się do tych celów. Lecz są [tu następują greckie litery]...
Przez pewien czas chodził do szkoły artystycznej. Spotkał tam wielkie mnóstwo ciekawych ludzi. Wielu z nich było straszliwymi szubrawcami – on akurat nie był kanalią – więc naturalnie uznali się wzajemnie za interesujących. Przeszedł proces odkrywania pewnych dość przerażających spraw dotyczących ludzkiego życia, a ostatnim z owych odkryć było to, że diabeł nie istnieje – więcej: nie istnieje nawet ktoś taki jak zły człowiek.
Pewnego przyjemnego sobotniego popołudnia Lucjan zwrócił się do niego: „Chodźmy razem – chcę, żebyś poznał Bloggów”. „Co takiego?” – odparł nasz nieszczęśliwy bohater. „Bloggów” – odrzekł jego przyjaciel tajemniczo. Zakładając naturalnie, że chodzi o nazwę pubu, nasz bohater z oporami podążył za przyjacielem. Znaleźli się w małym ogrodzie przed budynkiem; jeśli to był pub, to na pewno nie z tych «biznesowych». Odsunęli zasuwkę w furtce i użyli dzwonka. Żaden kwiat w doniczce nie puścił oka. Żadna cegła nie rozpromieniła się w uśmiechu. Żaden znak z nieba ani ziemi nie ostrzegł go. W drzewach nadal śpiewały ptaki. Wszedł do środka.
Gdy spędzał wieczór u Bloggów po raz pierwszy, nikogo tam nie było. Chcemy przez to powiedzieć, że owszem, była tam zmęczona, lecz pełna ognia drobna dama w szarej sukni, która nie aprobowała „katastroficznych rozwiązań problemów społecznych”. To, jak zrozumiał, była pani Blogg. Oprócz niej była tam wysoka, blondwłosa, uśmiechnięta osóbka, która zdawała się uważać naszego bohatera za dosyć zwariowanego, a do której zwracano się imieniem Ethel. Było dwoje ludzi, których znaczenia i statusu nie był w stanie określić; jedna z tych osób miała duży nos, a druga – nie... Wreszcie była przypominająca Junonę postać w ogromniastym kapeluszu, która przez cały czas mierzyła go na wpół szalonym wzrokiem, jak pierzchliwy koń, ponieważ powiedział, że jest całkiem szczęśliwy...
Lecz za drugim razem, gdy się tam udał, został wklapnięty w sofę obok istoty, co do której odniósł niejasne wrażenie jakby brązowe włosy rosły na niej od stóp aż do głów – z przerwami, jak u gąsienicy. W pewnej chwili w trakcie rozmowy spojrzała wprost na niego, a on powiedział do siebie tak zwyczajnie, jakby przeczytał to w książce: „Gdybym miał cokolwiek do czynienia z tą dziewczyną, poszedłbym do niej na kolanach; gdybym z nią rozmawiał, nigdy by mnie nie oszukała; gdybym na niej polegał, nigdy nie odmówiłaby mi wsparcia; gdybym ją pokochał, nigdy by mnie nie zwodziła; gdybym jej zaufał, nigdy by mojego zaufania nie zawiodła; gdybym ją pamiętał, ona nigdy by mnie nie zapomniała. Może nigdy już jej nie zobaczę. Do widzenia”. Wszystko to zostało wypowiedziane w mgnieniu oka, ale zostało wypowiedziane...
Miały upłynąć, jak to mówią na plakatach, dwa lata. I oto podmiot owych wspomnień siedzący na balkonie wychodzącym na morze. Pora wieczorna. Podmiot myśli o całej tej oszołamiającej historii, której powyższy opis jest tylko krótkim zarysem; widzi, jak daleko zaszedł w niewłaściwym kierunku i jak często bywał gnuśny, marnotrawny i niegodziwy; w jak mizernym stopniu nadaje się do bycia tym, kim być jest wezwany. Niech oświadczy to teraz, a potem zamilknie na wieki.
Ale przed nim goreją zawsze cztery lampy dziękczynienia. Pierwsza: za stworzenie go z tego samego prochu ziemi co kobiety takiej jak Ty. Druga: za to, że mimo wszystkich swoich wad, „nie chodził za obcymi kobietami”. Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo zyskuje na tym zdolność mężczyzny do panowania nad sobą. Trzecia: za to, że próbował kochać wszystko, co żyje – choć marne to przygotowanie do kochania Ciebie. Czwarta zaś – lecz nie zdołają tego wyrazić żadne słowa. Tu kończy się moje wcześniejsze istnienie. Weź je – zaprowadziło mnie do Ciebie.

[ok. 1895]

_______
* Tytuł i podtytuł pochodzą od tłumacza

Tłum. Łukasz Makowski
Ilustracja: Sztukmistrz

1 Prawnikowi GKC.
2 Thomas Fisher Unwin – wydawca współpracujący z Chestertonem w latach 1896–1902.
3 Albo: Przerażonych.
4 Autorem tych słów był John Lothrop Motley (1814–1877) – amerykański pisarz, historyk i dyplomata.
5 Por. Hb 38, 25–26.
6 Por. Łk 12, 7.
7 Por. J 4, 10–14.
8 Por. Hbr 12, 29.
9 Por. Mt 5, 15.
10 Thomas Babington Macaulay (1800–1859) – brytyjski historyk, polityk i pisarz.
11 Junior Debating Society (ang.) – Stowarzyszenie Młodszych Dyskutantów.
12 Kawalerowie (ang. Cavaliers) – zwolennicy króla w czasie rewolucji angielskiej (1640–1660).
13 George Meredith (1828–1909) – angielski powieściopisarz i poeta epoki wiktoriańskiej.




-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------

Gilbert Keith Chesterton "Maska Midasa"

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------


Przed małym sklepem stał mężczyzna – stał tak sztywno jak drewniany Highlander1 przed utrzymanym w starym stylu składem tytoniu. Trudno było uwierzyć, że ktokolwiek poza właścicielem mógłby stać przed sklepem tak niewzruszenie; lecz sklepikarza i jego sklep charakteryzowało niepodobieństwo bez mała groteskowe. Sklep był bowiem jedną z tych pełnych gratów jaskiń, które dzieci i ludzie bardzo mądrzy badają z roziskrzonymi oczami niczym baśniową krainę, ale które wiele osób charakteryzujących się gustem bardziej uładzonym, by nie rzec: banalnym, niezdolnych jest odróżnić od śmietnika. Krótko mówiąc, w swoich lepszych momentach sklep ów mienił się składem osobliwości, lecz dużo częściej ludzie określali go mianem składu odpadków – zwłaszcza trzeźwo myśląca i krzątająca się w handlowym zgiełku ludność przemysłowego miasta portowego, gdzie sklep – na jednej z podlejszych ulic – się znajdował. Przed tymi, którzy w takich rzeczach gustują, nie trzeba rozwijać opowieści o mieszczących się w sklepie skarbach, mimo że istnieniu najcenniejszych spośród nich trudno byłoby przypisać jakikolwiek cel. Maleńkie modele fregat zamknięte w kulach ze szkła, kleju albo jakiejś dziwacznej orientalnej żywicy; kryształowe kule, wewnątrz których burze śnieżne spadają na przyjmujące to z kamienną obojętnością figurki ludzi; olbrzymie jaja, które mogły zostać zniesione przez prehistoryczne ptaki; niezgrabne tykwy, które mogły napęcznieć raczej od trucizny niż od wina; dziwaczny oręż, dziwaczne instrumenty muzyczne i reszta dziwactw; wszystko tonące w coraz głębszym kurzu i nieporządku. Stojący przed takim sklepem stróż z powodzeniem mógłby być jakimś zniedołężniałym Żydem, mającym w sobie coś z godności i długiej szaty Araba, albo jakimś tropikalnej urody Cyganem o cerze barwy mosiądzu, obwieszonym złotymi i mosiężnymi kółkami. Lecz stojący na warcie stanowił taką niezwykłość, że aż budził zdumienie. Był chudym, energicznym młodzieńcem odzianym w schludne ubranie skrojone na modłę amerykańską; miał pociągłą twarz o dość surowych rysach – tak często spotykaną u Amerykanów irlandzkiego pochodzenia. Jedno oko zasłaniał mu przekrzywiony kowbojski kapelusz, z kącika jego ust zaś wystawało pod ostrym kątem śmierdzące pittsburskie cygaro. Gdyby w tylnej kieszeni spodni trzymał pistolet, nikogo, kto mu się przypatrywał, nie zdziwiłoby to zanadto. Umieszczone nad wejściem do sklepu niewyraźne litery układały się w napis: „Denis Hara”.
Tak się złożyło, że ci, co się przypatrywali, byli ludźmi o pewnym znaczeniu – może nawet znaczyli coś dla niego. Lecz nikt nie odgadłby tego, patrząc na jego kamienną twarz i wymizerowaną sylwetkę. Spośród tych, co się przypatrywali, najbardziej rzucał się w oczy pułkownik Grimes, naczelnik policji w hrabstwie. Tyczkowaty mężczyzna z długimi nogami i podłużną twarzą; darzony zaufaniem przez tych, którzy dobrze go znali, lecz niezbyt lubiany wśród przedstawicieli własnej klasy społecznej – zdradzał bowiem wyraźne oznaki, że interesuje go bycie raczej policjantem niż dżentelmenem z prowincji. Krótko mówiąc, naczelnik popełnił subtelny grzech przedkładania naczelnictwa nad hrabskość. To dziwactwo wzmagało jego wrodzoną milkliwość; był, nawet jak na uzdolnionego detektywa, niezwykle małomówny i skryty w kwestii swoich planów i tego, co udało mu się wykryć. Jego dwaj towarzysze, którzy dobrze go znali, byli tym bardziej zaskoczeni, gdy zatrzymał się przed człowiekiem z cygarem i przemówił głosem donośnym i wyraźnym, bardzo rzadko słyszanym z jego ust publicznie:
– Zwykła uczciwość wymaga, abym poinformował pana, panie Hara, że moi ludzie otrzymali informację, która daje podstawy do uzyskania przeze mnie nakazu przeszukania pańskiego lokalu. Może się okazać – taką żywię nadzieję –że nie będzie to konieczne, ale muszę pana ostrzec, że prowadzimy stałą obserwację pańskiego lokalu; sprawdzamy, czy nikt nie szykuje się do odlotu z tego miejsca.
– Wszyscy chcecie się dobrać do jednego z moich zatopionych w żywicy stateczków? – dociekał ze spokojem pan Hara. – Cóż, pułkowniku, nie chciałbym ograniczać w jakikolwiek sposób waszej pełnej swobód i prześwietnej brytyjskiej konstytucji, ale mam spore wątpliwości, czy wolno się wam tak po prostu włamać do mojego małego szarego domku2.
– Przekona się pan, że nie rzucam słów na wiatr – odparł pułkownik – prawdę mówiąc, udaję się prosto do dwóch spośród sędziów, których podpisy są potrzebne, aby uzyskać nakaz przeszukania.
Twarze dwóch mężczyzn stojących za plecami naczelnika policji przybrały, każda we właściwy sobie ledwo dostrzegalny sposób, wyraz lekkiego zdumienia. Inspektor Beltane, ciemnowłosy mężczyzna słusznej postury, w swej pracy rzetelny, nawet jeśli cokolwiek powolny, wyglądał na nieco oszołomionego, gdy jego przełożony gwałtownie się odwrócił. Trzeci mężczyzna był krępy i rozrosły, miał czarny kapelusz duchownego i okrągłą czarną figurę duchownego, jak również okrągłą twarz, na której aż do tej chwili malowała się senność; lecz między jego przymrużonymi powiekami dostrzec było można ostrzejszy błysk; on także wpatrywał się w naczelnika policji – nie tylko w osłupieniu wszakże, ale raczej jak gdyby nagle przyszła mu do głowy jakaś nowa koncepcja.
– Posłuchajcie, panowie – powiedział pułkownik Grimes – z pewnością będziecie chcieli zjeść lunch; szkoda byłoby tak ciągać was ze sobą po godzinie trzeciej. Tak się składa, że pierwszy człowiek, z którym chcę się spotkać, przebywa w banku, który właśnie mijamy; zaraz obok znajduje się całkiem przyzwoita restauracja. Gdy tylko usadzę was przy jakiejś paszy, udam się pędem do kolejnego człowieka, który przebywa zaledwie ulicę dalej. I bankier, i ów drugi sędzia pokoju, do których chcę udać się w tej części miasta, szczęściem mieszkają blisko siebie. Bankier zrobi to, czego chcę, od ręki; wejdziemy więc do niego od razu i na początek załatwmy tę sprawę.
Szereg drzwi zdobnych szkłem i złoceniami prowadził ich poprzez labirynt korytarzy w Banku Casterville and County, naczelnik zaś szedł prosto do świętego świętych, z którym zdawał się dość obznajomiony. Znalazł tam sir Archera Andersona, słynnego publicystę na tematy finansowe i organizatora, a nadto kierownika tego i wielu innych wielce szacownych przedsiębiorstw bankowych; poważnego i pełnego gracji starszego dżentelmena o siwych kręconych włosach i siwej szpiczastej brodzie, przyciętej na modłę dość staroświecką; ale poza tym odzianego w ubrania stonowane, lecz zgodne z obowiązującą modą. Rzut oka na sir Andersona skłaniałby ku myśli, że – podobnie jak naczelnikowi – sprawy hrabstwa nie są mu całkiem obce; zdawał się jednak dzielić coś z przekonania naczelnika o przedkładaniu pracy nad zabawę. Przesunął na stronę potężną bryłę dokumentów i wygłosił słowo powitania, wskazując krzesło i sugerując gotowość do robienia interesów bankowych w dowolnej chwili.
– Obawiam się, że nie chodzi o interesy bankowe – powiedział Grimes – ale, tak czy siak, interes, jaki mam, nie przeszkodzi panu w robieniu interesów dłużej niż przez minutę czy dwie. Jest pan sędzią pokoju, prawda? Otóż prawo wymaga ode mnie, abym dysponował podpisami dwóch sędziów pokoju, by uzyskać nakaz przeszukania lokalu, który – jak mam podstawy przypuszczać – jest bardzo podejrzany.
– Doprawdy? – rzekł uprzejmie sir Archer. – O jakiego rodzaju podejrzenie chodzi?
– Cóż – odpowiedział Grimes – to dość osobliwa sprawa i, powinienem dodać, całkiem nowa w tych stronach. Rzecz jasna, mamy, można tak powiedzieć, swoją własną małą populację przestępców oraz – jest to coś zupełnie szczególnego i dużo bardziej naturalnego – obserwujemy tę zwyczajną skłonność wyrzutków do trzymania się razem, nawet trochę poza prawem. Wydaje mi się jednak, że ten człowiek, Hara, który z pewnością jest Amerykaninem, jest również amerykańskim gangsterem. I to nie byle jakim – ma do dyspozycji machinę przestępczą, która działa na skalę w tym kraju praktycznie nieznaną. Po pierwsze, nie wiem, czy zna pan najnowsze doniesienia dotyczące tej okolicy?
– Z dużym prawdopodobieństwem nie – odparł bankier z cokolwiek oziębłym uśmiechem. – Nie jestem zbyt oświecony w kwestii doniesień policyjnych; przybyłem tu całkiem niedawno, aby przyjrzeć się sprawom tej filii. Wcześniej byłem w Londynie.
– Wczoraj uciekł skazaniec – powiedział poważnie pułkownik. – Wie pan, że na bagnach, milę czy dwie od miasta, znajduje się duża kolonia karna. Doprawdy spora liczba ludzi odsiaduje tam wyroki – ale jest ich tam o jednego mniej niż przedwczoraj.
– Nie jest to z pewnością nic niesłychanego – odparł sir Archer. – Więźniowie niekiedy uciekają z więzienia, prawda?
– Zgadza się – przyznał naczelnik policji. – Być może nie byłoby to tak nadzwyczajne samo w sobie. To, co jest nadzwyczajne, to fakt, że człowiek ten nie tylko uciekł, ale zniknął. Więźniowie uciekają z więzienia, ale prawie zawsze trafiają tam z powrotem albo przynajmniej mamy jakieś pojęcie o tym, w jaki sposób udało im się zbiec. Ten człowiek nagle i po prostu wyparował, jak zjawa albo jakiś duszek, kilkaset metrów od bram więzienia. Otóż ze względu na moje sceptyczne nastawienie i wątpliwości co do tego, czy naprawdę jest on zjawą lub duszkiem, muszę polegać na jedynym możliwym wyjaśnieniu naturalnym. A jest ono takie, że uciekinier został w trybie natychmiastowym uwieziony samochodem, stanowiącym niemal z pewnością część całej floty automobili, nie mówiąc już o szpiegach i spiskowcach realizujących cały plan. Otóż uważam za pewne, że jego przyjaciele i sąsiedzi, jakkolwiek mocno mogą się z nim solidaryzować, nie byliby w stanie zorganizować czegoś takiego. Uciekinier jest dosyć ubogim człowiekiem, oskarżanym o kłusownictwo; wszyscy jego przyjaciele to biedacy, a większość z nich prawdopodobnie także kłusuje; nie ma też wątpliwości, że zabił gajowego. Uczciwie będzie przyznać, że niektórzy sądzili, iż należy to nazwać raczej nieumyślnym zabójstwem niż morderstwem – faktycznie, musieli złagodzić wyrok do długoletniego więzienia; od tego zaś czasu, przypuszczalnie po ponownym, rzetelniejszym rozpatrzeniu sprawy, skrócili karę do stosunkowo niedługiej. Ktoś jednak skrócił ją teraz dużo bardziej. I to w taki sposób, który oznacza pieniądze i paliwo i praktyczne doświadczenie w przeprowadzaniu takich akcji; z pewnością nie zdołałby zrobić tego samodzielnie, a żaden z towarzyszy jego doli też nie zdołałby tego zrobić. Otóż nie będę zawracał panu głowy szczegółami tego, co udało nam się wykryć, ale jestem całkiem pewien, że centrala tej organizacji mieści się w tym malutkim sklepie z rupieciami za rogiem; nasza jedyna szansa to natychmiast zdobyć nakaz przeszukania. Rozumie pan, sir Archerze, że nie zobowiązuje to pana do niczego więcej ponad udział we wstępnym przeszukaniu; jeśli człowiek w sklepie jest niewinny, możemy zupełnie swobodnie to zeznać; lecz mam pewność, że należy to wstępne przeszukanie przeprowadzić, a do tego muszę mieć podpisy dwóch sędziów pokoju. To dlatego zabieram panu czas, przekazując doniesienia policyjne, świadom, jak jest on cenny w dziedzinie doniesień finansowych. Jeśli sądzi pan, że może taki dokument podpisać, mam go przy sobie; nie będzie już żadnego usprawiedliwienia dla dalszego zakłócania pańskich zadań w dziedzinie finansów.
Położył przed sir Archerem Andersonem kartkę; ten, przeczytawszy ją błyskawicznie, ale ze znamionującym nawyknienie do odpowiedzialności marsem na czole, wziął do ręki pióro i podpisał dokument.
Naczelnik policji podniósł się z prędkimi, lecz ciepłymi wyrazami zobowiązania, i ruszył w stronę drzwi, rzucając tylko w przelocie uwagę, tak jak można powiedzieć coś o pogodzie:
– Nie sądzę, aby firma ciesząca się takim statusem jak pańska podlegała wpływom gospodarczego zastoju albo obecnych trudności. Ale donoszą mi, że dzisiejsze czasy są niepewne, czasem nawet dla najmocniej stojących na nogach spośród mniejszych korporacji.
Sir Archer Anderson podniósł się szybko sztywnym ruchem; jego twarz zdradzała pewne oburzenie na to, iż choć przez chwilę skojarzono go z małymi korporacjami.
– Jeśli wiadomo panu cokolwiek o Banku Casterville and County – powiedział nie bez odrobiny pasji – zdaje pan sobie sprawę, że istnieje minimalne prawdopodobieństwo, aby cokolwiek lub ktokolwiek miało nań jakikolwiek wpływ.
Pułkownik Grimes wyprowadził swoich przyjaciół z banku i, z pewną dozą łagodnego despotyzmu, zdeponował ich w restauracji obok; podczas gdy sam popędził dalej, by ukończyć swoją misję, spadając błyskawicznie na drugiego spośród miejscowych sędziów pokoju, niejakiego Wicksa, który niekiedy służył mu pomocą w kwestii niuansów prawnych. Inspektora Beltane’a i księdza Browna zostawił siedzących naprzeciw siebie w restauracji w dość uroczysty sposób, aby czekali na jego powrót.
– Czy mylę się – spytał ksiądz Brown z przyjaznym uśmiechem – podejrzewając, że coś wprawia pana w lekkie zakłopotanie?
– Nie powiedziałbym „zakłopotanie” – odrzekł inspektor. – Cała ta sprawa z bankierem była dość prosta; ale gdy zna się człowieka bardzo dobrze, zawsze pojawia się dziwne odczucie, gdy zachowuje się on tak, jakby nie do końca był sobą. Otóż pułkownik jest najbardziej dyskretnym i skrytym pracownikiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem w policji. Często nie mówi najbliższym sobie kolegom z pracy, jakie myśli krążą mu po głowie w danym momencie. Dlaczego stał na publicznej ulicy i najgłośniej, jak potrafił, przemawiał do publicznego wroga – oznajmiając mu, że zamierza zrobić nalot na jego sklep? Inni ludzie, nie mówiąc już o nas samych, też zaczęli się zbierać i słuchać. Dlaczegóż, u diabła, pułkownik miałby informować tego zapomnianego przez Boga i ludzi bandziora, że zamierza zrobić nalot na jego lokal? Czemu po prostu nie zrobił tego nalotu?
– Odpowiedź brzmi następująco – rzekł ksiądz Brown – nie zamierzał robić nalotu na jego sklep.
– Dlaczego zatem krzykiem oznajmił całemu miastu, że nosi się z taką myślą?
– Cóż – powiedział ksiądz Brown – sądzę, że po to, aby całe miasto mówiło o jego odwiedzinach u gangstera i nie zauważyło wizyty u bankiera. Jedynymi słowami, jakie naprawdę chciał wypowiedzieć, było tych kilka ostatnich, które skierował do bankiera, czekając na jego reakcję. Jeśli pojawiłyby się jakiekolwiek pogłoski na temat banku, całe miasto huczałoby o tym, że poszedł prosto do banku. Musiał mieć dobry, standardowy powód, aby się tam udać; i nie mógł wymyślić lepszego, niż zwrócić się do dwóch standardowych sędziów pokoju o podpis na standardowym dokumencie. Całkiem nieźle pomyślane.
Inspektor Beltane z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w księdza przez stół.
– Cóż, u licha, ma ksiądz na myśli? – zażądał wreszcie odpowiedzi.
– To – odpowiedział ksiądz – że pułkownik Grimes najpewniej nie bujał zbytnio w obłokach, mówiąc o kłusowniku jako o duszku. A może powinniśmy powiedzieć: „o duchu”?
– Nie może ksiądz myśleć – powiedział z niedowierzaniem inspektor – że Grimes wziął zamordowanego gajowego i zbiegłego skazańca z sufitu? Przecież sam wcześniej mi o nich mówił – jako o zwyczajnej sprawie dla policji.
– Nie posuwałbym się aż tak daleko – powiedział ksiądz Brown obojętnym tonem. – Może istnieć jakaś lokalna historia, ale nie ma ona nic wspólnego z historią, której tropem podąża teraz Grimes. Choć wolałbym, żeby miała.
– Dlaczego wolałby ksiądz, żeby miała? – spytał Beltane.
Ksiądz Brown spojrzał mu prosto w twarz szarymi oczami, w których widać było niemożliwe do pomylenia z niczym innym powagę i szczerość.
– Bo straciłem grunt pod nogami – odpowiedział. – A dobrze wiem, kiedy go tracę; wiem również, że to całkiem normalne, że tracę go teraz, skoro dowiedziałem się, że polujemy na nieuczciwego finansistę zamiast na zwyczajnego mordercę – człowieka. Widzi pan, nie wiem dokładnie, jak to się stało, że zacząłem zajmować się tego rodzaju dochodzeniami, lecz niemal całe moje doświadczenie dotyczyło zwyczajnych morderców – ludzi. Otóż morderstwo ma prawie zawsze wymiar ludzki i osobisty – współczesnej kradzieży pozwolono zaś stać się całkiem bezosobową. Dokonuje się ona w sposób więcej niż skryty – jest anonimowa: niemalże jawnie anonimowa. Nawet gdy umierasz, możesz ujrzeć w przelocie twarz człowieka, który ugodził cię ostrzem. Ale niezależnie od tego, jak długo żyjesz, możesz nigdy nie ujrzeć nawet w przelocie nazwiska człowieka, który cię obrabował. Pierwsza sprawa, którą się zająłem, była drobną prywatną sprawą dotyczącą odciętej głowy człowieka, do którego korpusu przytwierdzono inną. Chciałbym na powrót uczestniczyć w takich cichych domowych idyllach jak ta. Wtedy nie traciłem gruntu pod nogami.
– Faktycznie, bardzo idylliczny przypadek – powiedział inspektor.
– Tak czy inaczej bardzo indywidualny przypadek – odparł ksiądz. – Nieprzypominający całego tego nieodpowiedzialnego biurokratyzmu w świecie finansów. Ci biurokraci nie mogą odcinać głów tak jak odcinają gorącą wodę – decyzją zarządu albo komitetu – ale mogą w ten sposób odciąć czyjąś należność albo dywidendę. Poza tym: choć jednemu człowiekowi można przytwierdzić dwie różne głowy, wszyscy wiemy, że jeden człowiek tak naprawdę nie ma dwóch głów. Pojedyncza firma natomiast może mieć dwie głowy – albo dwie twarze, albo pół setki twarzy. To ja już wolę, żeby zaprowadził mnie pan z powrotem do mojego krwiożerczego kłusownika i zamordowanego gajowego. Zrozumiałbym wszystko, co ich dotyczy; za wyjątkiem tego, że prawdopodobnie nigdy nie istnieli.
– Eee, to wszystko bzdury – wykrzyknął inspektor, usiłując zmienić panujący nastrój. – Mówię księdzu, że Grimes naprawdę wspominał o sprawie wcześniej. Coś mi się zdaje, że kłusownik i tak miał być niebawem wypuszczony na wolność, choć zabił swoją ofiarę w dość brutalny sposób: uderzając raz po raz kolbą swojej strzelby. Ale odkrył na swoim własnym terenie gajowego parającego się niemożliwym raczej do obronienia zajęciem: tym razem to gajowy kłusował. Nie cieszył się w okolicy dobrą reputacją; z pewnością doszło do tego, co zwie się prowokacją. Sytuacja z rodzaju tych, którymi rządzi niepisane prawo.
– To właśnie mam na myśli – powiedział ksiądz Brown. – Współczesne morderstwo wciąż bardzo często ma jakiś odległy i wypaczony związek z niepisanym prawem. Lecz współczesne złodziejstwo przybiera postać zaśmiecania świata papierem i pergaminem pokrytymi wyłącznie pisanym bezprawiem.
– Cóż, ni w jotę tego nie pojmuję – powiedział inspektor. – Mamy kłusownika, który jest więźniem albo zbiegłym więźniem; mamy, albo mieliśmy, gajowego; mamy też, na co wskazują wszelkie dostępne śmiertelnikowi pozory, gangstera. Zrozumienie, co ksiądz ma na myśli, rozpoczynając całą tę bezładną gadaninę o banku obok, to za wiele jak na moją głowę.
– Mnie też to martwi – powiedział ksiądz Brown głosem stonowanym i pełnym pokory. – Nie potrafię ułożyć sobie w głowie, o co chodzi z tym bankiem obok.
W tej właśnie chwili drzwi restauracji zakołysały się i otworzyły z rozmachem: kołyszącym się tryumfalnie krokiem powrócił pułkownik – wiódł za sobą małą energiczną postać o siwych włosach i twarzy pooranej uśmiechami. Był to drugi z sędziów pokoju, którego podpis był tak nieodzowny dla ważności wymaganego dokumentu.
– Pan Wicks – powiedział pułkownik prezentując swego towarzysza – jest najwybitniejszym współcześnie ekspertem w dziedzinie oszustw finansowych. To czysty łut szczęścia, że zdarzyło się, iż pełni w tej dzielnicy funkcję sędziego pokoju.
Inspektor Wicks głęboko zaczerpnął powietrza, a następnie wydusił z siebie:
– Nie chce pan przez to powiedzieć, że ksiądz Brown miał rację.
– Wiem, że tak się już zdarzało – odparł pułkownik Grimes oględnie.
– Jeśli ksiądz Brown twierdził, że sir Archer Anderson to oszust na ogromną skalę, z całą pewnością miał rację – powiedział pan Wicks. – Nie potrzeba, bym przedstawiał tu wszystkie prowadzące do tej konkluzji dowody; w istocie mądrzej będzie ujawnić przebieg tylko wstępnych etapów dochodzenia w tej sprawie – nawet policji; oraz oszustowi. Musimy bacznie go obserwować i dopilnować, by nie wykorzystał żadnego z naszych błędów. Sądzę, że najlepiej będzie zajść do niego i przeprowadzić z nim rozmowę bez porównania bardziej szczerą niż ta, którą, jak się zdaje, pan z nim prowadził; rozmowę, w której kłusownik i sklep z tandetą nie będą może grali aż tak poczesnych ról. Myślę, że mogę ujawnić mu wystarczająco dużo z tego, co wiemy, by pobudzić go do reakcji – nie ryzykując oskarżenia o zniesławienie lub konieczności płacenia odszkodowania. A zawsze istnieje szansa na to, że coś mu się wymsknie – dokładnie wtedy, gdy będzie usiłował to ukryć. Wie pan, słyszeliśmy bardzo niepokojące pogłoski o tym interesie i chcielibyśmy to i owo wyjaśnić na miejscu. To jest obecnie nasze oficjalne stanowisko. – Porwał się z miejsca, jakby powodowany zwykłą czujnością albo charakterystycznym dla młodości zniecierpliwieniem.
Druga rozmowa z sir Archerem Andersonem bez wątpienia przebiegła w bardzo odmiennej niż poprzednia atmosferze, szczególnie jeśli chodzi o moment pożegnania. Weszli do niego bez nieodwołalnego postanowienia, by rzucić wielkiemu bankierowi wyzwanie, lecz wkrótce skonstatowali, że to on jest tym, który już powziął zamiar rzucenia im wyzwania. Jego białe wąsy podwinęły się na kształt srebrnych szabel; jego biała szpiczasta broda wysunęła się naprzód niczym stalowe ostrze. Zanim którykolwiek z gości zdołał powiedzieć coś nad kilka zdań, wstał i uderzył w stół.
– Po raz pierwszy wyrażono się o Banku Casterville and County w taki sposób; i zapewniam was, że dzieje się to po raz ostatni. Gdyby moja własna reputacja nie stała już nazbyt wysoko dla tak groteskowych kalumni, renoma samej instytucji wystarczyłaby, żeby uznać je za absurdalne. Opuśćcie to miejsce, panowie, idźcie stąd i zabawiajcie się demaskowaniem Sądu Kanclerskiego3 albo wymyślaniem sprośnych historyjek o arcybiskupie Canterbury.
– To wszystko świetnie – powiedział Wicks, przekrzywiwszy głowę jak zawzięty i zadziorny buldog – ale mam tu, sir Archerze, parę faktów, które wcześniej czy później będzie pan musiał wyjaśnić.
– Delikatnie mówiąc – rzekł pułkownik łagodniejszym tonem – jest naprawdę dużo spraw, o których chcielibyśmy dowiedzieć się trochę więcej.
Głos księdza Browna zabrzmiał osobliwie chłodno i odlegle, jakby dobiegał z innego pomieszczenia albo z zewnątrz – z ulicy – albo w każdym razie z dużej odległości:
– Nie sądzi pan, pułkowniku, że teraz wiemy już wszystko, co potrzebujemy wiedzieć?
– Nie – odparł pułkownik krótko – jestem policjantem. Mogę sporo rozmyślać i sądzić, że mam rację. Ale nie wiem tego.
– Och – powiedział ksiądz Brown, na chwilę otwierając szeroko oczy. – Nie mam na myśli tego, co panu się zdaje, że wie.
– Cóż, przypuszczam, że to to samo, co księdzu się zdaje, że wie – odpowiedział Grimes dość gburowato.
– Szalenie mi przykro – powiedział ksiądz Brown skruszonym głosem – ale to, co wiem, to coś całkiem innego.
Atmosfera wątpliwości i nieporozumienia, która zapanowała wśród oddalających się z banku osób – najwyraźniej pozostawiwszy hardego finansistę ostatecznym zwycięzcą na placu boju – skłoniła je ku podążeniu raz jeszcze do restauracji – celem spożycia wczesnego podwieczorku, zapalenia papieroska i podjęcia jakiejś próby ogólnego wyjaśnienia sytuacji.
– Zawsze wiedziałem, że jest ksiądz osobą irytującą – zwrócił się do kapłana policjant – ale zazwyczaj miałem choć mgliste pojęcie o tym, co ksiądz ma na myśli. W tej chwili odnoszę wrażenie, że ksiądz zwariował.
– Dziwne, że pan tak twierdzi – powiedział ksiądz Brown – usiłowałem bowiem odnajdywać moje własne niedoskonałości na wielu różnych polach i jedyną rzeczą, którą, jak sądzę, naprawdę o sobie wiem, jest to, że nie jestem wariatem. Oczywiście, płacę tego cenę – jestem nudziarzem. Lecz wedle mojej wiedzy nigdy nie straciłem kontaktu z rzeczywistością i wydaje mi się osobliwe, że ludzie tak błyskotliwi jak pan, są w stanie stracić go tak szybko.
– Co ma ksiądz na myśli, mówiąc „rzeczywistość”? – po pełnej napięcia chwili ciszy zażądał odpowiedzi Grimes.
– Mam na myśli zdrowy rozsądek! – rzekł ksiądz Brown, wybuchając, co zdarzało mu się tak rzadko, że zabrzmiało jakby wystrzał. – Mówiłem już, że straciłem grunt pod nogami w kwestii wszystkich tych finansowych zawiłości i całej tej deprawacji. Lecz, u licha, istnieje sposób na stwierdzenie pewnych prawidłowości poprzez badanie istot ludzkich. Nie wiem nic o finansach, ale znam finansistów. Ogólnie rzecz biorąc, znam nieuczciwych finansistów. Ale: z pewnością wie pan o nich dużo więcej ode mnie. A mimo to łyka pan tak niewiarygodną historyjkę jak to.
– Historyjkę niewiarygodną jak co? – spytał, wytrzeszczając oczy, pułkownik.
Ksiądz Brown raptownie pochylił się nad stołem, wbijając w Wicksa przeszywający wzrok z rzadko okazywanym przez siebie napięciem.
– Panie Wicks, powinien pan mieć o tym większe pojęcie. Ja jestem tylko ubogim duchownym i, oczywiście, nie mam o tym wielkiego pojęcia. Ostatecznie nasi przyjaciele z policji nieczęsto spotykają bankierów; poza sytuacjami, gdy zwykły kasjer poderżnie takiemu gardło. Ale pan bez wątpienia nieustannie przeprowadza rozmowy z bankierami; szczególnie z bankrutującymi bankierami. Czy nie znajdował się pan w takiej właśnie sytuacji ze dwadzieścia razy? Czyż nie okazywał pan raz po raz odwagi, rzucając pierwsze podejrzenia na osoby cieszące się dużym zaufaniem – tak jak uczynił pan dzisiejszego popołudnia? Czyż nie rozmawiał pan z dwudziestoma albo trzydziestoma finansistami, którzy właśnie bankrutowali, zaledwie miesiąc czy dwa przed ostatecznym ogłoszeniem upadłości?
– Cóż, to prawda – powiedział pan Wicks ostrożnie – zdaje się, że tak było.
– A zatem – spytał ksiądz Brown – czy choć jeden z tych pozostałych kiedykolwiek mówił w ten sposób?
Mała postać prawnika drgnęła najlżej jak to możliwe – niemal niezauważalnie – tak że nie można było stwierdzić nic ponad to, iż siedzi odrobinkę bardziej wyprostowany niż wcześniej.
– Czy w całym pańskim życiu – spytał ksiądz z pełnym mocy naciskiem – napotkał pan człowieka zajmującego się machlojkami finansowymi, który zaczyna się mądrzyć przy pierwszym cieniu podejrzenia i mówi policji, by nie ważyła się wtrącać w tajniki działania jego świętego banku? To jakby prosić się, by naczelnik policji zrobił nalot na jego bank i aresztował go na miejscu! No, ale to pan się na tych rzeczach zna – nie ja. Postawiłbym jednak naprawdę dużo na to, że każdziutki podejrzany finansista, jakiego kiedykolwiek pan znał, uczyniłby coś dokładnie przeciwnego. Reakcją na pańskie początkowe zapytania byłby nie gniew, ale rozbawienie; jeśliby w ogóle doszło do tego, że je pan zada, skończyłoby się na pozbawionej wyrazu i wyczerpującej odpowiedzi na każde z dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu z nich. Wyjaśnienia! Oni pławią się w wyjaśnieniach! Czy panu się zdaje, że krętackiemu finansiście nigdy wcześniej nie zadawano żadnych pytań?
– Ależ, u licha, zbytnio ksiądz generalizuje – powiedział Grimes. – Wydaje się ksiądz całkiem urzeczony swoją wizją oszusta doskonałego. Ale ostatecznie nawet oszuści nie są doskonali. Nie dowodzi niczego wielkiego, że jeden zbankrutowany bankier ugiął się i stracił nad sobą panowanie.
– Ksiądz Brown ma rację – rzekł Wicks, włączając się nagle do rozmowy po krótkiej przerwie przeznaczonej na trawienie. – To zupełna prawda, że cała ta buńczuczność i krzykliwy opór nie mogłyby stanowić absolutnie pierwszej linii obrony oszustwa. Ale czymże innym mogłyby one być? Bankierzy cieszący się dobrą opinią, tak samo jak bankierzy o złej reputacji, nie rozpościerają sztandarów, nie dmą w trąbkę i nie wyciągają znienacka miecza.
– Poza tym – dodał Grimes – po cóż w ogóle miałby się mądrzyć? Dlaczego kazał nam wszystkim wynosić się banku, jeśli nie ma nic do ukrycia?
– Cóż – powiedział ksiądz Brown bardzo powoli – nigdy nie twierdziłem, że nie ma on nic do ukrycia.
Spotkanie urwało się w atmosferze milczącego, wzbudzającego kołowacenie bezładu, wśród którego nieustępliwy Beltane chwycił księdza za ramię i trzymał przez chwilę w uścisku.
– Czy ma ksiądz na myśli – spytał ostro – że bankier nie jest podejrzanym?
– Nie – powiedział ksiądz Brown – mam na myśli to, że podejrzany nie jest bankierem.
Wychodząc rzędem z restauracji ruchem cokolwiek niepewnym, jakby szli po omacku, zatrzymali się z nagła, gdy usłyszeli huk i dobiegł ich harmider z zewnątrz. Odgłosy wywoływały z początku wrażenie, jakby ludzie wybijali szyby na długości całej ulicy, lecz chwila otrząśnięcia się umożliwiła im zlokalizowanie źródła dźwięków. Były nim złocone szklane odrzwia i okna owego okazałego budynku, do którego wstąpili już o poranku; święty obszar Banku Casterville and County, którym wstrząsnął od wewnątrz huk niczym eksplozja dynamitu; w istocie zaś jego źródłem okazało się tylko bezpośrednie i energiczne niszczycielskie działanie człowieka. Naczelnik policji oraz inspektor wpadli przez roztrzaskane szklane drzwi do ciemnego wnętrza i wrócili stamtąd z wyrazem bezmiernego zdumienia na twarzach – zdumienie to spowodowało, że na ich twarzach widoczne były jeszcze większa beznamiętność i pewność siebie.
– Teraz nie ma już co do tego wątpliwości – powiedział inspektor – człowieka, którego postawiliśmy na straży, obalił kosturem na ziemię, a w pierwszego, który wszedł, by sprawdzić, co jest grane, cisnął kasetą na pieniądze – tak, by trafić go w klatkę piersiową. Musi być z niego dzika bestia.
Wśród całej tej groteskowej konfuzji pan Wicks, prawnik, zwrócił się z przepraszającym i pełnym wyrazu uznania gestem do księdza Browna i powiedział:
– Otóż, drogi księże, całkowicie mnie ksiądz przekonał. To bezsprzecznie całkiem nowa odmiana czmychającego bankiera.
– Cóż, musi pan natychmiast wysłać naszych ludzi, aby go powstrzymali – powiedział naczelnik do inspektora – inaczej rozbije całe miasto.
– Tak – powiedział ksiądz Brown – to doprawdy krewki człowiek – porywczość to pokusa, której nie może się oprzeć. Pomyślcie o tym, jak bez zastanowienia użył przeciw gajowemu swojej strzelby jako maczugi – uderzając nią raz po raz – lecz nie mając na tyle przytomności, aby wystrzelić. Oczywiście, to jest ten rodzaj człowieka, któremu źle wychodzi większość rzeczy – nawet morderstwa. Zazwyczaj jednak udaje mu się uciec z więzienia.
Towarzysze księdza wgapili się w niego oczami, które zdawały się coraz to bardziej okrągleć ze zdumienia, lecz wpatrywanie się w jego okrągłe i najzwyczajniejsze w świecie oblicze nie przyniosło im żadnego oświecenia – nim nie odwrócił się i nie ruszył powolnym krokiem ulicą.
*

– A zatem – powiedział ksiądz Brown w restauracji, uśmiechając się promiennie do swoich towarzyszy znad kufla bardzo lekkiego lagera i wyglądając całkiem jak pan Pickwick w klubie dla dżentelmenów na prowincji – a zatem ostatecznie raz jeszcze wracamy do naszego starego, ukochanego, ludowego podania o kłusowniku i gajowym. W jakże niewypowiedziany sposób podnosi mnie na duchu zajmowanie się przestępstwami popełnianymi koło przytulnego kominka – zamiast całej tej konfundującej i pozbawionej wyrazu mgławicy świata finansów – mgławicy naprawdę pełnej upiorów i cieni. Wszyscy, oczywiście, znacie tę starą, starą historyjkę. Słyszeliście ją w dzieciństwie z ust swoich matek; jakże jest ważne, przyjaciele, by zapisywać te stare opowiastki w naszej pamięci dokładnie tak, jak je nam opowiedziano. Tę historyjkę z prowincji opowiadano wystarczająco często: człowiek trafia do więzienia za zabójstwo w afekcie; za kratami przejawia podobną wcześniejszej gwałtowność, powala na ziemię strażnika i ucieka na spowite mgłą wrzosowisko. Ma łut szczęścia: spotyka bowiem dobrze odzianego i dobrze prezentującego się dżentelmena – i zmusza go do zamiany ubrań.
– Tak, często słyszałem tę historię – powiedział Grimes, marszcząc brwi. – Mówi ksiądz, że to istotne, aby ją pamiętać?
– Doprawdy istotne – powiedział ksiądz Brown – bo stanowi ona bardzo dokładny i trafny opis tego, co się nie wydarzyło.
– A co się wydarzyło? – zażądał odpowiedzi inspektor.
– Coś wprost przeciwnego – rzekł ksiądz Brown. – Dokonano małej, lecz udatnej poprawki. To nie skazaniec wyruszył na poszukiwanie dobrze odzianego dżentelmena, aby mógł przebrać się w jego strój. To dżentelmen wybrał się na wrzosowisko w poszukiwaniu skazańca, aby mógł rozkoszować się noszeniem na sobie ubrań skazańca. Wiedział, że na wrzosowisku przebywa na wolności skazaniec i żarliwie pożądał jego odzienia. Prawdopodobnie miał też świadomość, że istnieje dobrze zorganizowany plan zabrania skazańca z wrzosowiska i błyskawicznego przetransportowania go w inne miejsce. Nie jest do końca pewne, jaką rolę odegrali w tej sprawie Denis Hara i jego banda albo czy mieli pojęcie jedynie o pierwszej z tych intryg, czy o drugiej. Sądzę jednak, że to prawdopodobne, iż pracowali dla przyjaciół kłusownika i wyłącznie w jego interesie – cieszył się on bowiem wśród biedniejszej ludności bardzo silną i powszechną sympatią. Zdaje mi się raczej, że nasz znajomy, dobrze odziany dżentelmen, uskutecznił scenkę własnego przeobrażenia z użyciem swoich wrodzonych talentów. Był doprawdy bardzo dobrze odzianym dżentelmenem, ubranym w – jak to mówią krawcy – niezwykle modne galantne materiały; miał też piękne siwe włosy oraz wąsy i tak dalej; zawdzięczał je raczej fryzjerowi niż krawcowi. To nader kompletne przebranie okazało się w jego życiu wielokrotnie użyteczne; musicie też pamiętać, że w tym konkretnym mieście i banku gościł jak na razie przez bardzo krótki okres. Zauważywszy w oddali i zakrzyknąwszy w kierunku skazańca, którego odzienia pożądał, potwierdził posiadane przez siebie informacje o tym, że to człowiek niemal identyczny jak on; reszta polegała po prostu na okryciu go peruką, kapeluszem, prześwietnymi szatami i dorobieniu mu baków – tak, aby uderzony przezeń w głowę strażnik więzienny właściwie nie mógł go rozpoznać. Następnie nasz błyskotliwy finansista włożył na siebie ubrania skazańca i poczuł, po raz pierwszy od miesięcy, a może od lat, że udało mu się uciec i jest wolny.
Nie miał bowiem za sobą żadnej bandy ubogich sympatyków, którzy przyszliby mu z pomocą lub ukryli go, gdyby znali prawdę. Nie miał żadnego stojącego po jego stronie stronnictwa złożonego z przyzwoitszych prawników i wysokich urzędników, sugerującego, że wycierpiał już wystarczająco dużo i że wkrótce możliwe będzie uwolnienie go. Nie miał przyjaciół nawet w półświatku, ponieważ od zawsze stanowił ozdobny element świata wyższych sfer – świata naszych pogromców i władców, którym tak łatwo pozwalamy się zdominować. Był jednym ze współczesnych magików; miał genialny talent do finansów, jego kradzieże zaś dotykały tysięcy osób ubogich. Gdy faktycznie przekroczył granicę (we współczesnym prawie to bardzo cienka granica), gdy świat się o nim dowiedział, cały świat obrócił się przeciw niemu. Zdaje mi się, że podświadomie wyglądał więzienia jak domu. Nie wiemy dokładnie, jakie żywił plany; nawet gdyby władze więzienia go schwytały i zadały sobie trud udowodnienia na podstawie odcisków palców i tak dalej, że nie jest on zbiegłym skazańcem, trudno stwierdzić, co innego mogliby mu przy okazji udowodnić. Uważam jednak za bardziej prawdopodobne, że wiedział on, iż organizacja Hary przyjdzie mu z pomocą i umożliwi wyjazd z kraju bez chwili zwłoki. Być może miał konszachty z Harą; pewnie żaden z nich nie mówił drugiemu całej prawdy – w Ameryce takie kompromisy między przedstawicielem wielkiego biznesu i aferzystą zdarzają się powszechnie; bo tak naprawdę obaj działają w tej samej branży.
Zdaje mi się również, że nie było większego kłopotu z przekonaniem skazańca. Projekt z miejsca wydałby mu się bardzo obiecujący – może sądził, iż to część intrygi Hary. Tak czy inaczej skazaniec pozbył się ubrań świadczących o tym, że został skazany, i w pierwszorzędnym odzieniu wkroczył na pierwszorzędne stanowisko, na którym mógłby zyskać społeczną akceptację a przynajmniej w spokoju rozważać swoje następne posunięcie. Lecz, o nieba, cóż za ironia! Cóż za pułapka! Cóż za figiel przewrotnego losu! Człowiek zbiegły z więzienia niemal pod koniec wyroku odsiadywanego za zapomniane, na poły przebaczone przestępstwo z zachwytem stroi się niczym dandys w ubiór największego przestępcy na ziemi, aby jutro polowano nań bez wytchnienia po całym okręgu ziemi. Sir Archer Anderson swego czasu omotał naprawdę wiele osób; nigdy nie omamił jednak nikogo w tak tragicznej sytuacji jak ów człowiek, którego życzliwie odział na wrzosowisku w swoje najlepsze ubrania.
– No cóż – powiedział Grimes wesoło – teraz, gdy ksiądz dał nam już podpowiedź, najpewniej możemy to bezspornie udowodnić, bo tak czy owak od skazańca pobrane zostały odciski palców.
Ksiądz Brown skłonił głowę niejasnym gestem jakby respektu i czci:
– Rzecz jasna – powiedział – od sir Archera Andersona nigdy nie pobrano odcisków palców. Mój drogi panie! Człowiek takiej pozycji.
– Prawda jest taka – powiedział Wicks – że nikt za wiele o nim nie wie – nie mamy jego odcisków palców, ani niczego innego. Gdy zacząłem badać ścieżki, którymi chodzi, musiałem zacząć od pustej mapy, która dopiero później przemieniła się w labirynt. Tak się składa, że wiem coś o takich labiryntach; ale ten był bardziej labiryntowy niż inne.
– Dla mnie to jeden wielki labirynt – rzekł ksiądz z westchnieniem. – Powiedziałem, że straciłem grunt pod nogami w całej tej finansowej sprawie. Jedynym, co do czego miałem zupełną pewność, było to, jakiego rodzaju człowiek siedzi naprzeciw mnie. I byłem przekonany, że jest o wiele za porywczy i nerwowy, by był oszustem.

[1936]

Tłum. Łukasz Makowski
Proj. okładki Sztukmistrz
1 Czyli żołnierz brytyjskiego regimentu piechoty liniowej.
2 Być może aluzja do powstałej w 1911 roku sentymentalnej piosenki żołnierskiej Mały szary domek na zachodzie.
3 Zajmującego się rozstrzyganiem spraw nieobjętych istniejącym wcześniej orzecznictwem.


-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------


Sugerowano, że napis na fotografii tytułowej szpeci zdjęcie.
Proponujemy więc obrazek również bez napisu.