Colin Ward „Społeczeństwo samozatrudnionych”
Rozdźwięk
miedzy życiem a pracą to prawdopodobnie największy obecnie problem
społeczny. Nie można oczekiwać od ludzi odpowiedzialnej postawy,
ani wykazywania się inicjatywą w życiu codziennym, skoro całe
doświadczenie zawodowe pozbawia ich sposobności do wykazywania się
inicjatywą i odpowiedzialnością. Osobowości nie da się
skutecznie poszufladkować; niebezpieczna jest nawet próba zrobienia
tego. Jeśli człowieka nauczy się polegać na paternalistycznej
władzy w ramach fabryki, będzie gotów polegać na niej poza
fabryką. Jeśli uczyni się go nieodpowiedzialnym w miejscu pracy
pozbawiając szans na wzięcie za coś odpowiedzialności, będzie
nieodpowiedzialny również poza nim. Współczesny trend społeczny
w kierunku scentralizowanego, paternalistycznego i autorytarnego
społeczeństwa tylko odzwierciedla warunki, które już istnieją w
ramach fabryki.
Powieściopisarza
Nigela Balchina zaproszono kiedyś do wygłoszenia przemówienia na
temat „czynników mobilizujących” w przemyśle. Balchin
zauważył, że „osoby zajmujące się psychologią pracy powinny
przestać zaprzątać sobie głowy tworzeniem zawiłych i zmyślnych
programów bonusowych, a zamiast tego zbadać, dlaczego po dniu
ciężkiej pracy człowiek wraca do domu i z przyjemnością kopie we
własnym
ogródku”.
Ale
czyż jeszcze tego nie wiemy? Człowiek lubi wracać do domu i kopać
w swoim ogródku, bo
tam jest wolny
od brygadzistów, menadżerów i przełożonych. Jest wolny od
monotonii i niewolnictwa spowodowanych wykonywaniem dzień w dzień
tego samego i panuje nad całą pracą od początku do końca. Mają
swobodę decydowania, jak i kiedy się do niej zabierze. Nie
odpowiada przed nikim innym niż
sobą samym.
Pracuje, bo chce, a nie dlatego, że musi. Robi to, co lubi. Jest
panem samego siebie.
Pragnienie
„bycia swoim własnym szefem” jest rzeczywiście bardzo
powszechne. Pomyślmy o wszystkich tych ludziach, których ukryte
marzenie albo niespełniona ambicja to prowadzić rodzinne
gospodarstwo czy też sklepik albo na własną rękę założyć
firmę – nawet jeśli miałoby to oznaczać pracowanie dzień i noc
oraz niewielką szansę na finansowe powodzenie. Niewielu spośród
tych ludzi ma nastawienie tak
optymistyczne, by sądzić, że zbiją w ten sposób fortunę. Tym,
czego chcą ponad wszystko, jest poczucie niezależności i panowania
nad własnym losem.
Fakt,
że w dwudziestym wieku produkcja i dystrybucja dóbr oraz
usług to sprawa o wiele zbyt
skomplikowana, by prowadziły ją miliony jednoosobowych firm, nie
zmniejsza u ludzi tego pragnienia samostanowienia o sobie, a
politycy, menadżerowie oraz ogromne międzynarodowe korporacje
wiedzą o tym. Właśnie dlatego proponują wszelkiego
rodzaju programy
mające na celu
„uczestnictwo pracowników”, „wspólne zarządzanie”,
„dzielenie się zyskiem”, „współpracę
branżową”, w
istocie wszystko – od skrzynek na propozycje po rady pracownicze –
by dać zatrudnionemu
poczucie, że jest czymś więcej niż trybikiem w pracującej na
masową skalę machinie; jednocześnie dokładają
wszelkich starań, by
faktyczna
kontrola nad
wytwórczością nie znalazła się
w rękach pracownika z hali produkcyjnej.
W
istocie wspomniani menadżerowie są jak bogacz z bajki Tołstoja:
zrobią dla pracownika wszystko z wyjątkiem odczepienia się od
niego. W każdym kraju uprzemysłowionym i prawdopodobnie w każdym
kraju rolniczym idea kontroli nad własnym miejscem pracy przejawiała
się w tym, czy innym momencie w formie
żądania,
aspiracji,
programu lub
marzenia. By
ograniczyć się do jednego tylko
wieku i kraju: idea ta stanowiła fundament dwóch ruchów
działających równolegle w Wielkiej Brytanii około pierwszej wojny
światowej –
syndykalizmu oraz socjalizmu spółdzielczego. Te dwa ruchy obumarły
na początku lat dwudziestych, ale od tamtego czasu podejmowano
sporadyczne i okresowe próby wskrzeszenia ruchu na rzecz kontroli
pracownicznej.
Z
pewnych przyczyn zwolennicy pracownicznej kontroli mieli dużo więcej
powodów do optymizmu w roku 1920 niż dziś. W owym
roku odrzucony został
raport Sankey'a (większościowy
raport Komisji Królewskiej), postulujący
„wspólną kontrolę” i państwową własność branży
wydobywczej w Wielkiej Brytanii –
rząd odrzucił raport jako
zbyt radykalny,
przedstawiciele
robotników zaś jako niewystarczająco radykalny.
Kiedy kopalnie zostały faktycznie po niemal trzydziestu latach
znacjonalizowane, nawet tak łagodne rozwiązanie jak wspólna
kontrola nie zostało zaproponowane, ani nie domagano się tego.
Również w roku 1920
gildiebudowlane rozpoczęły swój krótki, lecz pełen sukcesów
żywot. W dzisiejszych czasach jest nie do pomyślenia, aby
rozrośnięte
władze lokalne zawarły kontrakty
budowlane na duże sumy z gildiami
robotniczymi
albo żeby
finansował je ruch spółdzielczy.
Koncepcja,
że pracownicy powinni mieć cokolwiek do
powiedzenia w sprawie zarządzania
firmami, w których pracują, została wtedy przyjęta w sposób, w
jaki już później tego nie zrobiono. Niemniej jednak ruch związkowy
jest dziś nieporównanie
silniejszy niż w czasach, gdy powszechnie domagano się kontroli
pracowniczej. To, co się wydarzyło, to to, że ruch pracowniczy
jako całość przyjął założenie, że więcej zyskuje się
nie żądając od razu wszystkiego.
Jak
zauważył Anthony
Crossland, w większości zachodnich
krajów, związki „którym bardzo pomogły
pomyślne zmiany na tle politycznym i ekonomicznym, zyskały
skuteczniejszą kontrolę stosując niezależnie od siebie metodę
negocjacji zbiorowych niż
zdołałyby kiedykolwiek osiągnąć żądając bezpośredniego
zarządu pracowniczego (pociągającego za sobą praktyczne
trudności, z powodu których wszystkie wcześniejsze tego typu
eksperymenty upadły). Faktycznie, możemy zaryzykować ogólne
stwierdzenie, że im większa siła związków, tym mniejsze
zainteresowanie zarządem pracowniczym”.
Powyższe
obserwacje są prawdziwe, nawet jeśli niemożliwe
do strawienia dla tych, którzy chcieliby
widzieć związki zawodowe lub jakiś rodzaj nastawionego bardziej
syndykalistycznie związku branżowego jako narzędzie kontroli
pracowniczej. Wielu zwolenników kontroli pracowniczej widziało
związki jako organy, za pomocą których ma ona być sprawowana,
najwyraźniej zakładając, że osiągnięcie przez pracowników
kontroli doprowadzi do całkowitej jedności interesów w branży
przemysłowej i że ochronna rola związków nie będzie już więcej
potrzebna. (To jest, oczywiście, założenie, którym kierowało się
w organizacji związków zawodowych imperium sowieckie).
Myślę,
że ten pogląd to wielkie uproszczenie. Przed pierwszą wojną
światową Webbowie zauważyli, że „decyzje wybranych w
najbardziej demokratyczny sposób komitetów wykonawczych w kwestii
wynagrodzeń, godzin pracy oraz warunków zatrudnienia poszczególnych
sekcji własnych kolegów
z pracy nie
zawsze zadowalają tych drugich, a nawet nie wydają im się
sprawiedliwe”. Jugosłowiański
uczony, Branko
Pribicevic, w swojej historii ruchu
przedstawicieli robotników w Wielkiej Brytanii podkreśla tę
kwestię krytykując poleganie na koncepcji sprawowania kontroli
przez związki przemysłowe: „Kontrola nad
całą branżą
stoi w dużej sprzeczności z charakterem związku jako dobrowolnego
zrzeszenia pracowników, stworzonego głównie po to, by chronić ich
i reprezentować ich interesy. Nawet w najbardziej demokratycznym
systemie przemysłowym, tj. systemie, w którym pracownicy mieliby
udział we
władzy, nadal byłaby potrzeba
istnienia związków. […] Otóż jeśli założymy, że
menadżerowie będą odpowiedzialni za kolektyw pracowniczy, nie
możemy wykluczyć, że dojdzie do pojedynczych przypadków
niesprawiedliwości oraz błędów. Takimi przypadkami związek musi
się zająć. […] Wydaje się bardzo nieprawdopodobne, by związek
mógł wypełnić z powodzeniem te zadania, jeżeli będzie
także organem zarządu firmy lub, innymi
słowy, gdyby zaistnieje
obowiązek przynależności do niego. […] To
prawdziwe nieszczęście, że ideę kontroli pracowniczej utożsamiono
niemal wyłącznie z ideą kontroli związkowej […]”.
Cały
czas było oczywiste, że związki sprzeciwią się każdej koncepcji
mającej na celu tworzenie w ramach danej
branży struktury przedstawicielskiej dokładnie
odpowiadającej strukturze związkowej. Tak naprawdę w
jedynych znanych nam brytyjskich przedsiębiorstwach, nad którymi
częściową lub całkowitą kontrolę
sprawują pracownicy, struktura związku zawodowego została
całkowicie odseparowana od zarządu firmy nikt nigdy nawet nie
sugerował, że powinno być inaczej. Co to
za przykłady? Cóż, istnieją partnerskie kooperatywy, które
produkują na przykład obuwie sprzedawane detalicznie w sklepach
społecznych kooperatyw. Są one w pewnym stopniu prawdziwymi
przykładami kontroli pracowniczej (nie potrzeba mówić, że nie
chodzi mi o fabryki zarządzane przez Co-operative
Wholesale Society według czysto kapitalistycznych zasad), nie mają
potencjału rozwojowego, ani nie
są w stanie wywrzeć
żadnego wpływu na przemysł jako całość. Są rybacy z Brixham w
Devonie i górnicy z Brora na wybrzeżu Sutherland w Szkocji.
Kopalnię
w Brora miano
zamknąć, ale zamiast tego górnicy przejęli ją od National Coal
Board i stworzyli własną firmę. Są również takie
przedsiębiorstwa,
w których do pewnej formy kontroli pracowniczej dążą
idealistyczni pracodawcy. (Myślę tu o firmach takich jak Scott
Bader Ltd., and Farmer and Co. – nie o tych silnie
paternalistycznych wytwórcach czekolady albo fałszywych
kooperatywach). Istnieją też pojedyncze małe warsztaty takie jak
fabryczki Rowen Engineering Company w Szkocji oraz Walii.
Wspominam
o tych
przykładach nie dlatego, aby miały szczególne znaczenie
gospodarcze, lecz z tego względu, iż w powszechnej opinii kontrola
pracownicza nad daną branżą to idea piękna, ale z powodu jakiejś
nieokreślonej wady całkowicie niepraktyczna. Wadę
ma nie idea,
lecz ludzie określani mianem „robotników” […] kontrola
pracownicza to piękny pomysł, lecz bez cienia wątpliwości
niemożliwy do realizacji ze względu na skalę i złożoność
współczesnego przemysłu.
[…]
Przemysłem
nie rządzi wiedza techniczna, lecz menedżer do spraw sprzedaży,
księgowy oraz wielki finansista, którzy nigdy w życiu nie zrobili
niczego innego poza robieniem pieniędzy.
Nielicznym praca daje radość ze względu na samą siebie, lecz
liczba tych szczęśliwców maleje,
w miarę jak praca staje się coraz bardziej zmechanizowana, a
zadania podzielone na coraz mniejsze
podzespoły. [...]
Nasze
doświadczenie jako konsumentów często przypomina nam, że w naszym
społeczeństwie produkty przemysłowe wykonuje się w ten sposób,
aby prędko się
starzały, a
po określonym czasie psuły się. Oferowane nam towary nie są tym,
co w istocie chcielibyśmy kupować. W społeczeństwie, w którym
robotnicy sprawują kontrolę nad wytwórczością, nie opłacałoby
się im produkować artykułów z celowo ograniczoną trwałością,
ani niemożliwych do naprawienia. Sposób działania produktu byłby
jawny – podobnie jak metody jego naprawy. Gdy Henry Ford wprowadzał
na rynek Model T, dążył do stworzenia takiego samochodu, który
zdoła zreperować z użyciem ledwie młotka i klucza „dowolny
kmiotek na wiejskiej drodze”. Wskutek wyznaczenia sobie takiego
celu doprowadził swoją firmę na granicę bankructwa; ale
społeczeństwo anarchiczne wyrażałoby zapotrzebowanie na taki
właśnie rodzaj produktów –
produktów, których
sposób działania jest znany i których naprawy może się podjąć
bez szczególnych trudności każdy
ich użytkownik.
W książce pt. Robotnik
w zasobnym społeczeństwie Ferdynand
Zweig czyni zabawną obserwację: „Całkiem często zdarza się, że
robotnik przychodzi w poniedziałek do pracy wyczerpany tym, co robił
w sobotę i niedzielę, szczególnie w ramach majsterkowania. Spora
liczba robotników mówi, że te dni to najtrudniejsza i najbardziej
wymagająca część tygodnia, w porównaniu z którą poniedziałkowy
poranek w fabryce to relaks”. Prowadzi nas to do pytania – które
dotyczy nie
przyszłego, a naszego obecnego społeczeństwa – czym jest praca,
a czym odpoczynek, skoro ciężej pracujemy w trakcie nominalnych
chwil odpoczynku niż w „pracy”? Fakt, że jedno ze wspomnianych
zajęć jest opłacane, a drugie wykonywane za darmo, może wyglądać
na przypadek. A to prowadzi nas do zadania kolejnego pytania.
Paradoksy
współczesnego kapitalizmu doprowadziły do pojawienia
się
licznych
zastępów
tych, których pewien amerykański ekonomista nazywa „nie-ludźmi”
– armii
bezrobotnych, których dominujący
we współczesnej produkcji przemysłowej nonsensowny
system zmechanizowanego niewolnictwa
albo sam odrzuca,
albo który
z przekonania odrzucają oni sami. Czy
zdołaliby zarobić dziś na życie w spółdzielczym warsztacie?
Jeśli pod pojęciem takiego warsztatu rozumiemy jedynie usługę
społeczną dla potrzeb „twórczego spędzania wolnego czasu”,
odpowiedź będzie prawdopodobnie brzmiała: to wbrew zasadom.
Członkowie takiego warsztatu mogliby skarżyć się, że ten a ten
łamie reguły wykorzystując go do celów „komercyjnych”. Lecz
jeśli warsztat zaprojektowanoby z większą wyobraźnią niż
którykolwiek z dotychczasowych, drzemiący w nim potencjał mógłby
umożliwić zdobycie środków do życia w najprawdziwszym sensie
tego słowa. Na przykład w kilku spośród brytyjskich „nowych
miast” za potrzebne, a nawet konieczne uznano wybudowanie zespołów
małych warsztatów – jednooosobowych oraz przeznaczonych dla
małych firm – zajmujących się naprawą sprzętów elektrycznych,
czy też samochodowych karoserii, stolarką i wytwarzaniem drobnych
części do urządzeń. Spółdzielczy warsztat poszerzyłby się też
o szereg oddzielnych stanowisk, które pracowałyby „dla zysku”.
Czyż
taki warsztat nie mógłby stać się spółdzielczą fabryką,
oferującą dorywcze zajęcie lub stałe zatrudnienie każdemu
człowiekowi w okolicy, który chciałby w ten sposób pracować? –
oferującą je nie jako dodatkową możliwość ekonomiczną dostępną
w społeczeństwie zasobnym, które odrzuca coraz większą część
swoich członków, ale jako jeden z warunków wstępnych tworzenia
kontrolowanej przez samych pracowników gospodarki przyszłości?
Odwołajmy się znów do Keitha Patona, który w dalekowzrocznej
broszurze skierowanej do członków Związku Zasiłkobiorców wzywał
ich do tego, by – zamiast konkurować ze sobą w walce o
niedorzecznego typu stanowiska pracy w systemie gospodarczym, który
uznał ich za zbędnych – użyli swoich umiejętności w służbie
własnej społeczności. (Jedną z charakterystycznych cech świata
zasobnego jest uniemożliwianie ubogim, by na własną rękę żywili
się, ubierali, zdobywali lokum i środki potrzebne do życia im
samym oraz ich rodzinom – mają zamiast tego pobierać niechętnie
udzielane im państwowe zasiłki). Paton wyjaśnia:
„Gdy
mówimy o «pracy na własną rękę», nie nawołujemy do parania
się wyłącznie rękodziełem. Taka byłaby jedyna możliwość w
latach trzydziestych [XX wieku]. Ale od tego czasu elektryczność
oraz «zasobność» dały zwykłym społecznościom robotników
powszechny dostęp do maszyn tworzących produkty pośrednie,
niektórych bardzo zaawansowanych technologicznie. Nawet jeśli
pracownicy nie są maszyn posiadaczami (jak w przypadku wielu
zasiłkobiorców), mogą pożyczyć je od sąsiadów, krewnych, czy
dawnych kolegów z pracy. Do wspomnianej kategorii zaliczają się
maszyny służące do dziergania i szycia, elektronarzędzia oraz
inny sprzęt do majsterkowania na własną rękę. Garaże można
przekształcić w małe warsztaty; popularność zdobywają domowe
zestawy warzelnicze; stare samochody oraz gadżety mogą posłużyć
za źródło części i mechanizmów sterujących. Wykwalifikowani
metalurgowie i mechanicy, dostrzegłszy swoją szansę, mogliby zająć
się zaawansowanymi technikami odzyskiwania surowców z
przetworzonych odpadów metalowych, wyrzucanych przez społeczeństwo
konsumpcyjne – i ponownie użyć uzyskanych w ten sposób
materiałów, nawet jeśli dla klienta sklepu nie miałyby one żadnej
wartości. Wielu hobbystów mogłoby w nowym świetle spojrzeć na
to, co im się opłaca.
Potrzebujemy
wzajemnie siebie samych, a także olbrzymich pokładów energii oraz
morale, które leżą odłogiem w każdym getcie, w każdej dzielnicy
miejskiej i każdej posiadłości ziemskiej”.
To
paradoksalne, że mówiąc o kwestii pracy z anarchistycznego punktu
widzenia, najpierw pada następujące pytanie: „A co zrobilibyście
z człowiekiem leniwym, takim, który nie chce pracować?”. Jedyna
możliwa odpowiedź brzmi: wszyscy utrzymujemy takich ludzi od
wieków. Problem stojący przed każdym człowiekiem i każdym
społeczeństwem z osobna jest innej natury: Jak dostarczyć ludziom
tej szansy, której tak bardzo pragną – szansy, by zrobili coś
pożytecznego?
[1973]
Tłum.
TŁM, Maxx & BS
Fot. PA
Gilbert Keith Chesterton "Oświadczyny - List do Frances Blogg"
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Gilbert
Keith Chesterton „Oświadczyny
–
Wyjątki z listu do
Frances Blogg”*
Spoglądam
na morze i usiłuję oszacować majątek, jaki mam Ci do
zaoferowania. I na ile jestem w stanie ogarnąć mój ekwipunek na
rozpoczęcie podróży do krainy baśni, składa się on z
następujących elementów:
1.
Słomkowy kapelusz. Najstarsza część tej uroczej pamiątki nosi
znamiona czysto normańskiej roboty. Wandalizm żołnierzy Cromwella
spowodował, że z oryginalnej wstążki przy kapeluszu zostało nam
niewiele.
2. Kij
wędrowca, bardzo sękaty i ciężki; nad podziw odpowiedni, by
rozbić głowę dowolnemu z mieszkańców Suffolk, jeśli zaprzeczy,
iż jesteś najszlachetniejszą z dam; lecz mało praktyczny do
innych celów.
3.
Egzemplarz wierszy Walta Whitmana, niegdyś prawie podarowanych
Salterowi1,
ale poza tym całkiem zapomnianych. Wciąż widnieje na nim jego
nazwisko razem z ciepłą inskrypcją od jego serdecznego
przyjaciela, Gilberta Chestertona. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek
tomik trafi w jego ręce.
4. Pewna
liczba listów od młodej damy, zawierających wszystko, co dobre,
wielkoduszne, wierne, święte i mądre, a o czym nie zdążył
napisać w wierszach Whitman.
5.
Nieporęczny typ scyzoryka; większość jego ostrzy ma krawędzie
bardziej różnorodnych i malowniczych kształtów niż te
dostarczane nam przez prozaicznego wytwórcę sztućców. Podstawowym
elementem jest jednak narzędzie „do usuwania kamieni z końskich
podków”. Cóż za wspaniałe poczucie bezpieczeństwa daje nam
refleksja, że – gdyby tak się zdarzyło, iż komuś starczyłoby
kiedyś pieniędzy na kupno konia i nabyłby go, a stałoby się tak,
że w podkowie konia zaklinowałby się kamień – człowiek ów ma
na to radę; stoi w gotowości z wyzywającym uśmiechem!
6.
Przechodząc dalej od ostatniego cudu świadczącego o zdolności
przewidywania naszego bohatera, docieramy do pudełka zapałek. Raz
na jakiś czas zapalam jedną z nich, bo ogień jest piękny i parzy
palce. Niektórzy uważają to za marnotrawstwo zapałek; to ci sami
ludzie, którzy sprzeciwiają się wznoszeniu katedr.
7. Około
trzech funtów w złocie i srebrze – pozostałości jednego z
wybuchów uczuć pana Unwina2:
chodzi o owe napady spontanicznej miłości do mojej osoby, które –
tak doskonałe są porządek i harmonia jego umysłu – zdarzają
się w zdumiewająco regularnych odstępach czasu.
8.
Książeczka z wierszykami dla dzieci, w rękopisie, nazwana
Książeczką o Pogodzie, ukończona w trzech czwartych, a
przeznaczona dla pana Nutta. Pracowałem nad nią stosunkowo
regularnie, co uważam w zaistniałych okolicznościach za nad wyraz
godne uznania. Mało komu udaje się w takich książeczkach umieścić
coś sensownego. Dzieci zrozumieją te sprawy, kiedy dorosną.
9.
Rakieta do tenisa – nie, nie zaczynajmy. To część nowego reżimu,
jedyna nowa i schludnie wyglądająca rzecz w Muzeum. Wkrótce
pokryje się patyną – jak słomkowy kapelusz. Razem z bratem
uczymy się nawzajem tenisa ziemnego.
10.
Dusza, dotąd bezczynna i nienasycona, ale teraz wystarczająco
radosna, by się siebie wstydzić.
11.
Ciało, równie jak dusza bezczynne i nienasycone, przyswajające
herbatę, kawę, czerwone wino, wodę morską i oddające się
pływaniu. Pod warunkiem, jak sądzę, że morze jest odpowiednich
rozmiarów.
12. Serce
– gdzieś zapodziane.
I to
właściwie kompletna lista tego, co posiadam, jaką można
sporządzić w tej chwili. Cokolwiek by mówić, moje gusta są
nadzwyczaj zwyczajne. Słomkowy kapelusz, kij, pudełko zapałek i co
nieco poezji własnego autorstwa. Czegóż więcej miałby
potrzebować mężczyzna?
[…]
Miasto
Felixstowe, oglądane przez miejscowego proroka ze szczytu pobliskiej
góry, nie rzuca się w oczy – nic w nim nadzwyczajnego.
Przynajmniej tak mi się zdaje – że potrzeba dość dokładnego
spojrzenia, zanim dziwacznie zakręcony szczyt komina albo elfowe
puszczenie oka przez samotną latarnię pozwolą zaskoczonej duszy
uświadomić sobie, że to naprawdę Miasto Przerażających3
Ludzi. To, że jego mieszkańcy nie są ludźmi w zwyczajnym
znaczeniu tego słowa, jest całkiem jasne, niemniej jednak zaczęło
to do mnie docierać dopiero po tygodniowym pobycie w owym Mieście
Nierozsądku z jego potwornym krajobrazem i bezrozumnymi obyczajami
pełnymi namaszczenia. Zdaję się majaczyć? Pozwól, że podzielę
się swoimi doświadczeniami.
Jestem
skłonny przyznać, że nie sądzę, abym dobrze radził sobie z
zakupami. Zazwyczaj udaje mi się pozbyć pieniędzy, lecz inne
zwyczajowe praktyki, takie jak zabranie ze sobą towarów, za które
zapłaciłem, i świadomość tego, co kupiłem, często stają się
drugorzędne. Ale robienie zakupów w mieście normalnych handlarzy
to jedno; robienie zakupów w mieście bredzących szaleńców to coś
innego. Wyruszyłem pewnego ranka, wesół i pełen nadziei, z
zamiarem kupienia: a) rakiety tenisowej; b) paru piłek do tenisa; c)
butów do tenisa; d) karnetu wstępu na kort tenisowy. Poszedłem do
sklepu wskazanego przez pewnego wieśniaka (prawdopodobnie
szalonego), wszedłem tam i powiedziałem, że według mego mniemania
mają w ofercie rakiety tenisowe. Młody człowiek uśmiechnął się
i potwierdził. Zasugerowałem, aby mi jakieś pokazał. Młody
człowiek wyglądał na stanowczo zaniepokojonego. „Ojej! –
rzekł. – Nie mamy żadnych – tu żadnych nie mamy”. Spytałem:
„Gdzież są?”. „Ojej, są na zewnątrz. Wszędzie dookoła”
– wyjaśnił z obłędem w oku i wskazując w obrazowy sposób
morze i niebo. – „Wszędzie tam dookoła. Pozostawiliśmy je
wszędzie wokół w różnych miejscach”. Do dziś dnia nie wiem,
co miał na myśli, ale najzwyczajniej w świecie spytałem, kiedy
wychyną ze swoich osobliwych kryjówek. Powiedział, że za godzinę;
za godzinę pojawiłem się znowu. Czy były teraz w sklepie? „Cóż,
nie wewnątrz... nie wewnątrz, jeszcze nie” – rzekł z czymś
na kształt rozgorączkowanej konfidencji, jakby nie czuł się zbyt
dobrze. „Czy znajdują się nadal... wszędzie wokół w różnych
miejscach?” – zapytałem z powściąganym rozbawieniem. „Ojej,
nie!” – odrzekł z wybuchem pokrzepiającej dumy. – Są tutaj
na zewnątrz – tam z tyłu, rozumie pan”. Mam nadzieję, że moja
twarz wyrażała całkowite pojęcie o wspomnianym miejscu.
Ostatecznie, w trakcie trzeciej wizyty, rakiety się znalazły. Żadna
z nich – jak powiedział mój brat – nie pochodziła od
producenta pierwszej klasy, więc to pozostawało poza dyskusją.
Miałem wybór pomiędzy kilkoma dobrymi, porządnymi, nieużywanymi
przyrządami, które mi odpowiadały, a paroma przedmiotami
używanymi, wyglądającymi na zapuszczone, które w ostateczności
by się nadały. Zdawało mi się, że lepiej będzie nabyć rakietę
dobrej klasy w Londynie, a na razie kierować się oszczędnością i
zadowolić jednym z owych niepierwszej świeżości zabytków ery
kryzysu. Spytałem więc o cenę. „Dziesięć szylingów sześć
pensów” – brzmiała cena artykułu drugiej klasy. Wydała mi się
bardzo wysoka jak za to narzędzie i zastanawiałem się, czy nowe
rakiety są dużo droższe. Jaka cena za nieużywaną? „Siedem
szylingów sześć pensów” – powiedział ów Stwór, wesoły jak
szczygieł na wiosnę. Nie zemdlałem. Jestem silny.
Odrzuciłem
artykuł droższy (uświęcony tym, że znajdował się już
wcześniej w posiadaniu człowieka) i zgodziłem się nabyć nową,
tanią rakietę w stanie surowym. Między rakietami nie było żadnej,
ale to żadnej różnicy – prócz tej, że kupiona przeze mnie była
nowsza. Wówczas poprosiłem uśmiechniętego Szaleńca o piłki.
Przyniósł mi asortyment wielkich czerwonych kul niemal tak dużych
jak holenderskie sery. Spytałem: „Czy to piłki do tenisa?”.
Odpowiedział: „Ojej, chciał pan piłki do tenisa?”. Odparłem,
że tak – zazwyczaj do tenisa się przydają. Goblin był całkiem
nieczuły na satyrę i opuściłem go, nieustającego w wysiłkach,
by zwrócić moją uwagę na jego towary w ogólności, szczególnie
na kilka ocynkowanych miednic, które, jak zdawał się sądzić,
powinny stanowić część wyposażenia tenisisty.
Nigdy
wcześniej ani później nie spotkałem istoty charakteryzującej się
takim gatunkiem i stopniem budzącej grozę niesamowitości. Był
koszmarem bezrozumnego matolstwa. Ale należałoby uczynić pewną
wzmiankę o sędziwym człowieku u wejścia na kort, który otworzył
swe usta w przypowieściach, mówiąc na temat opłaty za grę.
Zdawał się jak nakręcony wygłaszać tylko jedną uwagę: „Cena:
sześć pensów”. W tych okolicznościach próba docieczenia, czy
sześciopensówka wystarczy na opłacenie dnia gry, tygodnia, czy
pięćdziesięciu lat, była dość kłopotliwa. W końcu uiściłem
żądaną kwotę. To zdało się pobudzić go do życia. Spojrzał na
zegar, który wskazywał pięć po jedenastej i powiedział: „Sześć
pensów kosztuje godzina – możecie więc grać do drugiej”.
Uciekłem z krzykiem.
Od tego
czasu przyglądam się temu miastu uważniej i czuję tu obecność
czegoś bezimiennego. Nadmorskie drzewa pochylają się ku wodzie
niczym zakrzywione szpony; w ciemnych kamieniach muru lśni poblask
oczu, który nie jest w tego świata.
Gdy
urządzimy nasz dom, kochanie (wiciokrzew na werandzie, przycięty
żywopłot z cisów, pszczoły, poezja i osiem szylingów na
tydzień), sądzę, że ty będziesz musiała zająć się zakupami.
Szczególnie w Felixstowe. Żył niegdyś wielki i wspaniały
człowiek, który powiedział: „Dajcie nam życiowe luksusy, a
obędziemy się bez tego, co życiowo niezbędne”4.
Moim zdaniem wspaniale byłoby wypisać to motto (brązowo-złotymi
literami) nad werandą naszego hipotetycznego domostwa. Dla Ciebie
będzie, na przykład, sofa, ale nie będzie krzeseł, bo wolę
podłogę. Będzie starannie wyselekcjonowany zapas czekoladowych
kremów (abyś mogła sobie pozrzędzić), a reszta to będzie chleb
i woda. Każde z nas zostawi sobie po jednej sztuce stroju
wieczorowego na wielkie okazje, w innych zaś sytuacjach będziemy
się odziewać w skóry dzikich zwierząt (ależ pięknie byś
wyglądała), co będzie rozwiązaniem w Twoim guście (przepadasz za
futrami) i oszczędnym.
Czasami
zdawało mi się, że wspaniale byłoby zasiedlić zwyczajny dom,
bardzo ubogi, najzwyczajniejszy w świecie dom, powiedzmy w West
Kensington, i napełnić go przedmiotami o znaczeniu symbolicznym.
Nie artystycznym – broń Boże, o nie. Krew mi się burzy, gdy
pomyślę o zniewagach, jakie wykoślawieni pseudoartystyczni
epikurejczycy miotają przeciw mocnym, uczciwym, szpetnym, cierpliwym
kształtom rzeczy niezbędnych – zachwycającym odwiecznym
fundamentom życia. Istnieją tacy uprawiający paplaninę
zarozumialcy w dziedzinie estetyki, którzy nie są w stanie dostrzec
godności w szlachetnych bliznach czajnika. Podczas urządzania domów
koncentrują się więc wyłącznie na oknach z kolorowymi szybkami,
przez które nikt nie wygląda, i wazonach z liliami, które wszyscy
chcieliby usunąć gdzieś w kąt. Nie: moja koncepcja (która jest
dużo tańsza) zasadza się na uczynieniu domu czymś, co w sposób
alegoryczny, ale całkowicie zrozumiały wyjaśnia swoje własne
najistotniejsze znaczenie. Mistyczne lub starożytne maksymy powinny
zostać wyryte na każdym przedmiocie – im przedmiot bardziej
prozaiczny, tym lepiej; a im toporniej napis nakreślony, też tym
lepiej. „Któż to zesłał deszcz na ziemię?”5
– powinno zostać umieszczone na stojaku do parasoli; może na
samym parasolu. Słowa: „Aleć i włosy głowy waszej wszystkie są
zliczone”6
nadałyby niezwykłe znaczenie szczotkom do włosów; słowa o
„wodzie żywej”7
unaoczniłyby brzmienie i świętość zlewozmywaka; z kolei słowa:
„Bóg nasz jest ogniem trawiącym”8
mogłyby zostać napisane nad kuchennym paleniskiem, by towarzyszyć
mistycznym rozważaniom kucharza. Czy kiedykolwiek przeprowadzimy
taki eksperyment, najdroższa? Zapewne nie, żadne bowiem słowa nie
byłyby wystarczająco drogocenne dla narzędzi, których musiałabyś
dotykać: wystarczyłoby Twojego piękna dla całego domu...
[…]
Proszę
bardzo: dozwólmy na obecność w naszym domu rzeczy niedobrych i
uczyńmy je dobrymi. Nie będę zgłaszał żadnego sprzeciwu, jeśli
od czasu do czasu zaprosisz smoka na obiad albo skruszonego gryfa,
aby przespał się w pokoju gościnnym. Przyjemność sprawia widok
Ciebie prowadzącej szkółkę niedzielną, w której uczysz małe
diablątka. Spojrzą w górę – najpierw w pełnym nieokrzesania
zadziwieniu, potem z mglistym poczuciem szacunku: ujrzą
najwspanialszą i najszlachetniejszą damę, jaka kiedykolwiek żyła
od czasów, gdy ich książę kusił Ewę – damę z aureolą włosów
i wielkimi niebiańskimi oczami, które zdają się czynić dobro
leżące w głębi każdej rzeczy niemal zbyt okrutnie prostym i
całkowicie odkrytym dla synów ciała; a gdy będą się tak
wpatrywali, odpadną im ogony, a wyrosną skrzydła – i w przeciągu
sześciu lekcji staną się aniołami...
Nie mogę
szczerze stwierdzić, że umiem przedstawić jakiekolwiek rozbudowane
wyjaśnienie niepokoju Twojej matki, lecz przyznaję, że zupełnie
mnie on nie zaskakuje. Widzisz, tak się składa, że znam jeden i
jedyny tylko czynnik w sprawie, którego jesteś zupełnie
nieświadoma. Znam Ciebie... Znam to jedno, co kazało mi czuć się
przed Twą matką dziwnie – znam wartość tego, czego jej
pozbawiam. Czuję się (w osobliwych chwilach) jak anioł śmierci.
Mówisz,
że chcesz porozmawiać ze mną o śmierci; moje poglądy na temat
śmierci są jasne, żywe i radosne. Gdy Azrael zabiera duszę, może
ją zawieść do innych i lepszych światów: jak te, kędy Ty i ja
wspólnie chadzamy. Przemiana zwana śmiercią może być czymś tak
pięknym i olśniewającym jak przemiana zwana miłością. Może
uczynić martwego człowieka „szczęśliwym” – podobnie jak
Twoja matka wie, że jesteś szczęśliwa. Niemniej jednak jest to
przemiana i to niekiedy smutna dla tych, którzy zostają sami.
Matce, której umiera dziecko, trudno uwierzyć, że w
nieprzeniknionym Nieznanym przebywa ktoś, kto potrafi się nim zająć
tak dobrze jak ona. A skoro matce niełatwo przychodzi powierzyć
swoje dziecko Bogu Wszechmogącemu, czy okażę taką małość, by
gniewać się dlatego, że niełatwo jej powierzyć mi Ciebie?
Wyznaję Ci, że stałem przed Twoją matką i czułem się jak
złodziej. Mam świadomość, że się nie rozłączycie: ani
fizycznie, ani psychicznie, ani moralnie, ani też duchowo. Ale widzi
ona nowy pierwiastek w Twoim życiu, pochodzący całkowicie z
zewnątrz – czyż to nie naturalne, biorąc pod uwagę jej
temperament, że znajdujesz ją w stanie poruszenia? Och, Najdroższa,
Najdroższa Frances, bądźmy zawsze bardzo delikatni względem
starszych ludzi. Zaiste, Kochanie, to nie oni są tyranami – my
nimi jesteśmy. Oni mogą zakłócać budowanie naszego domu na
etapie wznoszenia rusztowania; my wywracamy ich dom do góry nogami,
gdy stał się ich docelową oazą wytchnienia. Twoja matka z
pewnością czułaby niepokój, gdybyś zaręczyła się z
Archaniołem Michałem (który, nie będąc z Tobą zaręczonym, w
rzeczy samej znosi swoje rozczarowanie bardzo dobrze) – o ileż
bardziej musi się niepokoić, gdy dałaś słowo nierozgarniętemu,
nietaktownemu i nierozważnemu, nieuczesanemu, odzianemu w dziwaczny
kapelusz, przemądrzałemu strachowi na wróble, który znienacka
wtargnął w niezajęte miejsce. Mogłem był jej niepokój
wyprorokować; poczekaj, Kochanie, a z pewnością powróci do niej
pokój. Niech Bóg ją ukoi – ja nie śmiem [...]
[...]
Gilbert Keith Chesterton urodził się z dobrze sytuowanych, lecz
uczciwych rodziców na szczycie Campden Hill w Kensington. Ochrzczono
go w kościele św. Jerzego, który stoi zaraz pod ową okazalszą
nawet budowlą, Wieżą Ciśnień. Miejsce to zostało najwyraźniej
wybrane, by mieć możność skorzystania z całego dostępnego
zasobu wody w nieustraszonej próbie uczynienia zeń członka Ciała
Chrystusowego, dziecka Bożego i dziedzica Królestwa Niebieskiego.
O
wczesnych latach życia owego niebywałego człowieka wiemy
stosunkowo niewiele. Jedną z najwcześniej zanotowanych obserwacji,
jakie poczynił, było to proste wykrzyknienie, pełne płynącego z
serca zachwytu: „Pacz na bobo. Śmiszne bobo”. Dostrzegamy tu
pierwszą wzmiankę odnoszącą się do tej niewypowiedzialnej
skromności w wypowiedziach, owego pełnego nieśmiałości usuwania
się w towarzystwie w cień, które zawsze powodowało, iż światło,
którym emanował skrywało się pod korzec9.
Jego matka przypomina sobie również z niedającym się ukryć
rozbawieniem zdarzenie związane z jego zapotrzebowaniem na cylinder
ojca, które wyrażał nieznoszącym sprzeciwu głosem: „Dajcie mi
ten kapelusz, proszę”. „Nie, kochanie, to nie dla ciebie”.
„Dajcie mi ten kapelusz”. „Nie, kochanie...”. „Jeśli mi go
nie dacie, powiem «apelusz»”.
Dobieranie
gustownych kapeluszy bezspornie stanowiło zawsze jedną z pasji tego
wielkiego człowieka.
Gdy
sporządził już rysunki na wszystkich żaluzjach, obrusach,
ręcznikach, ścianach oraz szybkach okiennych, odczuto, że
potrzebuje większej przestrzeni. W rezultacie wysłano go do pana
Bewshera, który udostępnił mu do sporządzania rysunków biurka,
zeszyty, podręczniki gramatyki łacińskiej oraz atlasy. Był z
natury o wiele za sumienny, by nie wykorzystać tych materiałów
celem rysowania. Na inne możliwe sposoby ich wykorzystania,
przypisywane przez niektórych owym przedmiotom, zważał niewiele.
Jedyną doprawdy ciekawą rzeczą dotyczącą jego życia szkolnego
było to, że miał osobliwy i całkiem mimowolny zwyczaj
otrzymywania nagród za naukę francuskiego. To jedyne nagrody, jakie
kiedykolwiek otrzymał, a nigdy nie starał się ich zdobywać. Lecz
choć sprawa ta pozostała dlań całkiem tajemnicza i choć czynił
wszelkie wysiłki, by zdobywania nagród unikać, proces ów trwał
dalej, będąc najwyraźniej częścią jakiegoś tajemnego prawa
natury.
Przez
pierwszą część swojego pobytu w szkole wiódł żywot bardzo
samotniczy i bezowocny. Nigdy tego czasu nie żałował, bo dał mu
on dwie rzeczy: całkowitą samowystarczalność umysłową oraz
pojęcie o psychologii wyrzutków.
Lecz
pewnego dnia, gdy włóczył się po wielkim nagim placu
przeznaczonym pod budowę, który zaszczycał swoją obecnością w
czasie przeznaczonym na zabawę, całkiem w stylu leśnego banity,
napotkał interesującego a zwinnego młodzieniaszka z włosami
podczesanymi tak, że sterczały mu na głowie. Ujrzawszy się,
bezzwłocznie jednocześnie zadali sobie nawzajem ciosy i wdali w
bójkę. Następnego dnia spotkali się znowu i znowu pobili. Te
homeryckie starcia trwały wiele dni, aż pewnego ranka w krytycznym
momencie obłąkańczej bitki podmiot niniejszej biografii zacytował,
niczym wojenny okrzyk, fragment Poematów ze starożytnego Rzymu
Macaulay’a10.
Przeciwnik wzdrygnął się i rozluźnił chwyt. Wpatrzyli się w
siebie. Następnie wróg zacytował kolejny wers poematu. W tej
krainie dzikich rozpoznali się wzajemnie. Przez kolejne dwie godziny
rozmawiali o książkach. Od tego czasu już zawsze rozmawiali o
książkach. Chłopcem tym był Edmund Clerihew Bentley. Przytoczone
właśnie zdarzenie to najprawdziwszy w świecie opis pierwszej i
najgłębszej relacji naszego bohatera z przedstawicielem płci
męskiej. Zawiązać miała się kolejna, najpewniej równie głęboka
i o wiele bardziej brzemienna w straszliwe i porażające skutki.
Bentley zawsze miał w zwyczaju starać się o rzetelne wykonywanie
tego, co robi – dwanaście lat przyjaźni z naszym bohaterem nie
wyleczyło go z tego. Opanowany oryginalnym pragnieniem nauczenia się
kuglarstwa, zaznajomił się z niesamowitym i nieziemskim
młodzieńcem, który pouczył go w zakresie czarnej magii;
wychudzonym mefistofelicznym typem osobnika, o którym naszemu
bohaterowi zdarzało się myśleć, że jest podrzutkiem. Nasz
bohater nie pozbył się jeszcze do końca swojego przypuszczenia,
choć z praktycznych przyczyn towarzyskich nazywa wspomnianego
osobnika Lucjanem Oldershaw. Nasz bohater spotkał Lucjana Oldershaw.
„Tej nocy – jak mówi Szekspir – zabłysła gwiazda”.
Wspomniane
trzy osoby stały się wkrótce znane na całą długość i
szerokość szkoły św. Pawła jako założyciele osobliwego
bractwa. Nosiło ono miano JDS11.
Wedle naszego zdania nikt nigdy nie mógł mieć lepszych przyjaciół
niż bohater niniejszej opowieści. Chcielibyśmy przedstawić
czytelnikowi osobowość wszystkich rycerzy owego ekscentrycznego
okrągłego stołu. Większość z nich jest mu już znanych.
Czytelnikowi jest prawdopodobnie znany nawet sam bohater. Prezentację
zacznijmy od Bertrama, który wyglądał jak wyjęty z obrazu Van
Dycka, posępny i postawny młody człowiek, mieszanka Kawalera12
i Purytanina, z twarzą ojca-wojskowego, moralnymi poglądami matki
oraz własną duszą, co z punktu widzenia czystej prostoty wprawia w
oszołomienie. Vernede – z orientalną i nieodgadnioną
niewzruszonością odmieniał się co jakiś czas z olśniewającą
zwinnością i humorem jak z Mereditha13.
Waldo d’Avigdor, który z popularną
w sferach beztroską maskuje to,
że hebrajskim
zwyczajem nieodwołalnie
wpada w uniesienie. Lawrence i Maurice Solomonowie, którzy są
dowodem na to, że lud ten ma i inną twarz: umiłowanie domu,
umiłowanie dzieci, łagodne i złośliwe poczucie humoru, niezmącona
służba prawu. Salter, który pokazuje, jak piękną i zabawną
kombinację można stworzyć z połączenia najwykwintniejszej
kultury umysłowej, wrażliwości artystycznej i wszechwiedzy z
otwartością i pokorą, które budziłyby podziw u każdego. To byli
przyjaciele naszego bohatera. Czy może prosić o wybaczenie, że
mówił o nich tak długo i z dumą? Mamy nadzieję, że pewnego dnia
czytelnik zdoła poznać ich wszystkich. On znał tych ludzi, znał
ich przyjaciół. Usłyszał, jak Mildred Wain mówi: „Blogg” i
zdało mu się, że to zabawne nazwisko. Gdyby powiedziano mu, że
kiedykolwiek wypowie je pełen wzruszenia i namiętności,
stwierdziłby – w swej dumie – że wspomniane nazwisko nie nadaje
się do tych celów. Lecz są [tu następują greckie litery]...
Przez
pewien czas chodził do szkoły artystycznej. Spotkał tam wielkie
mnóstwo ciekawych ludzi. Wielu z nich było straszliwymi szubrawcami
– on akurat nie był kanalią – więc naturalnie uznali się
wzajemnie za interesujących. Przeszedł proces odkrywania pewnych
dość przerażających spraw dotyczących ludzkiego życia, a
ostatnim z owych odkryć było to, że diabeł nie istnieje –
więcej: nie istnieje nawet ktoś taki jak zły człowiek.
Pewnego
przyjemnego sobotniego popołudnia Lucjan zwrócił się do niego:
„Chodźmy razem – chcę, żebyś poznał Bloggów”. „Co
takiego?” – odparł nasz nieszczęśliwy bohater. „Bloggów”
– odrzekł jego przyjaciel tajemniczo. Zakładając naturalnie, że
chodzi o nazwę pubu, nasz bohater z oporami podążył za
przyjacielem. Znaleźli się w małym ogrodzie przed budynkiem; jeśli
to był pub, to na pewno nie z tych «biznesowych». Odsunęli
zasuwkę w furtce i użyli dzwonka. Żaden kwiat w doniczce nie
puścił oka. Żadna cegła nie rozpromieniła się w uśmiechu.
Żaden znak z nieba ani ziemi nie ostrzegł go. W drzewach nadal
śpiewały ptaki. Wszedł do środka.
Gdy
spędzał wieczór u Bloggów po raz pierwszy, nikogo tam nie było.
Chcemy przez to powiedzieć, że owszem, była tam zmęczona, lecz
pełna ognia drobna dama w szarej sukni, która nie aprobowała
„katastroficznych rozwiązań problemów społecznych”. To, jak
zrozumiał, była pani Blogg. Oprócz niej była tam wysoka,
blondwłosa, uśmiechnięta osóbka, która zdawała się uważać
naszego bohatera za dosyć zwariowanego, a do której zwracano się
imieniem Ethel. Było dwoje ludzi, których znaczenia i statusu nie
był w stanie określić; jedna z tych osób miała duży nos, a
druga – nie... Wreszcie była przypominająca Junonę postać w
ogromniastym kapeluszu, która przez cały czas mierzyła go na wpół
szalonym wzrokiem, jak pierzchliwy koń, ponieważ powiedział, że
jest całkiem szczęśliwy...
Lecz za
drugim razem, gdy się tam udał, został wklapnięty w sofę obok
istoty, co do której odniósł niejasne wrażenie jakby brązowe
włosy rosły na niej od stóp aż do głów – z przerwami, jak u
gąsienicy. W pewnej chwili w trakcie rozmowy spojrzała wprost na
niego, a on powiedział do siebie tak zwyczajnie, jakby przeczytał
to w książce: „Gdybym miał cokolwiek do czynienia z tą
dziewczyną, poszedłbym do niej na kolanach; gdybym z nią
rozmawiał, nigdy by mnie nie oszukała; gdybym na niej polegał,
nigdy nie odmówiłaby mi wsparcia; gdybym ją pokochał, nigdy by
mnie nie zwodziła; gdybym jej zaufał, nigdy by mojego zaufania nie
zawiodła; gdybym ją pamiętał, ona nigdy by mnie nie zapomniała.
Może nigdy już jej nie zobaczę. Do widzenia”. Wszystko to
zostało wypowiedziane w mgnieniu oka, ale zostało wypowiedziane...
Miały
upłynąć, jak to mówią na plakatach, dwa lata. I oto podmiot
owych wspomnień siedzący na balkonie wychodzącym na morze. Pora
wieczorna. Podmiot myśli o całej tej oszołamiającej historii,
której powyższy opis jest tylko krótkim zarysem; widzi, jak daleko
zaszedł w niewłaściwym kierunku i jak często bywał gnuśny,
marnotrawny i niegodziwy; w jak mizernym stopniu nadaje się do bycia
tym, kim być jest wezwany. Niech oświadczy to teraz, a potem
zamilknie na wieki.
Ale
przed nim goreją zawsze cztery lampy dziękczynienia. Pierwsza: za
stworzenie go z tego samego prochu ziemi co kobiety takiej jak Ty.
Druga: za to, że mimo wszystkich swoich wad, „nie chodził za
obcymi kobietami”. Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo zyskuje
na tym zdolność mężczyzny do panowania nad sobą. Trzecia: za to,
że próbował kochać wszystko, co żyje – choć marne to
przygotowanie do kochania Ciebie. Czwarta zaś – lecz nie zdołają
tego wyrazić żadne słowa. Tu kończy się moje wcześniejsze
istnienie. Weź je – zaprowadziło mnie do Ciebie.
[ok.
1895]
_______
* Tytuł
i podtytuł pochodzą od tłumacza
Tłum.
Łukasz Makowski
Ilustracja:
Sztukmistrz
1
Prawnikowi GKC.
3
Albo: Przerażonych.
9
Por. Mt 5, 15.
10
Thomas Babington Macaulay (1800–1859) – brytyjski historyk,
polityk i pisarz.
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Gilbert Keith Chesterton "Maska Midasa"
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Przed
małym sklepem stał mężczyzna – stał tak sztywno jak drewniany
Highlander1
przed utrzymanym w starym stylu składem tytoniu. Trudno było
uwierzyć, że ktokolwiek poza właścicielem mógłby stać przed
sklepem tak niewzruszenie; lecz sklepikarza i jego sklep
charakteryzowało niepodobieństwo bez mała groteskowe. Sklep był
bowiem jedną z tych pełnych gratów jaskiń, które dzieci i ludzie
bardzo mądrzy badają z roziskrzonymi oczami niczym baśniową
krainę, ale które wiele osób charakteryzujących się gustem
bardziej uładzonym, by nie rzec: banalnym, niezdolnych jest odróżnić
od śmietnika. Krótko mówiąc, w swoich lepszych momentach sklep ów
mienił się składem osobliwości, lecz dużo częściej ludzie
określali go mianem składu odpadków – zwłaszcza trzeźwo
myśląca i krzątająca się w handlowym zgiełku ludność
przemysłowego miasta portowego, gdzie sklep – na jednej z
podlejszych ulic – się znajdował. Przed tymi, którzy w takich
rzeczach gustują, nie trzeba rozwijać opowieści o mieszczących
się w sklepie skarbach, mimo że istnieniu najcenniejszych spośród
nich trudno byłoby przypisać jakikolwiek cel. Maleńkie modele
fregat zamknięte w kulach ze szkła, kleju albo jakiejś dziwacznej
orientalnej żywicy; kryształowe kule, wewnątrz których burze
śnieżne spadają na przyjmujące to z kamienną obojętnością
figurki ludzi; olbrzymie jaja, które mogły zostać zniesione przez
prehistoryczne ptaki; niezgrabne tykwy, które mogły napęcznieć
raczej od trucizny niż od wina; dziwaczny oręż, dziwaczne
instrumenty muzyczne i reszta dziwactw; wszystko tonące w coraz
głębszym kurzu i nieporządku. Stojący przed takim sklepem stróż
z powodzeniem mógłby być jakimś zniedołężniałym Żydem,
mającym w sobie coś z godności i długiej szaty Araba, albo jakimś
tropikalnej urody Cyganem o cerze barwy mosiądzu, obwieszonym
złotymi i mosiężnymi kółkami. Lecz stojący na warcie stanowił
taką niezwykłość, że aż budził zdumienie. Był chudym,
energicznym młodzieńcem odzianym w schludne ubranie skrojone na
modłę amerykańską; miał pociągłą twarz o dość surowych
rysach – tak często spotykaną u Amerykanów irlandzkiego
pochodzenia. Jedno oko zasłaniał mu przekrzywiony kowbojski
kapelusz, z kącika jego ust zaś wystawało pod ostrym kątem
śmierdzące pittsburskie cygaro. Gdyby w tylnej kieszeni spodni
trzymał pistolet, nikogo, kto mu się przypatrywał, nie zdziwiłoby
to zanadto. Umieszczone nad wejściem do sklepu niewyraźne litery
układały się w napis: „Denis Hara”.
Tak się
złożyło, że ci, co się przypatrywali, byli ludźmi o pewnym
znaczeniu – może nawet znaczyli coś dla niego. Lecz nikt nie
odgadłby tego, patrząc na jego kamienną twarz i wymizerowaną
sylwetkę. Spośród tych, co się przypatrywali, najbardziej rzucał
się w oczy pułkownik Grimes, naczelnik policji w hrabstwie.
Tyczkowaty mężczyzna z długimi nogami i podłużną twarzą;
darzony zaufaniem przez tych, którzy dobrze go znali, lecz niezbyt
lubiany wśród przedstawicieli własnej klasy społecznej –
zdradzał bowiem wyraźne oznaki, że interesuje go bycie raczej
policjantem niż dżentelmenem z prowincji. Krótko mówiąc,
naczelnik popełnił subtelny grzech przedkładania naczelnictwa nad
hrabskość. To dziwactwo wzmagało jego wrodzoną milkliwość; był,
nawet jak na uzdolnionego detektywa, niezwykle małomówny i skryty w
kwestii swoich planów i tego, co udało mu się wykryć. Jego dwaj
towarzysze, którzy dobrze go znali, byli tym bardziej zaskoczeni,
gdy zatrzymał się przed człowiekiem z cygarem i przemówił głosem
donośnym i wyraźnym, bardzo rzadko słyszanym z jego ust
publicznie:
–
Zwykła uczciwość wymaga, abym poinformował pana, panie Hara, że
moi ludzie otrzymali informację, która daje podstawy do uzyskania
przeze mnie nakazu przeszukania pańskiego lokalu. Może się okazać
– taką żywię nadzieję –że nie będzie to konieczne, ale
muszę pana ostrzec, że prowadzimy stałą obserwację pańskiego
lokalu; sprawdzamy, czy nikt nie szykuje się do odlotu z tego
miejsca.
–
Wszyscy chcecie się dobrać do jednego z moich zatopionych w żywicy
stateczków? – dociekał ze spokojem pan Hara. – Cóż,
pułkowniku, nie chciałbym ograniczać w jakikolwiek sposób waszej
pełnej swobód i prześwietnej brytyjskiej konstytucji, ale mam
spore wątpliwości, czy wolno się wam tak po prostu włamać do
mojego małego szarego domku2.
–
Przekona się pan, że nie rzucam słów na wiatr – odparł
pułkownik – prawdę mówiąc, udaję się prosto do dwóch spośród
sędziów, których podpisy są potrzebne, aby uzyskać nakaz
przeszukania.
Twarze
dwóch mężczyzn stojących za plecami naczelnika policji przybrały,
każda we właściwy sobie ledwo dostrzegalny sposób, wyraz lekkiego
zdumienia. Inspektor Beltane, ciemnowłosy mężczyzna słusznej
postury, w swej pracy rzetelny, nawet jeśli cokolwiek powolny,
wyglądał na nieco oszołomionego, gdy jego przełożony gwałtownie
się odwrócił. Trzeci mężczyzna był krępy i rozrosły, miał
czarny kapelusz duchownego i okrągłą czarną figurę duchownego,
jak również okrągłą twarz, na której aż do tej chwili malowała
się senność; lecz między jego przymrużonymi powiekami dostrzec
było można ostrzejszy błysk; on także wpatrywał się w
naczelnika policji – nie tylko w osłupieniu wszakże, ale raczej
jak gdyby nagle przyszła mu do głowy jakaś nowa koncepcja.
–
Posłuchajcie, panowie – powiedział pułkownik Grimes – z
pewnością będziecie chcieli zjeść lunch; szkoda byłoby tak
ciągać was ze sobą po godzinie trzeciej. Tak się składa, że
pierwszy człowiek, z którym chcę się spotkać, przebywa w banku,
który właśnie mijamy; zaraz obok znajduje się całkiem przyzwoita
restauracja. Gdy tylko usadzę was przy jakiejś paszy, udam się
pędem do kolejnego człowieka, który przebywa zaledwie ulicę
dalej. I bankier, i ów drugi sędzia pokoju, do których chcę udać
się w tej części miasta, szczęściem mieszkają blisko siebie.
Bankier zrobi to, czego chcę, od ręki; wejdziemy więc do niego od
razu i na początek załatwmy tę sprawę.
Szereg
drzwi zdobnych szkłem i złoceniami prowadził ich poprzez labirynt
korytarzy w Banku Casterville and County, naczelnik zaś szedł
prosto do świętego świętych, z którym zdawał się dość
obznajomiony. Znalazł tam sir Archera Andersona, słynnego
publicystę na tematy finansowe i organizatora, a nadto kierownika
tego i wielu innych wielce szacownych przedsiębiorstw bankowych;
poważnego i pełnego gracji starszego dżentelmena o siwych
kręconych włosach i siwej szpiczastej brodzie, przyciętej na modłę
dość staroświecką; ale poza tym odzianego w ubrania stonowane,
lecz zgodne z obowiązującą modą. Rzut oka na sir Andersona
skłaniałby ku myśli, że – podobnie jak naczelnikowi – sprawy
hrabstwa nie są mu całkiem obce; zdawał się jednak dzielić coś
z przekonania naczelnika o przedkładaniu pracy nad zabawę.
Przesunął na stronę potężną bryłę dokumentów i wygłosił
słowo powitania, wskazując krzesło i sugerując gotowość do
robienia interesów bankowych w dowolnej chwili.
–
Obawiam się, że nie chodzi o interesy bankowe – powiedział
Grimes – ale, tak czy siak, interes, jaki mam, nie przeszkodzi panu
w robieniu interesów dłużej niż przez minutę czy dwie. Jest pan
sędzią pokoju, prawda? Otóż prawo wymaga ode mnie, abym
dysponował podpisami dwóch sędziów pokoju, by uzyskać nakaz
przeszukania lokalu, który – jak mam podstawy przypuszczać –
jest bardzo podejrzany.
–
Doprawdy? – rzekł uprzejmie sir Archer. – O jakiego
rodzaju podejrzenie chodzi?
– Cóż
– odpowiedział Grimes – to dość osobliwa sprawa i, powinienem
dodać, całkiem nowa w tych stronach. Rzecz jasna, mamy, można tak
powiedzieć, swoją własną małą populację przestępców oraz –
jest to coś zupełnie szczególnego i dużo bardziej naturalnego –
obserwujemy tę zwyczajną skłonność wyrzutków do trzymania się
razem, nawet trochę poza prawem. Wydaje
mi się jednak,
że ten człowiek, Hara, który z pewnością jest Amerykaninem, jest
również amerykańskim gangsterem. I to nie byle jakim – ma
do dyspozycji machinę przestępczą, która działa na skalę w tym
kraju praktycznie nieznaną. Po pierwsze, nie wiem, czy zna pan
najnowsze doniesienia dotyczące tej okolicy?
– Z
dużym prawdopodobieństwem nie – odparł bankier z cokolwiek
oziębłym uśmiechem. – Nie jestem zbyt oświecony w kwestii
doniesień policyjnych; przybyłem tu całkiem niedawno, aby
przyjrzeć się sprawom tej filii. Wcześniej byłem w Londynie.
–
Wczoraj uciekł skazaniec – powiedział poważnie pułkownik. –
Wie pan, że na bagnach, milę czy dwie od miasta, znajduje się duża
kolonia karna. Doprawdy spora liczba ludzi odsiaduje tam wyroki –
ale jest ich tam o jednego mniej niż przedwczoraj.
– Nie
jest to z pewnością nic niesłychanego – odparł sir Archer. –
Więźniowie niekiedy uciekają z więzienia, prawda?
–
Zgadza się – przyznał naczelnik policji. – Być może nie
byłoby to tak nadzwyczajne samo w sobie. To, co jest nadzwyczajne,
to fakt, że człowiek ten nie tylko uciekł, ale zniknął.
Więźniowie uciekają z więzienia, ale prawie zawsze trafiają tam
z powrotem albo przynajmniej mamy jakieś pojęcie o tym, w jaki
sposób udało im się zbiec. Ten człowiek nagle i po prostu
wyparował, jak zjawa albo jakiś duszek, kilkaset metrów od bram
więzienia. Otóż ze względu na moje sceptyczne nastawienie i
wątpliwości co do tego, czy naprawdę jest on zjawą lub duszkiem,
muszę polegać na jedynym możliwym wyjaśnieniu naturalnym. A jest
ono takie, że uciekinier został w trybie natychmiastowym uwieziony
samochodem, stanowiącym niemal z pewnością część całej floty
automobili, nie mówiąc już o szpiegach i spiskowcach realizujących
cały plan. Otóż uważam za pewne, że jego przyjaciele i sąsiedzi,
jakkolwiek mocno mogą się z nim solidaryzować, nie byliby w stanie
zorganizować czegoś takiego. Uciekinier jest dosyć ubogim
człowiekiem, oskarżanym o kłusownictwo; wszyscy jego przyjaciele
to biedacy, a większość z nich prawdopodobnie także kłusuje; nie
ma też wątpliwości, że zabił gajowego. Uczciwie będzie
przyznać, że niektórzy sądzili, iż należy to nazwać raczej
nieumyślnym zabójstwem niż morderstwem – faktycznie, musieli
złagodzić wyrok do długoletniego więzienia; od tego zaś czasu,
przypuszczalnie po ponownym, rzetelniejszym rozpatrzeniu sprawy,
skrócili karę do stosunkowo niedługiej. Ktoś jednak skrócił ją
teraz dużo bardziej. I to w taki sposób, który oznacza pieniądze
i paliwo i praktyczne doświadczenie w przeprowadzaniu takich akcji;
z pewnością nie zdołałby zrobić tego samodzielnie, a żaden z
towarzyszy jego doli też nie zdołałby tego zrobić. Otóż nie
będę zawracał panu głowy szczegółami tego, co udało nam się
wykryć, ale jestem całkiem pewien, że centrala tej organizacji
mieści się w tym malutkim sklepie z rupieciami za rogiem; nasza
jedyna szansa to natychmiast zdobyć nakaz przeszukania. Rozumie pan,
sir Archerze, że nie zobowiązuje to pana do niczego więcej ponad
udział we wstępnym przeszukaniu; jeśli człowiek w sklepie jest
niewinny, możemy zupełnie swobodnie to zeznać; lecz mam pewność,
że należy to wstępne przeszukanie przeprowadzić, a do tego muszę
mieć podpisy dwóch sędziów pokoju. To dlatego zabieram panu czas,
przekazując doniesienia policyjne, świadom, jak jest on cenny w
dziedzinie doniesień finansowych. Jeśli sądzi pan, że może taki
dokument podpisać, mam go przy sobie; nie będzie już żadnego
usprawiedliwienia dla dalszego zakłócania pańskich zadań w
dziedzinie finansów.
Położył
przed sir Archerem Andersonem kartkę; ten, przeczytawszy ją
błyskawicznie, ale ze znamionującym nawyknienie do
odpowiedzialności marsem na czole, wziął do ręki pióro i
podpisał dokument.
Naczelnik
policji podniósł się z prędkimi, lecz ciepłymi wyrazami
zobowiązania, i ruszył w stronę drzwi, rzucając tylko w przelocie
uwagę, tak jak można powiedzieć coś o pogodzie:
– Nie
sądzę, aby firma ciesząca się takim statusem jak pańska
podlegała wpływom gospodarczego zastoju albo obecnych trudności.
Ale donoszą mi, że dzisiejsze czasy są niepewne, czasem nawet dla
najmocniej stojących na nogach spośród mniejszych korporacji.
Sir
Archer Anderson podniósł się szybko sztywnym ruchem; jego twarz
zdradzała pewne oburzenie na to, iż choć przez chwilę skojarzono
go z małymi korporacjami.
– Jeśli
wiadomo panu cokolwiek o Banku Casterville and County – powiedział
nie bez odrobiny pasji – zdaje pan sobie sprawę, że istnieje
minimalne prawdopodobieństwo, aby cokolwiek lub ktokolwiek miało
nań jakikolwiek wpływ.
Pułkownik
Grimes wyprowadził swoich przyjaciół z banku i, z pewną dozą
łagodnego despotyzmu, zdeponował ich w restauracji obok; podczas
gdy sam popędził dalej, by ukończyć swoją misję, spadając
błyskawicznie na drugiego spośród miejscowych sędziów pokoju,
niejakiego Wicksa, który niekiedy służył mu pomocą w kwestii
niuansów prawnych. Inspektora Beltane’a i księdza Browna zostawił
siedzących naprzeciw siebie w restauracji w dość uroczysty sposób,
aby czekali na jego powrót.
– Czy
mylę się – spytał ksiądz Brown z przyjaznym uśmiechem –
podejrzewając, że coś wprawia pana w lekkie zakłopotanie?
– Nie
powiedziałbym „zakłopotanie” – odrzekł inspektor. – Cała
ta sprawa z bankierem była dość prosta; ale gdy zna się człowieka
bardzo dobrze, zawsze pojawia się dziwne odczucie, gdy zachowuje się
on tak, jakby nie do końca był sobą. Otóż pułkownik jest
najbardziej dyskretnym i skrytym pracownikiem, jakiego kiedykolwiek
spotkałem w policji. Często nie mówi najbliższym sobie kolegom z
pracy, jakie myśli krążą mu po głowie w danym momencie. Dlaczego
stał na publicznej ulicy i najgłośniej, jak potrafił, przemawiał
do publicznego wroga – oznajmiając mu, że zamierza zrobić nalot
na jego sklep? Inni ludzie, nie mówiąc już o nas samych, też
zaczęli się zbierać i słuchać. Dlaczegóż, u diabła, pułkownik
miałby informować tego zapomnianego przez Boga i ludzi bandziora,
że zamierza zrobić nalot na jego lokal? Czemu po prostu nie zrobił
tego nalotu?
–
Odpowiedź brzmi następująco – rzekł ksiądz Brown – nie
zamierzał robić nalotu na jego sklep.
–
Dlaczego zatem krzykiem oznajmił całemu miastu, że nosi się z
taką myślą?
– Cóż
– powiedział ksiądz Brown – sądzę, że po to, aby całe
miasto mówiło o jego odwiedzinach u gangstera i nie zauważyło
wizyty u bankiera. Jedynymi słowami, jakie naprawdę chciał
wypowiedzieć, było tych kilka ostatnich, które skierował do
bankiera, czekając na jego reakcję. Jeśli pojawiłyby się
jakiekolwiek pogłoski na temat banku, całe miasto huczałoby o tym,
że poszedł prosto do banku. Musiał mieć dobry, standardowy powód,
aby się tam udać; i nie mógł wymyślić lepszego, niż zwrócić
się do dwóch standardowych sędziów pokoju o podpis na
standardowym dokumencie. Całkiem nieźle pomyślane.
Inspektor
Beltane z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w księdza przez
stół.
– Cóż,
u licha, ma ksiądz na myśli? – zażądał wreszcie odpowiedzi.
– To –
odpowiedział ksiądz – że pułkownik Grimes najpewniej nie bujał
zbytnio w obłokach, mówiąc o kłusowniku jako o duszku. A może
powinniśmy powiedzieć: „o duchu”?
– Nie
może ksiądz myśleć – powiedział z niedowierzaniem inspektor –
że Grimes wziął zamordowanego gajowego i zbiegłego skazańca z
sufitu? Przecież sam wcześniej mi o nich mówił – jako o
zwyczajnej sprawie dla policji.
– Nie
posuwałbym się aż tak daleko – powiedział ksiądz Brown
obojętnym tonem. – Może istnieć jakaś lokalna historia, ale nie
ma ona nic wspólnego z historią, której tropem podąża teraz
Grimes. Choć wolałbym, żeby miała.
–
Dlaczego wolałby ksiądz, żeby miała? – spytał Beltane.
Ksiądz
Brown spojrzał mu prosto w twarz szarymi oczami, w których widać
było niemożliwe do pomylenia z niczym innym powagę i szczerość.
– Bo
straciłem grunt pod nogami – odpowiedział. – A dobrze wiem,
kiedy go tracę; wiem również, że to całkiem normalne, że tracę
go teraz, skoro dowiedziałem się, że polujemy na nieuczciwego
finansistę zamiast na zwyczajnego mordercę – człowieka. Widzi
pan, nie wiem dokładnie, jak to się stało, że zacząłem zajmować
się tego rodzaju dochodzeniami, lecz niemal całe moje doświadczenie
dotyczyło zwyczajnych morderców – ludzi. Otóż morderstwo ma
prawie zawsze wymiar ludzki i osobisty – współczesnej kradzieży
pozwolono zaś stać się całkiem bezosobową. Dokonuje się ona w
sposób więcej niż skryty – jest anonimowa: niemalże jawnie
anonimowa. Nawet gdy umierasz, możesz ujrzeć w przelocie twarz
człowieka, który ugodził cię ostrzem. Ale niezależnie od tego,
jak długo żyjesz, możesz nigdy nie ujrzeć nawet w przelocie
nazwiska człowieka, który cię obrabował. Pierwsza sprawa, którą
się zająłem, była drobną prywatną sprawą dotyczącą odciętej
głowy człowieka, do którego korpusu przytwierdzono inną.
Chciałbym na powrót uczestniczyć w takich cichych domowych
idyllach jak ta. Wtedy nie traciłem gruntu pod nogami.
–
Faktycznie, bardzo idylliczny przypadek – powiedział inspektor.
– Tak
czy inaczej bardzo indywidualny przypadek – odparł ksiądz. –
Nieprzypominający całego tego nieodpowiedzialnego biurokratyzmu w
świecie finansów. Ci biurokraci nie mogą odcinać głów tak jak
odcinają gorącą wodę – decyzją zarządu albo komitetu – ale
mogą w ten sposób odciąć czyjąś należność albo dywidendę.
Poza tym: choć jednemu człowiekowi można przytwierdzić dwie różne
głowy, wszyscy wiemy, że jeden człowiek tak naprawdę nie ma dwóch
głów. Pojedyncza firma natomiast może mieć dwie głowy – albo
dwie twarze, albo pół setki twarzy. To ja już wolę, żeby
zaprowadził mnie pan z powrotem do mojego krwiożerczego kłusownika
i zamordowanego gajowego. Zrozumiałbym wszystko, co ich dotyczy; za
wyjątkiem tego, że prawdopodobnie nigdy nie istnieli.
– Eee,
to wszystko bzdury – wykrzyknął inspektor, usiłując zmienić
panujący nastrój. – Mówię księdzu, że Grimes naprawdę
wspominał o sprawie wcześniej. Coś mi się zdaje, że kłusownik i
tak miał być niebawem wypuszczony na wolność, choć zabił swoją
ofiarę w dość brutalny sposób: uderzając raz po raz kolbą
swojej strzelby. Ale odkrył na swoim własnym terenie gajowego
parającego się niemożliwym raczej do obronienia zajęciem: tym
razem to gajowy kłusował. Nie cieszył się w okolicy dobrą
reputacją; z pewnością doszło do tego, co zwie się prowokacją.
Sytuacja z rodzaju tych, którymi rządzi niepisane prawo.
– To
właśnie mam na myśli – powiedział ksiądz Brown. –
Współczesne morderstwo wciąż bardzo często ma jakiś odległy i
wypaczony związek z niepisanym prawem. Lecz współczesne
złodziejstwo przybiera postać zaśmiecania świata papierem i
pergaminem pokrytymi wyłącznie pisanym bezprawiem.
– Cóż,
ni w jotę tego nie pojmuję – powiedział inspektor. – Mamy
kłusownika, który jest więźniem albo zbiegłym więźniem; mamy,
albo mieliśmy, gajowego; mamy też, na co wskazują wszelkie
dostępne śmiertelnikowi pozory, gangstera. Zrozumienie, co ksiądz
ma na myśli, rozpoczynając całą tę bezładną gadaninę o banku
obok, to za wiele jak na moją głowę.
– Mnie
też to martwi – powiedział ksiądz Brown głosem stonowanym i
pełnym pokory. – Nie potrafię ułożyć sobie w głowie, o co
chodzi z tym bankiem obok.
W tej
właśnie chwili drzwi restauracji zakołysały się i otworzyły z
rozmachem: kołyszącym się tryumfalnie krokiem powrócił pułkownik
– wiódł za sobą małą energiczną postać o siwych włosach i
twarzy pooranej uśmiechami. Był to drugi z sędziów pokoju,
którego podpis był tak nieodzowny dla ważności wymaganego
dokumentu.
– Pan
Wicks – powiedział pułkownik prezentując swego towarzysza –
jest najwybitniejszym współcześnie ekspertem w dziedzinie oszustw
finansowych. To czysty łut szczęścia, że zdarzyło się, iż
pełni w tej dzielnicy funkcję sędziego pokoju.
Inspektor
Wicks głęboko zaczerpnął powietrza, a następnie wydusił z
siebie:
– Nie
chce pan przez to powiedzieć, że ksiądz Brown miał rację.
– Wiem,
że tak się już zdarzało – odparł pułkownik Grimes oględnie.
– Jeśli
ksiądz Brown twierdził, że sir Archer Anderson to oszust na
ogromną skalę, z całą pewnością miał rację – powiedział
pan Wicks. – Nie potrzeba, bym przedstawiał tu wszystkie
prowadzące do tej konkluzji dowody; w istocie mądrzej będzie
ujawnić przebieg tylko wstępnych etapów dochodzenia w tej sprawie
– nawet policji; oraz oszustowi. Musimy bacznie go obserwować i
dopilnować, by nie wykorzystał żadnego z naszych błędów. Sądzę,
że najlepiej będzie zajść do niego i przeprowadzić z nim rozmowę
bez porównania bardziej szczerą niż ta, którą, jak się zdaje,
pan z nim prowadził; rozmowę, w której kłusownik i sklep z
tandetą nie będą może grali aż tak poczesnych ról. Myślę, że
mogę ujawnić mu wystarczająco dużo z tego, co wiemy, by pobudzić
go do reakcji – nie ryzykując oskarżenia o zniesławienie lub
konieczności płacenia odszkodowania. A zawsze istnieje szansa na
to, że coś mu się wymsknie – dokładnie wtedy, gdy będzie
usiłował to ukryć. Wie pan, słyszeliśmy bardzo niepokojące
pogłoski o tym interesie i chcielibyśmy to i owo wyjaśnić na
miejscu. To jest obecnie nasze oficjalne stanowisko. – Porwał się
z miejsca, jakby powodowany zwykłą czujnością albo
charakterystycznym dla młodości zniecierpliwieniem.
Druga
rozmowa z sir Archerem Andersonem bez wątpienia przebiegła w bardzo
odmiennej niż poprzednia atmosferze, szczególnie jeśli chodzi o
moment pożegnania. Weszli do niego bez nieodwołalnego
postanowienia, by rzucić wielkiemu bankierowi wyzwanie, lecz wkrótce
skonstatowali, że to on jest tym, który już powziął zamiar
rzucenia im wyzwania. Jego białe wąsy podwinęły się na kształt
srebrnych szabel; jego biała szpiczasta broda wysunęła się
naprzód niczym stalowe ostrze. Zanim którykolwiek z gości zdołał
powiedzieć coś nad kilka zdań, wstał i uderzył w stół.
– Po
raz pierwszy wyrażono się o Banku Casterville and County w taki
sposób; i zapewniam was, że dzieje się to po raz ostatni. Gdyby
moja własna reputacja nie stała już nazbyt wysoko dla tak
groteskowych kalumni, renoma samej instytucji wystarczyłaby, żeby
uznać je za absurdalne. Opuśćcie to miejsce, panowie, idźcie stąd
i zabawiajcie się demaskowaniem Sądu Kanclerskiego3
albo wymyślaniem sprośnych historyjek o arcybiskupie Canterbury.
– To
wszystko świetnie – powiedział Wicks, przekrzywiwszy głowę jak
zawzięty i zadziorny buldog – ale mam tu, sir Archerze, parę
faktów, które wcześniej czy później będzie pan musiał
wyjaśnić.
–
Delikatnie mówiąc – rzekł pułkownik łagodniejszym tonem –
jest naprawdę dużo spraw, o których chcielibyśmy dowiedzieć się
trochę więcej.
Głos
księdza Browna zabrzmiał osobliwie chłodno i odlegle, jakby
dobiegał z innego pomieszczenia albo z zewnątrz – z ulicy –
albo w każdym razie z dużej odległości:
– Nie
sądzi pan, pułkowniku, że teraz wiemy już wszystko, co
potrzebujemy wiedzieć?
– Nie –
odparł pułkownik krótko – jestem policjantem. Mogę sporo
rozmyślać i sądzić, że mam rację. Ale nie wiem tego.
– Och –
powiedział ksiądz Brown, na chwilę otwierając szeroko oczy. –
Nie mam na myśli tego, co panu się zdaje, że wie.
– Cóż,
przypuszczam, że to to samo, co księdzu się zdaje, że wie –
odpowiedział Grimes dość gburowato.
–
Szalenie mi przykro – powiedział ksiądz Brown skruszonym głosem
– ale to, co wiem, to coś całkiem innego.
Atmosfera
wątpliwości i nieporozumienia, która zapanowała wśród
oddalających się z banku osób – najwyraźniej pozostawiwszy
hardego finansistę ostatecznym zwycięzcą na placu boju –
skłoniła je ku podążeniu raz jeszcze do restauracji – celem
spożycia wczesnego podwieczorku, zapalenia papieroska i podjęcia
jakiejś próby ogólnego wyjaśnienia sytuacji.
–
Zawsze wiedziałem, że jest ksiądz osobą irytującą – zwrócił
się do kapłana policjant – ale zazwyczaj miałem choć mgliste
pojęcie o tym, co ksiądz ma na myśli. W tej chwili odnoszę
wrażenie, że ksiądz zwariował.
–
Dziwne, że pan tak twierdzi – powiedział ksiądz Brown –
usiłowałem bowiem odnajdywać moje własne niedoskonałości na
wielu różnych polach i jedyną rzeczą, którą, jak sądzę,
naprawdę o sobie wiem, jest to, że nie jestem wariatem. Oczywiście,
płacę tego cenę – jestem nudziarzem. Lecz wedle mojej wiedzy
nigdy nie straciłem kontaktu z rzeczywistością i wydaje mi się
osobliwe, że ludzie tak błyskotliwi jak pan, są w stanie stracić
go tak szybko.
– Co ma
ksiądz na myśli, mówiąc „rzeczywistość”? – po pełnej
napięcia chwili ciszy zażądał odpowiedzi Grimes.
– Mam
na myśli zdrowy rozsądek! – rzekł ksiądz Brown, wybuchając, co
zdarzało mu się tak rzadko, że zabrzmiało jakby wystrzał. –
Mówiłem już, że straciłem grunt pod nogami w kwestii wszystkich
tych finansowych zawiłości i całej tej deprawacji. Lecz, u licha,
istnieje sposób na stwierdzenie pewnych prawidłowości poprzez
badanie istot ludzkich. Nie wiem nic o finansach, ale znam
finansistów. Ogólnie rzecz biorąc, znam nieuczciwych finansistów.
Ale: z pewnością wie pan o nich dużo więcej ode mnie. A mimo to
łyka pan tak niewiarygodną historyjkę jak to.
Ksiądz
Brown raptownie pochylił się nad stołem, wbijając w Wicksa
przeszywający wzrok z rzadko okazywanym przez siebie napięciem.
– Panie
Wicks, powinien pan mieć o tym większe pojęcie. Ja jestem tylko
ubogim duchownym i, oczywiście, nie mam o tym wielkiego pojęcia.
Ostatecznie nasi przyjaciele z policji nieczęsto spotykają
bankierów; poza sytuacjami, gdy zwykły kasjer poderżnie takiemu
gardło. Ale pan bez wątpienia nieustannie przeprowadza rozmowy z
bankierami; szczególnie z bankrutującymi bankierami. Czy nie
znajdował się pan w takiej właśnie sytuacji ze dwadzieścia razy?
Czyż nie okazywał pan raz po raz odwagi, rzucając pierwsze
podejrzenia na osoby cieszące się dużym zaufaniem – tak jak
uczynił pan dzisiejszego popołudnia? Czyż nie rozmawiał pan z
dwudziestoma albo trzydziestoma finansistami, którzy właśnie
bankrutowali, zaledwie miesiąc czy dwa przed ostatecznym ogłoszeniem
upadłości?
– Cóż,
to prawda – powiedział pan Wicks ostrożnie – zdaje się, że
tak było.
– A
zatem – spytał ksiądz Brown – czy choć jeden z tych
pozostałych kiedykolwiek mówił w ten sposób?
Mała
postać prawnika drgnęła najlżej jak to możliwe – niemal
niezauważalnie – tak że nie można było stwierdzić nic ponad
to, iż siedzi odrobinkę bardziej wyprostowany niż wcześniej.
– Czy w
całym pańskim życiu – spytał ksiądz z pełnym mocy naciskiem –
napotkał pan człowieka zajmującego się machlojkami finansowymi,
który zaczyna się mądrzyć przy pierwszym cieniu podejrzenia i
mówi policji, by nie ważyła się wtrącać w tajniki działania
jego świętego banku? To jakby prosić się, by naczelnik policji
zrobił nalot na jego bank i aresztował go na miejscu! No, ale to
pan się na tych rzeczach zna – nie ja. Postawiłbym jednak
naprawdę dużo na to, że każdziutki podejrzany finansista, jakiego
kiedykolwiek pan znał, uczyniłby coś dokładnie przeciwnego.
Reakcją na pańskie początkowe zapytania byłby nie gniew, ale
rozbawienie; jeśliby w ogóle doszło do tego, że je pan zada,
skończyłoby się na pozbawionej wyrazu i wyczerpującej odpowiedzi
na każde z dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu z nich.
Wyjaśnienia! Oni pławią się w wyjaśnieniach! Czy panu się
zdaje, że krętackiemu finansiście nigdy wcześniej nie zadawano
żadnych pytań?
– Ależ,
u licha, zbytnio ksiądz generalizuje – powiedział Grimes. –
Wydaje się ksiądz całkiem urzeczony swoją wizją oszusta
doskonałego. Ale ostatecznie nawet oszuści nie są doskonali. Nie
dowodzi niczego wielkiego, że jeden zbankrutowany bankier ugiął
się i stracił nad sobą panowanie.
–
Ksiądz Brown ma rację – rzekł Wicks, włączając się nagle do
rozmowy po krótkiej przerwie przeznaczonej na trawienie. – To
zupełna prawda, że cała ta buńczuczność i krzykliwy opór nie
mogłyby stanowić absolutnie pierwszej linii obrony oszustwa. Ale
czymże innym mogłyby one być? Bankierzy cieszący się dobrą
opinią, tak samo jak bankierzy o złej reputacji, nie rozpościerają
sztandarów, nie dmą w trąbkę i nie wyciągają znienacka miecza.
– Poza
tym – dodał Grimes – po cóż w ogóle miałby się mądrzyć?
Dlaczego kazał nam wszystkim wynosić się banku, jeśli nie ma nic
do ukrycia?
– Cóż
– powiedział ksiądz Brown bardzo powoli – nigdy nie
twierdziłem, że nie ma on nic do ukrycia.
Spotkanie
urwało się w atmosferze milczącego, wzbudzającego kołowacenie
bezładu, wśród którego nieustępliwy Beltane chwycił księdza za
ramię i trzymał przez chwilę w uścisku.
– Nie
– powiedział ksiądz Brown – mam na myśli to, że podejrzany
nie jest bankierem.
Wychodząc
rzędem z restauracji ruchem cokolwiek niepewnym, jakby szli po
omacku, zatrzymali się z nagła, gdy usłyszeli huk i dobiegł ich
harmider z zewnątrz. Odgłosy wywoływały z początku wrażenie,
jakby ludzie wybijali szyby na długości całej ulicy, lecz chwila
otrząśnięcia się umożliwiła im zlokalizowanie źródła
dźwięków. Były nim złocone szklane odrzwia i okna owego
okazałego budynku, do którego wstąpili już o poranku; święty
obszar Banku Casterville and County, którym wstrząsnął od
wewnątrz huk niczym eksplozja dynamitu; w istocie zaś jego źródłem
okazało się tylko bezpośrednie i energiczne niszczycielskie
działanie człowieka. Naczelnik policji oraz inspektor wpadli przez
roztrzaskane szklane drzwi do ciemnego wnętrza i wrócili stamtąd z
wyrazem bezmiernego zdumienia na twarzach – zdumienie to
spowodowało, że na ich twarzach widoczne były jeszcze większa
beznamiętność i pewność siebie.
– Teraz
nie ma już co do tego wątpliwości – powiedział inspektor –
człowieka, którego postawiliśmy na straży, obalił kosturem na
ziemię, a w pierwszego, który wszedł, by sprawdzić, co jest
grane, cisnął kasetą na pieniądze – tak, by trafić go w klatkę
piersiową. Musi być z niego dzika bestia.
Wśród
całej tej groteskowej konfuzji pan Wicks, prawnik, zwrócił się z
przepraszającym i pełnym wyrazu uznania gestem do księdza Browna i
powiedział:
– Otóż,
drogi księże, całkowicie mnie ksiądz przekonał. To bezsprzecznie
całkiem nowa odmiana czmychającego bankiera.
– Cóż,
musi pan natychmiast wysłać naszych ludzi, aby go powstrzymali –
powiedział naczelnik do inspektora – inaczej rozbije całe miasto.
– Tak –
powiedział ksiądz Brown – to doprawdy krewki człowiek –
porywczość to pokusa, której nie może się oprzeć. Pomyślcie o
tym, jak bez zastanowienia użył przeciw gajowemu swojej strzelby
jako maczugi – uderzając nią raz po raz – lecz nie mając na
tyle przytomności, aby wystrzelić. Oczywiście, to jest ten rodzaj
człowieka, któremu źle wychodzi większość rzeczy – nawet
morderstwa. Zazwyczaj jednak udaje mu się uciec z więzienia.
Towarzysze
księdza wgapili się w niego oczami, które zdawały się coraz to
bardziej okrągleć ze zdumienia, lecz wpatrywanie się w jego
okrągłe i najzwyczajniejsze w świecie oblicze nie przyniosło im
żadnego oświecenia – nim nie odwrócił się i nie ruszył
powolnym krokiem ulicą.
*
– A
zatem – powiedział ksiądz Brown w restauracji, uśmiechając się
promiennie do swoich towarzyszy znad kufla bardzo lekkiego lagera
i wyglądając całkiem jak pan Pickwick w klubie dla
dżentelmenów na prowincji – a zatem ostatecznie raz jeszcze
wracamy do naszego starego, ukochanego, ludowego podania o kłusowniku
i gajowym. W jakże niewypowiedziany sposób podnosi mnie na duchu
zajmowanie się przestępstwami popełnianymi koło przytulnego
kominka – zamiast całej tej konfundującej i pozbawionej wyrazu
mgławicy świata finansów – mgławicy naprawdę pełnej upiorów
i cieni. Wszyscy, oczywiście, znacie tę starą, starą historyjkę.
Słyszeliście ją w dzieciństwie z ust swoich matek; jakże jest
ważne, przyjaciele, by zapisywać te stare opowiastki w naszej
pamięci dokładnie tak, jak je nam opowiedziano. Tę historyjkę z
prowincji opowiadano wystarczająco często: człowiek trafia do
więzienia za zabójstwo w afekcie; za kratami przejawia podobną
wcześniejszej gwałtowność, powala na ziemię strażnika i ucieka
na spowite mgłą wrzosowisko. Ma łut szczęścia: spotyka bowiem
dobrze odzianego i dobrze prezentującego się dżentelmena – i
zmusza go do zamiany ubrań.
– Tak,
często słyszałem tę historię – powiedział Grimes, marszcząc
brwi. – Mówi ksiądz, że to istotne, aby ją pamiętać?
–
Doprawdy istotne – powiedział ksiądz Brown – bo stanowi ona
bardzo dokładny i trafny opis tego, co się nie wydarzyło.
– A co
się wydarzyło? – zażądał odpowiedzi inspektor.
– Coś
wprost przeciwnego – rzekł ksiądz Brown. – Dokonano małej,
lecz udatnej poprawki. To nie skazaniec wyruszył na poszukiwanie
dobrze odzianego dżentelmena, aby mógł przebrać się w jego
strój. To dżentelmen wybrał się na wrzosowisko w poszukiwaniu
skazańca, aby mógł rozkoszować się noszeniem na sobie ubrań
skazańca. Wiedział, że na wrzosowisku przebywa na wolności
skazaniec i żarliwie pożądał jego odzienia. Prawdopodobnie miał
też świadomość, że istnieje dobrze zorganizowany plan zabrania
skazańca z wrzosowiska i błyskawicznego przetransportowania go w
inne miejsce. Nie jest do końca pewne, jaką rolę odegrali w tej
sprawie Denis Hara i jego banda albo czy mieli pojęcie jedynie o
pierwszej z tych intryg, czy o drugiej. Sądzę jednak, że to
prawdopodobne, iż pracowali dla przyjaciół kłusownika i wyłącznie
w jego interesie – cieszył się on bowiem wśród biedniejszej
ludności bardzo silną i powszechną sympatią. Zdaje mi się
raczej, że nasz znajomy, dobrze odziany dżentelmen, uskutecznił
scenkę własnego przeobrażenia z użyciem swoich wrodzonych
talentów. Był doprawdy bardzo dobrze odzianym dżentelmenem,
ubranym w – jak to mówią krawcy – niezwykle modne galantne
materiały; miał też piękne siwe włosy oraz wąsy i tak dalej;
zawdzięczał je raczej fryzjerowi niż krawcowi. To nader kompletne
przebranie okazało się w jego życiu wielokrotnie użyteczne;
musicie też pamiętać, że w tym konkretnym mieście i banku gościł
jak na razie przez bardzo krótki okres. Zauważywszy w oddali i
zakrzyknąwszy w kierunku skazańca, którego odzienia pożądał,
potwierdził posiadane przez siebie informacje o tym, że to człowiek
niemal identyczny jak on; reszta polegała po prostu na okryciu go
peruką, kapeluszem, prześwietnymi szatami i dorobieniu mu baków –
tak, aby uderzony przezeń w głowę strażnik więzienny właściwie
nie mógł go rozpoznać. Następnie nasz błyskotliwy finansista
włożył na siebie ubrania skazańca i poczuł, po raz pierwszy od
miesięcy, a może od lat, że udało mu się uciec i jest wolny.
Nie miał
bowiem za sobą żadnej bandy ubogich sympatyków, którzy przyszliby
mu z pomocą lub ukryli go, gdyby znali prawdę. Nie miał żadnego
stojącego po jego stronie stronnictwa złożonego z przyzwoitszych
prawników i wysokich urzędników, sugerującego, że wycierpiał
już wystarczająco dużo i że wkrótce możliwe będzie uwolnienie
go. Nie miał przyjaciół nawet w półświatku, ponieważ od zawsze
stanowił ozdobny element świata wyższych sfer – świata naszych
pogromców i władców, którym tak łatwo pozwalamy się zdominować.
Był jednym ze współczesnych magików; miał genialny talent do
finansów, jego kradzieże zaś dotykały tysięcy osób ubogich. Gdy
faktycznie przekroczył granicę (we współczesnym prawie to bardzo
cienka granica), gdy świat się o nim dowiedział, cały świat
obrócił się przeciw niemu. Zdaje mi się, że podświadomie
wyglądał więzienia jak domu. Nie wiemy dokładnie, jakie żywił
plany; nawet gdyby władze więzienia go schwytały i zadały sobie
trud udowodnienia na podstawie odcisków palców i tak dalej, że nie
jest on zbiegłym skazańcem, trudno stwierdzić, co innego mogliby
mu przy okazji udowodnić. Uważam jednak za bardziej prawdopodobne,
że wiedział on, iż organizacja Hary przyjdzie mu z pomocą i
umożliwi wyjazd z kraju bez chwili zwłoki. Być może miał
konszachty z Harą; pewnie żaden z nich nie mówił drugiemu całej
prawdy – w Ameryce takie kompromisy między przedstawicielem
wielkiego biznesu i aferzystą zdarzają się powszechnie; bo tak
naprawdę obaj działają w tej samej branży.
Zdaje mi
się również, że nie było większego kłopotu z przekonaniem
skazańca. Projekt z miejsca wydałby mu się bardzo obiecujący –
może sądził, iż to część intrygi Hary. Tak czy inaczej
skazaniec pozbył się ubrań świadczących o tym, że został
skazany, i w pierwszorzędnym odzieniu wkroczył na pierwszorzędne
stanowisko, na którym mógłby zyskać społeczną akceptację a
przynajmniej w spokoju rozważać swoje następne posunięcie. Lecz,
o nieba, cóż za ironia! Cóż za pułapka! Cóż za figiel
przewrotnego losu! Człowiek zbiegły z więzienia niemal pod koniec
wyroku odsiadywanego za zapomniane, na poły przebaczone przestępstwo
z zachwytem stroi się niczym dandys w ubiór największego
przestępcy na ziemi, aby jutro polowano nań bez wytchnienia po
całym okręgu ziemi. Sir Archer Anderson swego czasu omotał
naprawdę wiele osób; nigdy nie omamił jednak nikogo w tak
tragicznej sytuacji jak ów człowiek, którego życzliwie odział na
wrzosowisku w swoje najlepsze ubrania.
– No
cóż – powiedział Grimes wesoło – teraz, gdy ksiądz dał nam
już podpowiedź, najpewniej możemy to bezspornie udowodnić, bo tak
czy owak od skazańca pobrane zostały odciski palców.
Ksiądz
Brown skłonił głowę niejasnym gestem jakby respektu i czci:
– Rzecz
jasna – powiedział – od sir Archera Andersona nigdy nie pobrano
odcisków palców. Mój drogi panie! Człowiek takiej pozycji.
–
Prawda jest taka – powiedział Wicks – że nikt za wiele o nim
nie wie – nie mamy jego odcisków palców, ani niczego innego. Gdy
zacząłem badać ścieżki, którymi chodzi, musiałem zacząć od
pustej mapy, która dopiero później przemieniła się w labirynt.
Tak się składa, że wiem coś o takich labiryntach; ale ten był
bardziej labiryntowy niż inne.
– Dla
mnie to jeden wielki labirynt – rzekł ksiądz z westchnieniem. –
Powiedziałem, że straciłem grunt pod nogami w całej tej
finansowej sprawie. Jedynym, co do czego miałem zupełną pewność,
było to, jakiego rodzaju człowiek siedzi naprzeciw mnie. I byłem
przekonany, że jest o wiele za porywczy i nerwowy, by był oszustem.
[1936]
Tłum.
Łukasz Makowski
Proj. okładki Sztukmistrz
Proj. okładki Sztukmistrz
2
Być
może aluzja do powstałej w 1911 roku sentymentalnej piosenki
żołnierskiej Mały
szary domek na zachodzie.
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
Subskrybuj:
Posty (Atom)