Fot. Paweł Schulta
Resortowi spadkobiercy
Bieżącym władzom politycznym, czyli (niestety) aż zbyt dobrze nam znanym funkcjonariuszom państwowym zdarza się przyznawać wybranym nagrody, medale i wyróżnienia za "walkę z poprzednim systemem" - to znaczy z funkcjonariuszami państwowymi służącymi przed laty innym panom.
Ale każde władze polityczne to spadkobiercy i kontynuatorzy działalności swoich poprzedników (na przykład PRLu i zbrodni dokonywanych przez sługusów jej władz). Przejęli od poprzednich funkcjonariuszy majątek razem ze wszystkimi długami oraz innymi zobowiązaniami - przyznają się więc: przynależą do tego samego systemu, do tej samej rodziny.
Natura działalności funkcjonariuszy państwowych nigdy się nie zmienia. To, że z poduszczenia władz w danym okresie zwalcza się akurat kogo innego niż poprzednio, istoty ich działalności nie zmienia. "Fabrycznie" wpisana w system niemoralność i metody działania są te same, co wcześniej.
Przyjrzyjmy się zagadnieniu "emerytur dla ubeków". Rację ma ten człowiek, który - kierując się "państwową" logiką - twierdzi, że nie można jednostronnie wycofywać się z zaciągniętych zobowiązań i należy teraz sługom służb specjalnych wypłacać tyle, na ile się z nimi umówiono zawierając kontrakt o pracę. Nawet jeśli "naszych" mordowali, nawet jeśli "naszych" więzili, bili i okłamywali. Słowo jest słowem - taka obowiązuje linia.
Słuszność opisanego wyżej rozumowania opiera się m.in. na argumencie z efektywności i na przeświadczeniu, że (gdyby zmieniać reguły w trakcie gry i jednostronną decyzją obniżać ubekom pobory) obecni pracownicy SS będą czuli niepewność w stosunku do deklaracji pracodawcy - nie wiedząc, czy za naście lub dziesiąt lat ich samych nie spotka identyczny los: może przyszła władza obetnie im emerytury, bo nie będą się jej podobali.
Jak zauważyliśmy, bieżące władze polityczne to w prostej linii spadkobiercy poprzednich. Autor przedstawionego powyżej rozumowania popełnia zasadniczy błąd. W ferworze walki o "konsekwencję działania państwa" pozostaje ślepy na to, że sama owa działalność jest w swej istocie niemoralna. Zamiast przeciwstawiać się funkcjonariuszom państwowym, wzywać do skończenia z całą ich niesprawiedliwą działalnością - domaga się... konsekwencji w niesprawiedliwości!!!
Ale każde władze polityczne to spadkobiercy i kontynuatorzy działalności swoich poprzedników (na przykład PRLu i zbrodni dokonywanych przez sługusów jej władz). Przejęli od poprzednich funkcjonariuszy majątek razem ze wszystkimi długami oraz innymi zobowiązaniami - przyznają się więc: przynależą do tego samego systemu, do tej samej rodziny.
Natura działalności funkcjonariuszy państwowych nigdy się nie zmienia. To, że z poduszczenia władz w danym okresie zwalcza się akurat kogo innego niż poprzednio, istoty ich działalności nie zmienia. "Fabrycznie" wpisana w system niemoralność i metody działania są te same, co wcześniej.
Przyjrzyjmy się zagadnieniu "emerytur dla ubeków". Rację ma ten człowiek, który - kierując się "państwową" logiką - twierdzi, że nie można jednostronnie wycofywać się z zaciągniętych zobowiązań i należy teraz sługom służb specjalnych wypłacać tyle, na ile się z nimi umówiono zawierając kontrakt o pracę. Nawet jeśli "naszych" mordowali, nawet jeśli "naszych" więzili, bili i okłamywali. Słowo jest słowem - taka obowiązuje linia.
Słuszność opisanego wyżej rozumowania opiera się m.in. na argumencie z efektywności i na przeświadczeniu, że (gdyby zmieniać reguły w trakcie gry i jednostronną decyzją obniżać ubekom pobory) obecni pracownicy SS będą czuli niepewność w stosunku do deklaracji pracodawcy - nie wiedząc, czy za naście lub dziesiąt lat ich samych nie spotka identyczny los: może przyszła władza obetnie im emerytury, bo nie będą się jej podobali.
Jak zauważyliśmy, bieżące władze polityczne to w prostej linii spadkobiercy poprzednich. Autor przedstawionego powyżej rozumowania popełnia zasadniczy błąd. W ferworze walki o "konsekwencję działania państwa" pozostaje ślepy na to, że sama owa działalność jest w swej istocie niemoralna. Zamiast przeciwstawiać się funkcjonariuszom państwowym, wzywać do skończenia z całą ich niesprawiedliwą działalnością - domaga się... konsekwencji w niesprawiedliwości!!!
Kraść albo nie kraść
- czy to w ogóle jest pytanie?
Na marginesie tekstu Łukasza Kowalskiego
pt. Praktyczny agoryzm, czyli da się, tylko jak
Który kradł,
niechaj już nie kradnie;
lecz raczej niech pracuje,
robiąc rękoma swemi
co jest dobrego,
aby miał zkąd udzielić mającemu potrzebę.
~ Ef 4, 28
Tako mówi święty Paweł.
Podatki to kradzież. Jeśli biorę udział w skradzionego łupu i korzystam z jego (zatrutych) owoców, staję się współuczestnikiem niesprawiedliwości. Mogę zasłaniać się różnymi tłumaczeniami: "Czynię z tych środków dobry użytek"; "Jeśli nie ja, weźmie inny"; etc. Nie zmienia to natury czynu, wskutek którego zaczynam dysponować cudzą własnością.
Są takie firmy i tacy ludzie, którzy całą swą "działalność gospodarczą" opierają na ubieganiu się o kradzione środki - dotacje pochodzące z grabieży. Oczywiście, zawsze jest quid pro quo: w zamian za korzystanie ze zrabowanego mienia wspomniane przedsiębiorstwa chwalą funkcjonariuszy państwowych (czyli de facto paserów), umieszczając w widocznych miejscach informacje o "sponsorach", loga ich przestępczych organizacji, podziękowania...
Ktoś żyje od dotacji do dotacji - jak od pierwszego do pierwszego. Coś strasznego!
Czy staramy się stronić od uczestnictwa w kradzieży?
Inne pytanie: czy moralne jest zawieranie transakcji z człowiekiem, o którym wiemy, że przynajmniej część swego dochodu uzyskuje drogą przyjmowania rabowanych środków?
Czy wszystkich potencjalnych kontrahentów należy "prześwietlać" pod kątem tego, czy płacą uczciwie zdobytymi środkami (i dopiero po uzyskaniu pozytywnej odpowiedzi podejmować z nimi współpracę)?
Tym, którzy programowo odmawiają brania kradzionego - jakiegokolwiek uczestnictwa w grabieży - stawia się zarzut "nierealizmu".
Dla rozprawienia się z tą nieuzasadnioną inkryminacją stwierdźmy najpierw co następuje: w życiu - podobnie jak na każdym zebraniu - jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy; działanie w kierunku wprowadzenia zasadniczych zmian (poczynając od własnego życia) łączy się z ryzykiem; nikt za bardzo nie chce się narażać - szczególnie ten, kto ma żonę i potomstwo.
Jeśli dążymy do takiej rzeczywistości, w której nikt nie będzie kradł - najpierw kraść musimy przestać sami. By zmiany nastąpiły, KTOŚ MUSI ZACZĄĆ. Tego nie przeskoczymy.
Czy jako program minimum możemy zaproponować słowa Pisma Świętego raz jeszcze odwołując się do świętego Pawła: "Od wszelakiego podobieństwa złego się powściągajcie" (1 Tes 5, 22)?
Czy zdołamy zrezygnować ze współudziału w jakimkolwiek stopniu kradzieży, nawet jeśli tym samym narazimy się na to, że nazwą nas pozbawionymi poczucia rzeczywistości wariatami?
Komu starczy wiary i hartu ducha, by trwać w walce?
Zdrowy Wariat
"Złote czasy"?
"Minęły złote czasy"; "Kiedyś to się zarabiało" - komentują gospodarczą rzeczywistość przedstawiciele licznych zawodów, na przykład niejeden taksówkarz. I reagują na to z pewnym żalem.
Moglibyśmy zaryzykować twierdzenie, że w gospodarce wolnorynkowej dzieje się zazwyczaj tak, iż autor jakiejś nowej koncepcji na zarabianie zyskuje na początek pewien "bonus" - bo to on jako pierwszy zastosował dane rozwiązanie i przyciągnął dużo klientów (zanim inni zdołali się zorientować, że dany towar lub usługę można potencjalnym nabywcom zaoferować). Następnie, w równie naturalny sposób, pojawią się zapewne konkurenci - którzy też wcielą w życie ideę prekursora (może ją udoskonalą). Możemy się spodziewać, że ze względu na zwiększoną podaż oferowanego towaru lub usługi ich cena spadnie.
I to jest bodziec, aby wymyślać coś nowego, jeszcze "lepszego"; nowatorskiego, pozwalającego znów zarobić na starcie więcej od konkurencji.
Tak działa niezaburzany rynek.
I jest to najzupełniej normalne.
Opisany proces prowadzi do naturalnej likwidacji tak nierzadko krytykowanych drastycznych różnic w wynagrodzeniu za te same lub podobne towary i usługi.
I zdaje się, że ponadto w jakiś sposób sprzyja temu, by więcej osób żyło bardziej w zgodzie z wyrażoną w pewnej modlitwie prośbą:
"żebractwa i bogactwa nie dawaj mi: daj tylko potrzeby do żywności mojéj,
9 Bych snadź nasycony nie był przywiedziony do zaprzenia, i rzekł: Któż jest Pan? albo ubóstwem przyciśniony, nie jął się kraść i fałszywie nie przysięgał przez imię Boga mego". (Prz 30, 8-9)
Otóż wydaje się, że u podłoża wspomnianego na wstępie żalu znajduje się często przekonanie, że "mi się należy" i że mogę wszelkimi środkami niszczyć konkurencję. Licznych "oficjalnych" (tzn. licencjonowanych przez funkcjonariuszy państwowych) taksówkarzy oburza to, że człowiek nie ubiegający się u urzędników państwowych o glejt też pracuje jako taksówkarz - i "zmusza ich" do obniżania cen.
*
Moglibyśmy zaryzykować twierdzenie, że w gospodarce wolnorynkowej dzieje się zazwyczaj tak, iż autor jakiejś nowej koncepcji na zarabianie zyskuje na początek pewien "bonus" - bo to on jako pierwszy zastosował dane rozwiązanie i przyciągnął dużo klientów (zanim inni zdołali się zorientować, że dany towar lub usługę można potencjalnym nabywcom zaoferować). Następnie, w równie naturalny sposób, pojawią się zapewne konkurenci - którzy też wcielą w życie ideę prekursora (może ją udoskonalą). Możemy się spodziewać, że ze względu na zwiększoną podaż oferowanego towaru lub usługi ich cena spadnie.
I to jest bodziec, aby wymyślać coś nowego, jeszcze "lepszego"; nowatorskiego, pozwalającego znów zarobić na starcie więcej od konkurencji.
Tak działa niezaburzany rynek.
I jest to najzupełniej normalne.
Opisany proces prowadzi do naturalnej likwidacji tak nierzadko krytykowanych drastycznych różnic w wynagrodzeniu za te same lub podobne towary i usługi.
I zdaje się, że ponadto w jakiś sposób sprzyja temu, by więcej osób żyło bardziej w zgodzie z wyrażoną w pewnej modlitwie prośbą:
"żebractwa i bogactwa nie dawaj mi: daj tylko potrzeby do żywności mojéj,
9 Bych snadź nasycony nie był przywiedziony do zaprzenia, i rzekł: Któż jest Pan? albo ubóstwem przyciśniony, nie jął się kraść i fałszywie nie przysięgał przez imię Boga mego". (Prz 30, 8-9)
*
Otóż wydaje się, że u podłoża wspomnianego na wstępie żalu znajduje się często przekonanie, że "mi się należy" i że mogę wszelkimi środkami niszczyć konkurencję. Licznych "oficjalnych" (tzn. licencjonowanych przez funkcjonariuszy państwowych) taksówkarzy oburza to, że człowiek nie ubiegający się u urzędników państwowych o glejt też pracuje jako taksówkarz - i "zmusza ich" do obniżania cen.
Neal Stephenson "Wielka afera z Simoleonami"
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Młodemu
człowiekowi, który właśnie skończył college, trudno wyobrazić
sobie mniej atrakcyjne życie, niż powrót do Bismarck i mieszkanie
z rodzicami. Chyba że jest to mieszkanie z bratem na przedmieściach
Chicago, co, naturalnie, wybrałem. Mama przynajmniej piecze
fantastyczne ciasto z wiśniami. Za to Joe ciągle zmuszał moją
głowę do myślenia i znalazł sposób, aby codziennie dawać mi do
rozgryzienia jakiś problem. Na przykład pewnego dnia dał mi do
rozwiązania takie zadanie: ile żelek potrzeba do wypełnienia
Soldier Field?
Przyjmijmy,
że to ja jestem winny. Joe chciałby, żebym powiedział to jasno.
Jemu zawsze dobrze szło z ludźmi – mi zawsze dobrze szło z
liczbami. Joe mówi mi przynajmniej raz na tydzień, że powinienem
był studiować inżynierię. Zamiast tego dryfowałem między
przedmiotami. Skończyło się na matematyce i specjalizację w
zakresie historii sztuki – chyba nic gorszego nie można wpisać
sobie do CV.
Za
to Joe wystartował w branży reklamowej. Kiedy Internet,
światłowody, HDTV i cyfrowa gotówka stworzyły razem to, co
nazywamy dziś Metaverse, większość dużych agencji reklamowych
padła, bo w Metaverse rzeczywiście możesz wyjąć giwerę i
odstrzelić Królikowi Energizera głowę – i wielu ludzi to
zrobiło. Joe pożyczył od mamy i taty dziesięć tysięcy dolarów
i założył nową agencję reklamową. Jeśli spędziłeś trochę
czasu buszując po Metaverse, widziałeś jego dzieła – a one
widziały ciebie, mówiły do ciebie i podążały za tobą.
Mama
i tata mieszkali wciąż w tym samym małym domku w Bismarck w
Północnej Dakocie. Nikt z sąsiadów nie domyślał się, że –
gdyby spieniężyli posiadane akcje agencji Joego – mieliby jakieś
dwadzieścia milionów. Usilnie ich namawiałem, żeby zróżnicowali
swój portfel – kupili buszel Krugerrandów i zakopali je na tyłach
domu, albo zainwestowali parę milionów w jakiś fundusz
powierniczy. Ale mama i tata czuli, że to oznaczałoby brak wiary w
Joego.
–
To tak, jakby przyjść na recital fortepianowy własnego dziecka z
walkmanem na uszach – powiedział tata.
Joe
przyjeżdża do domu pewnego styczniowego wieczora z półtoralitrowym
szampanem. Po zwyczajowym drażenieniu się ze mną, czy jestem
wystarczająco dorosły, żeby pić, nalewa mi kieliszek. Wyrzucił
już swoich dwóch synów przed Kino Domowe. Zainstalowali skrzynkę,
którą dostali na Boże Narodzenie. Podłącz to cacko do HDTV i
możesz żeglować po Metaverse, wędrować po Sieci i wybierać
spośród kilku przyjaznych dla użytkownika systemów operacyjnych.
Każdy z systemów obfituje w automatyczne systemy pomocy, gorące
linie do obsługi klienta i inteligentnych agentów.
Subwoofer
sprawia, że nasze srebra brzęczą jak metalowe figurki hokeistów,
a wzmocnione wybuchy wyrzucają z naszych kieliszków mgławice
bąbelków. Te niskie częstotliwości wdzierają się do młodego
mózgu, dostają się w zasięg medialnego radaru dzieci i wstrzykują
info-nauko-rozrywkowy strumień bitów bezpośrednio do ich kory
mózgowej.
–
Zdobyliśmy dziś zajebistego klienta – wyjaśnia Joe. –
Reklamujemy samochody. Reklamujemy komputery. Reklamujemy buty
sportowe. A od trzech godzin reklamujemy też walutę.
–
Co? – pyta żona Joego, Anne.
–
No wiesz, jak dolary czy jeny. Z tą różnicą, że to nowa waluta.
–
Jakiego państwa? – pytam. To jak dać psu kość – daję Joemu
szansę, żeby oświecił swojego niekompetentnego brata. Joe pije
duszkiem pół kieliszka Dom
Pérignon
i przechodzi na Tryb Reklamowy.
–
Zapomnij o państwach – odpowiada. – Mówimy o Simoleonach –
inteligentnej, modnej, nowej walucie świata Metaverse.
–
To coś jak e-pieniądze? – pyta Anne.
–
Mieliśmy e-pieniędze przez e-ony, od kiedy pojawiły się bankomaty
– mówi Joe z właściwą dozą pogardy. – Dziś możemy ich
używać do robienia zakupów w Metaverse. Ale wciąż przeliczamy je
na amerykańskie dolary. Bystrzy ludzie szukają czegoś lepszego.
Aluzję
skierował do mnie. Skończyłem college z tysiącem dolarów
oszczędności. Z inflacją rzędu dziesięć procent, wciąż
rosnącą, mogę za to kupić zdecydowanie mniej piwka niż rok temu.
–
Rząd nigdy nie zorganizuje budżetu w sensowny sposób – mówi
Joe. – Nie umie. Inflacja jeszcze wzrośnie. Ludzie zainwestują
swoje pieniądze w co innego.
–
Inflacja musiałaby cholernie mocno wzrosnąć, żebym zainwestował
swoje pieniądze w jakąś sztuczną walutę – mówię.
–
Do diabła, wszystkie waluty są sztuczne – mówi Joe. – Jak się
nad tym zastanowisz, zawsze tak było i będzie. Inwestujemy nasze
pieniądze w akcje, obligacje, fundusze powiernicze. One reprezentują
rzeczywiste dobra – fabryki, statki, banany, oprogramowanie, złoto,
cokolwiek. Simoleony to po prostu nowa nazwa tych dóbr. Nosisz ze
sobą kartę magnetyczną i wydajesz Simoleony jak gotówkę. Albo
robisz zakupy w Metaverse i wydajesz pieniądze online,
a kupione produkty przywożą ci pod drzwi następnego ranka.
–
Kto na to pójdzie? – pytam.
–
Każdy – odpowiada Joe. – Główna metoda promocji będzie
polegała na tym, że rozdamy trochę Simoleonów przeciętnym
Kowalskim podczas Super Bowl. Zgłosimy się do nich za miesiąc, za
trzy, za pół roku, i ludzie zobaczą, że to bezpieczna i pewna
inwestycja.
–
To nie wzbudza zbytniego zaufania – mówię. – Rozdawać
Simoleony jak pieniądze z „Monopolu”.
Joe
ma gotową odpowiedź. – To nie rozdawnictwo. To loteria.
I
właśnie wtedy prosi mnie, żebym obliczył, ile żelek zmieści się
na Soldier Field. Dwie godziny później jestem w sklepie spożywczym
nie z tej ziemi, w dziale artykułów sprzedawanych na wagę. Gęstwa
przytłaczających przezroczystych pojemników wypełnionych
przetworzonym naturalnie owsem, Froot
Loopsami
jakiejś nieznanej firmy, suszonymi pomidorami, prefabrykowanymi
przysmakami na kemping, orzeszkami, kawą French
Roast
i ziarnami. Każdą z tych rzeczy można wrzucić do torby albo
wiaderka jednym ruchem poręcznej pleksiglasowej gilotyny. W zasięgu
wzroku ani żywej duszy, tylko roboty uzupełniające zapasy towaru,
wlokące się tam i z powrotem nad moją głową w sieci pomostów
komunikacyjnych, i kamery ukryte w przyciemnianych półkulach.
Przechadzam się wśród świecącej przezroczystej krainy cudów,
trzymając idealnie sześciocalowy sześcian stworzony z taśmy i
tektury. Zataczam się wśród błyszczącego wąwozu żelkowych
miśków, fasolki, cukierków. Wtem: bingo! Żelki na wagę, jakość
pierwsza. Podstawiam pojemnik i napełniam go.
Kto
zgadnie najszybciej i będzie najbliżej właściwej liczby żelek,
ten wygra Simoleony. Wynajęli jedno z Wielkiej Szóstki biur
rachunkowych, żeby wszystko poszło, jak trzeba. Ponieważ nie mogą
w rzeczywistości wypełnić stadionu żelkami, ja mam podać im
Właściwą Odpowiedź i, co równie ważne, zachować ją w
tajemnicy.
Wracam
do domu i liczę żelki: 3101. Pomnożyć przez osiem, żeby uzyskać
ich liczbę na stopę sześcienną: 24 808. Teraz muszę dowiedzieć
się tylko, ile stóp sześciennych ma Soldier Field. Moi siostrzeńcy
rozwalili się przed HDTV jak sflaczałe żaby. Uczą się fizyki,
rzucając z wysokości orbity bomby antymaterii na wrogą
cywilizację. Skaczę przez zygzaki czarnych kabli i przejmuję
kontrolę nad sprzętem.
Na
ekranie animowany elf, chochlik czy coś innego, wystawia głowę zza
okna, a potem chowa ją z powrotem. Nie, nie cierpię na schizofrenię
– to jest ten szumnie reklamowany inteligentny agent, którego
dostajesz w zestawie ze skrzynką. Ignoruję go, opuszczam Krainę
Gier i wpadam przez pomyłkę w jaskrawy obszar Metaverse, gdzie
dniem i nocą przesuwają się tysiące info-reklam, każda w osobnym
oknie. Oglądam reklamę chińskich leków medycyny ludowej
zrobionych z rzadkich zwierząt zmodyfikowanych genetycznie i
hodowanych w kadziach. Widzę pęcherzyki żółciowe niedźwiedzi
grizzly dorastające w bursztynowym płynie jak kiście winogron.
Animowany
chochlik ukazuje się w całej okazałości i opiera o krawędź
okienka reklamowego. – Hej! – mówi głupawym radosnym głosem. –
Jestem Raster! Powiedz moje imię – czyli Raster – jeżeli
potrzebujesz pomocy.
Nie
podoba mi się wygląd Rastera. Bardzo prawdopodobne, że wędrował
po ulicach Toontown,
wymachując tablicą z napisem „WPRAWIĘ DOROSŁYCH W IRYTACJĘ ZA
PARĘ GROSZY”, zanim zatrudniła go firma instalująca skrzynki.
Raster zaczyna fruwać po ekranie, znacząc swoją drogę świetlistym
pyłem, który znika jak na mój gust zbyt wolno.
–
Dawaj cholerną encyklopedię! – krzyczę. Słysząc to straszne
słowo, moi bratankowie podrywają się z dywanika i uciekają.
Znajduję
Soldier Field. Mój stary podręcznik do geometrii analitycznej,
wciąż noszący znamiona długiego pobytu na strychu, leży mi na
kolanach jak bryła lodu. Łącząc pewne wzory ze statystykami z
encyklopedii...
–
Hej, Raster!
Raster
jest tak zadowolony, że go potrzebuję, że robi na ekranie ósemki.
– Kalkulator! – krzyczę.
–
Nie potrzeba, szefie! Po prostu powiedz mi, co chcesz obliczyć, a ja
zrobię to w pamięci!
Prowadzę
więc z Rasterem szalenie nużącą konwersację, w której ustalam
liczbę stóp sześciennych na Soldier Field, zaokrągloną do pełnej
stopy. Każę Rasterowi pomnożyć to przez 24 808, a on natychmiast
odpowiada: 537 824 167 717.
Laik
by się nad tym nie zastanowił. Ale ja mówię:
–
Raster, masz sieczkę zamiast mózgu. Wynik powinien być dokładną
wielokrotnością ośmiu!
Najwyraźniej
skrzynka mojego brata ma jeden z tych wadliwych chipów, które robią
błędy przy naprawdę dużych liczbach.
Raster
wali się dłonią w czoło. Z uszu wylatują mu luźne śrubki i
tranzystory.
–
Psiakrew! Chyba będę musiał pogadać z moim programistą!
A
potem zawiesza się na minutę.
Szwagierka
wpada do pokoju, zgięta w postawie nie-przejmuj-się-mną i rozgląda
wokół. Jest przerażona myślą, że mam tu jakąś randkę. – Z
kim rozmawiasz?
–
Z tą przygłupią sztuczną inteligencją, którą dołączyli do
zestawu – odpowiadam. – Tak przy okazji, nigdy nie używaj jej do
obliczania swoich podatków.
Anne
prostuje się. – Wiesz, dopiero co wczoraj prosiłam ją o pomoc
przy Załączniku B, a dała mi przepis na zupę z małży.
–
Dobry wieczór panu. Dobry wieczór pani. Co to były za liczby? –
pyta Raster. Ten sam głos, ale zmieniona tonacja, bardziej ludzka.
Podaję liczby raz jeszcze, a on odpowiada: 537 824 167 720.
–
Brzmi lepiej – mamroczę.
Anne
jest skonsternowana. – Zdaje się, że teraz jego system
identyfikacji głosu działa prawidłowo.
–
Nie sądzę. Myślę, że mój mały problem matematyczny przesłano
dalej, do człowieka. Kiedy rozmowa staje się zbyt trudna dla
wbudowanego oprogramowania, dzwoni ono po pomoc, wkracza człowiek i
przejmuje kontrolę. Patrzy na nas przez wbudowaną kamerę –
wyjaśniam, wskazując na przypominający rybie oko obiektyw na
przednim panelu skrzynki – a słucha za pomocą wbudowanego
mikrofonu.
Anne
zaczyna robić wielkie oczy. Szukam odpowiedniej analogii. –
Pamiętasz Egzorcystę?
No więc Raster został właśnie opętany, tak jak ta dziewczynka w
filmie. Z tą różnicą, że nie opętał go Belzebub, tylko
przedstawiciel działu obsługi klienta.
Właśnie
wpadłem w pułapkę, która jest dla Anne oczywista. – Może to
jest praca, o jaką powienieneś się postarać! – wykrzykuje.
Szczęki
pułapki zatrzaskują się prędzej niż gryzę się w język. –
Mogę umieścić twoje podanie o pracę online
w tej chwili! – mówi Raster.
Moja
szwagierka jest ucieleśnieniem tryumfu aż do następnego wieczora,
kiedy rozmawiam z nią o dobrych i złych wieściach. Dobra
wiadomość: jestem teraz przedstawicielem działu obsługi klienta
Metaverse. Zła wiadomość: nie mam własnego stanowiska w jakimś
rozległym kompleksie biurowym. Pracuję w domu – w jej domu, na
jej sofie. Siedzę tam cały dzień, przeżuwając kurczący się
zapas odliczonych od dochodu żelek. Na głowie mam słuchawki z
mikrofonem, w dłoniach trzymam jednostkę sterującą – używam
jej do kontrolowania Rasterów na ekranach ludzi w całych Stanach
niczym aktor w teatrze kukiełkowym. Widzę ich – szerokokątny
obraz z ich skrzynek leci po kablu do okienka na moim ekranie. Ale
oni nie widzą mnie – tylko Rastera, mój avatar,
moje ciało w Metaverse.
Odrażający
w pstrokatym spłaszczającym obraz świetle Odbiornika, ludzie
zadają mi durne pytania z arytmetyki. Jeżeli potrzebują jakiegoś
przepisu, rozkładu lotów, porad na temat wychowania dzieci albo
ulepszeń w domu, skierowano ich już do kogoś innego. Moja
specjalność to wyłącznie matematyka.
Nie
cieszę się zbytnim powodzeniem aż do następnego tygodnia, kiedy
agencja mojego brata ogłasza Wielką Loterię Simoleonową.
Zaangażowali futbolistę z krzywymi nogami w charakterze rzecznika.
W przeciągu kilku minut zostaję zalany prośbami o pomoc od
uczestników loterii. Każdy fan Bears z Chicago i okolic próbuje
obliczyć pojemność Soldier Field. Wszyscy robią to źle; nawet
ci, którzy robią to dobrze, prawdopodobnie używają wadliwego
chipa w swoich skrzynkach. Wpadam w głęboki konflikt interesów.
Chciałbym wyciągnąć odzianą w białą rękawiczkę grubą
trójpalczastą rękę Rastera i spoliczkować tych ludzi, wlać im
trochę oleju do głowy.
Ale
przysiągłem, że zachowam tajemnicę. Joe zatrudnił mnie, żebym
zrobił obliczenia dotyczące Metrodome, Three Rivers Stadium, RFK
Stadium i wszystkich innych stadionów NFL. W każdym mieście ktoś
wygra Simoleony.
Pozwalają
nam robić piętnastominutowe przerwy co cztery godziny. Zapuszczam
wtedy Kino Domowe, żeby chociaż trochę się rozruszało i pędzę
główną ulicą Metaverse do klubu, gdzie grają moją ulubioną
muzykę. Wciąż „noszę” swój ubiór Rastera, ale nie obchodzi
mnie to – jestem po prostu jednym z tysięcy Rasterów biegnących
tą ulicą w trakcie przerwy.
Mój
klub ma wąskie wejście; mieści się w wąskiej alejce odchodzącej
od wąskiej bocznej uliczki, z dala od wirtualnych centrów
handlowych i salonów trójwymiarowych gier, służących jako dojne
krowy w opartej na elektronicznym pieniądzu gospodarce Metaverse. W
klubie siedzi kilku Rasterów, którzy mają przerwę, ale większość
klientów „nosi” bardziej pomysłowe avatary.
W Metaverse nie ma takiej części twojego wirtualnego ciała, której
nie można przekłuć, oznakować lub pokryć tatuażem, żeby
wyglądać dziwaczniej od sąsiada.
Zespół
grający na scenie – podłączony ze studia w Pradze – nie jest
zbyt dobry, więc wycofuję się do sali z wirtualnymi stojakami
pełnymi taśm; można odsłuchiwać po kilka sekund każdej
piosenki. Jeżeli ci się spodoba, możesz ściągnąć cały album z
dodatkowymi informacjami, wideoklipami i nutami.
Przeglądam
jeden ze stojaków, kiedy wyczuwam, że przysuwa się do mnie jakiś
duży i kudłaty avatar.
Coś mamrocze. Ignoruję go. Z subwoofera dudni przytłaczająco
czyjeś odchrząknięcie, trzeszczy po bokach i przebija się czysto
przez głośnik centralny nad ekranem. Obracam się i patrzę: to
przysadzista istota w koszulce z logo HACKERS 1111. Ma bardzo długie,
przypominające ostrze kosy pazury, którymi chwyta jaskraworóżowy
pojemnik. Narysowano go znacznie lepiej niż Rastera – jakość
niemal jak z Disneya.
Leniwiec
mówi:
–
537 824 167 720.
–
Hej! – krzyczę. – Kim ty, do diabła, jesteś?
Istota
podnosi różowy pojemnik do ust i pije. To puszka Jolta.
– Skąd wytrzasnąłeś tę liczbę? – żądam odpowiedzi. – To
ma być sekret.
–
Klucz jest pod wycieraczką – mówi leniwiec, potem odwraca się i
opuszcza klub.
Moja
piętnastominutowa przerwa kończy się, więc muszę rozmyślać nad
znaczeniem tego, co zaszło, przez resztę mojej zmiany. Potem
zwlekam się z sofy, otwieram drzwi wejściowe i zaglądam pod
wycieraczkę.
Faktycznie,
ktoś włożył pod nią kopertę. W środku jest kartka z liczbą
zapisaną w notacji szesnastkowej, której używają komputerowcy:
0A56 7781 6BE2 2004 89FF 9001 C782 – i tak dalej przez jakieś pięć
linijek.
Leniwiec
powiedział mi, że „klucz jest pod wycieraczką” i jestem gotów
założyć się o wiele Simoleonów, że ta liczba to klucz
szyfrujący, który pozwoli mi wysyłać i dostawać zakodowane
wiadomości.
Spędzam
zatem dziesięć minut wstukując liczbę do mojej skrzynki. Pojawia
się Raster i zaczyna zawracać mi głowę. – Czy mogę ci w czymś
pomóc?
Kiedy
wpisuję dwieście pięćdziesiątą szóstą liczbę, jestem już
nieco wkurzony na Rastera i mówię mu parę niemiłych słów. Nie
jestem z tego dumny. Potem słyszę coś, co jest muzyką dla moch
uszu. – Przepraszam, nie zrozumiałem cię – świergocze Raster.
– Proszę, sprawdź, czy kable są właściwie podłączone – mam
jakieś zakłócenia na linii.
Na
ekranie materializuje się, niczym cyfrowy dżin, druga postać: to
znów leniwiec. – Kim, u diabła, jesteś? – pytam.
Leniwiec
bierze haust Jolta,
dusi w sobie beknięcie i mówi. – Jestem Codex,
Kryptoanarchistyczny Leniwiec.
–
Twój sprzęt wymaga naprawy – mówi Raster. – Proszę,
skontaktuj się z serwisem.
–
Ze sprzętem wszystko w porządku – mówi Codex. – Szyfruję twój
tylny kanał. Firma instalująca skrzynki widzi to jako zakłócenia.
Jak już się domyśliłeś, ta liczba to twój osobisty klucz
szyfrujący. Żaden rząd ani korporacja nie zdoła nas teraz
podsłuchać.
–
O rany, dzięki – mówię.
–
Nie ma za co – odpowiada Codex. – A teraz przejdźmy do rzeczy.
Mamy coś, czego ty potrzebujesz. Ty masz coś, czego my
potrzebujemy.
–
Skąd znałeś odpowiedź na pytanie o liczbę żelek na Soldier
Field?
–
Mamy wszystkie dwadzieścia siedem odpowiedzi – mówi Codex i
szybko recytuje wyniki dotyczące Candlestick Park, Kingdome,
Meadowlands...
–
Jeżeli nie włamałeś się do sejfu biura rachunkowego – mówię
– to mogłeś zdobyć te liczby w jeden tylko sposób.
Podsłuchiwałeś moje pogawędki z Rasterem. Zainstalowałeś
pluskwę na kablu wychodzącym ze skrzynki, prawda?
–
Och, to typowe. Podejrzewasz zapewne, że jesteśmy bandą
niedostosowanych społecznie, pokrytych trądzikiem nastoletnich
hakerów o wysokim wskaźniku inteligencji, którzy robią
establishmentowi dziecinne psikusy.
–
Przeszło mi to przez myśl – mówię. Ale fakt, że animowany
leniwiec spogląda na mnie w tej chwili z wyższością w tak
realistyczny sposób, sugeruje znacznie wyższy poziom umiejętności.
Raster dysponuje tylko sześcioma wyrazami twarzy i żaden z nich nie
wygląda zbyt dobrze.
–
Twój brat jest szefem agencji reklamowej, prawda?
–
Tak.
–
Niedawno podpisał kontrakt z Simoleons Corporation?
–
Tak.
–
Gdy tylko to zrobił, rząd zaczął szpiegować was w domu
dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Nagle
szklane oko kamery na przednim panelu skrzynki wydaje mi się bardzo
duże i wścibskie. – Założyli pluskwy na naszym kablu
info-nauko-rozrywkowym?
–
Nie musieli. Ludzie z firmy instalacyjnej z przyjemnością zajmują
się brudną robotą – przecież są rządowi coś winni za to, że
dał im monopol. Wszystkie obliczenia, których dokonałeś z pomocą
Rastera zostały przesłane prosto do firmy, a stamtąd do rządu.
Mamy w rządzie naszego człowieka, który skopiował dla nas
wszystko, korzystając z programu do anonimowego rozsyłania poczty w
Jyvaskyla w Finlandii.
–
Dlaczego rząd miałoby to obchodzić?
–
Bardzo ich to obchodzi – mówi Codex. – Mają zamiar zniszczyć
Simoleony. A przy okazji zniszczą twoją rodzinę.
–
Dlaczego?
–
Bo jeżeli nie zniszczą elektronicznych pieniędzy – odpowiada
Codex – to elektroniczne pieniądze zniszczą ich.
Następnego
popołudnia pojawiam się w biurze mojego brata, w stylowo
odremontowanym dawnym budynku elektrowni na Near West Side. Joe
kończy jakieś rozmowy telefoniczne i skinieniem dłoni zaprasza
mnie do swojego przypominającego pieczarę biura z przykuwającą
uwagę gigantyczną turbiną parową. Myślę, że ma ona ironiczne
znaczenie.
–
Nie powinieneś teraz żeglować po Necie, pomagając zagubionym? –
pyta Joe.
–
Przestań mi dokuczać – proszę. – My, kryptoanarchiści, nie
mamy czasu na takie rzeczy.
–
Kryptoanarchiści?
–
Często używa się też terminu panarchiści.
–
Pięknie – mówi Joe, rozmyślając nad tym słowem. W myślach
pracuje już nad jego kampanią reklamową.
–
Wyglądasz na podekscytowanego – mówię. – To pewnie przez przez
tę kwartę portera Hog
City podanego
do żeberek w Divane’s
Lakeview Grill.
Joe
momentalnie prostuje się. Wygląda na napiętego – jakbym robił
sobie z niego żarty, a on zdecydowanie nie miał ochoty wyjść na
głupka.
–
Skąd wiesz, co miałem na lunch?
–
Stąd, skąd wiem, że oszukiwałeś na podatkach.
–
Co?
–
W zeszłym roku odliczyłeś sobie od podatku sofę do biura. Ale to
rozkładany model, więc się nie kwalifikuje.
–
Hakerzy – mówi Joe. – Twoi kumple włamali się do moich akt,
prawda?
–
Wygrywa pan główną nagrodę.
–
Myślałem, że teraz są przeciw temu jakieś zabezpieczenia.
–
Trudniej włamać się do plików. Ale zawsze, gdy przesyła się
jakąś informację przez kabel – na przykład kiedy Anne używa
Rastera do obliczania podatków – można ją przechwycić i
zdekodować. Ponieważ w zestawie ze skrzynką nabyłeś, mój stary,
standardową umowę o bezpieczeństwie danych, a standardowa umowa
jest do dupy.
–
Do czego zmierzasz?
–
Powiem ci, ale musimy pójść w jakieś miejsce, które nie jest
szpiegowane.
–
Szpiegowane? Co do... – zaczyna Joe. Ale wtedy wskazuję ruchem
głowy na stojący w kącie biura telewizor ze wścibskim szklanym
okiem wpatrującym się w nas ze skrzynki.
W
końcu decydujemy się na spacer brzegiem jeziora, co w styczniu w
Chicago jest szaleństwem. Ale pochodzimy z Północnej Dakoty i mamy
rzeczy potrzebne na zimną pogodę. Mówię Joemu o Rasterze i firmie
instalującej skrzynki.
–
O, Jezu! – mówi Joe. – To znaczy, że te liczby nie są
tajemnicą?
–
Ani trochę. Przekazano je dwudziestu siedmiu marionetkom
zatrudnionym przez rząd. Marionetki już wysłały swoje formularze
zgłoszeniowe z właściwymi odpowiedziami. Zatem w tej chwili
wszystkie twoje Simoleony – całe dwadzieścia siedem milionów –
trafią wprost w ręce marionetek podczas niedzieli Super Bowl.
Marionetki staną się twoim najgorszym koszmarem. Zainwestują swoje
Simoleony w komiksy i karty baseballowe, twierdząc, że tak jest
bezpieczniej. Celowo doprowadzą się do bankructwa, a winę zwalą
na ciebie. Pojawią się dwójkami i trójkami w tandetnych talk
showach, żeby donieść o tajemniczym znikaniu Simoleonów podczas
transakcji w Metaverse. Krótko mówiąc, zniszczą wizerunek – i
interes – twojego klienta. Rezultat: zwycięstwo rządu, który
nienawidzi i obawia się prywatnych walut. A dla ciebie, mamy i taty
– bankructwo.
–
Jak to się stanie?
–
Twoja agencja jest odpowiedzialna za narobienie burdelu w loterii.
Gdy klęska staje się jasna, ceny twoich akcji natychmiast lecą w
dół. Wtedy główni udziałowcy podadzą cię do sądu, stary, i
przegrasz. Zaryzykowałeś całą firmę, stawiając na wadliwy
system bezpieczeństwa danych w skrzynce, a jako prezes osobiście
odpowiadasz za straty.
W
tej chwili mój duży brat Joe czuje potrzebę, żeby ciężko
przysiąść na parkowej ławce, mniej więcej tak, jak siadłby na
bryle suchego lodu. Ale nie obchodzi go to. Ból fizyczny do niego
nie dociera. Zdawało mi się, że będę w tym momencie czuł
tryumf, ale nie czuję.
Oznajmiam
zatem dobre wieści. – Właśnie wróciłem z biura rachunkowego.
Powiedziałem im, że odkryłem błąd w obliczeniach – że moja
skrzynka miała wadliwy chip. Podałem im dwadzieścia siedem nowych
wyników, które obliczyłem ręcznie, ołówkiem na papierze, w
jednej z sal konferencyjnych z dala od ciekawskiego wzroku firmy
instalacyjnej. Osobiście zapieczętowałem liczby w kopercie i
umieściłem w ich sejfie.
–
Więc loteria pójdzie zgodnie z planem – Joe oddycha z ulgą. –
Dzięki Bogu!
–
Przy okazji podziękuj mi oraz panarchistom – mówię. –
Dzwoniłem też do mamy i taty. Powiedziałem, że powinni sprzedać
swoje akcje – na wypadek, gdyby rząd znalazł jakiś nowy sposób
na sabotowanie twojej loterii.
–
To pewnie mądre – stwierdza kwaśno Joe – ale przywalą im
straszny podatek. Stracą czterdzieści procent swojego wkładu na
rzecz rządu, tak po prostu.
–
Nie, nie stracą – mówię. – Nie zapłacą żadnego podatku.
–
Że co? – Joe po raz pierwszy od jakiegoś czasu podnosi głowę,
ożywiony perspektywą wskazania mi, jak bardzo się mylę. –
Obliczając majątek rodziców na zasadzie kasowej mają zaledwie
dziesięć tysięcy dolarów. Myślisz, że urząd skarbowy nie
zauważy dwudziestu milionów zysków kapitałowych?
–
Nie zapraszaliśmy urzędu skarbowego – odpowiadam. – To nie ich
zasrany interes.
–
Mają sposoby, żeby stał się ich.
–
Już nie. Mama i tata nie sprzedadzą swoich akcji za dolary, Joe.
–
Simoleony? Z nimi jest to samo – rząd dowiaduje się o wszystkim.
–
Zapomnij o Simoleonach. Pomyśl o KryptoKredytkach.
–
KryptoKredytki? Co to, do cholery, jest – KryptoKredytka? – Joe
wstaje i zaczyna chodzić w tę i z powrotem. Teraz jest przekonany,
że zamieniłem majątek całej rodziny na garść magicznej fasoli.
–
KryptoKredytki są tym, czym powinny być Simoleony –
elektronicznym pieniądzem absolutnie poza zasięgiem rządu.
–
Skąd wiesz? Czy każdego kodu nie da się jakoś złamać?
–
Każdy rodzaj e-pieniądza składa się z liczb biegnących po
kablach – wyjaśniam. – Jeżeli wiesz, jak zachować liczby w
tajemnicy, twoja waluta jest bezpieczna. Jeżeli nie – nie jest
bezpieczna. Trzymanie liczb w tajemnicy to problem z zakresu
kryptografii – gałęzi matematyki. No więc, Joe, kryptoanarchiści
pokazali mi swoją matematykę. To dobra matematyka. Lepsza od tej,
której używa rząd. Lepsza od matematyki Simoleonów. Nikt nie
zdoła zadrzeć z KryptoKredytkami.
Joe
wydaje westchnienie. – Dobra, dobra – chcesz, żebym to
powiedział? Powiem to. Miałeś rację. Ja się myliłem. W końcu
studiowałeś w college’u to, co należy.
–
Nie jestem bezwartościowym śmieciem?
–
Nie jesteś. A tak w ogóle – czego chcą ci kryptoanarchiści?
Z
jakiegoś powodu nie potrafię okłamywać moich rodziców – ale z
Joem idzie mi łatwo. – Niczego – mówię. – Po prostu chcieli
wyświadczyć nam przysługę i w ten sposób zyskać w naszych
oczach.
–
I posunąć do przodu sprawę Światowej Panarchii?
–
Coś w tym stylu.
W
ten sposób doczekaliśmy niedzieli Super Bowl. Siedzimy wysoko w
prywatnej loży u szczytu Superdome. Jest barek, kuchnia, są
kelnerzy i szerokie ekrany do oglądania natychmiastowych powtórek
tego, co właśnie ujrzeliśmy na własne nieuzbrojone, żałosne,
niecyfrowe oczy.
Zarząd
Simoleonów jest na miejscu. Zaczynam sprawdzać ich protokoły
kryptograficzne i staje się jasne, że ci ludzie nie potrafią
obliczyć zużycia paliwa w swoim samochodzie bez konsultacji z
Rasterem – nie mówiąc już o poruszaniu się po pełnych
subtelności i niebezpiecznych ścieżkach najnowocześniejszej
kryptografii.
Wchodzi
ochroniarz. Wygląda na zaniepokojonego. – Przyszli jacyś, hmm...
dżentelmeni – mówi. – Mają bilety, które wyglądają na
prawdziwe.
To
trzech facetów. Pierwszy waży jakieś sto czterdzieści kilo, ma
włosy po pasa i brodę do pępka. Musi być kibicem Bears, bo
wymalował sobie twarz i goły tors na niebiesko i pomarańczowo.
Drugi nie jest aż tak powściągliwy, jak pierwszy, a trzeci nie
jest takim konformistą, jak dwaj pozostali. Pan Wielki trzyma starą
skrzynkę po mleku. Jej zawartość musi być ciężka, bo wygląda,
jakby zaraz miała wyrwać mu ręce ze stawów.
–
Państwo De Groot? – pyta, wtaczając się do pomieszczenia. Głowy
zwracają się w kierunku moich rodziców, którzy, zaniepokojeni
wyglądem tej trójki, nie podają swoich personaliów. Facet
podchodzi do nich i zrzuca skrzynkę pod nogi mojego taty.
–
Znacie mnie jako Codexa – przedstawia się. – Dzięki za
wskazanie mnie jako waszego maklera.
Gdyby
Joe nie był fanatykiem ergometru, dostałby teraz apopleksji. –
Półnagi, niebiesko-pomarańczowy kryptoanarchista jest waszym
maklerem?
Tata
poświęca jakieś trzydzieści sekund na zapalenie fajki. Na boisku
dają właśnie sygnał, że zbliża się przerwa. Tata wypuszcza
chmurę dymu i mówi:
–
Wydawał się poczciwym leniwcem.
–
Tak na wszelki wypadek – włącza się mama – sprzedaliśmy
połowę akcji za pośrednictwem naszego maklera w Bismarck. Mówi,
że będziemy musieli zapłacić od tego podatek.
–
Drugą połowę przenieśliśmy za granicę, do obecnego tu pana
Codexa – mówi tata – a on wymienił ją na lokalną walutę –
bez podatku.
–
Za granicę? Gdzie? Na Bahamy? – pyta Joe.
–
Pierwsza Rozdzielona Rzeczpospolita – mówi masywny
kryptoanarchista. – To wirtualne państwo narodowe. Jestem
Ministrem Bezpieczeństwa Danych. Nasza oficjalna waluta to
KryptoKredytki.
–
Co ci to, do cholery, daje? – pyta Joe.
–
Też się o to martwiłem – odpowiada tata – więc w ramach
eksperymentu użyłem moich KryptoKredytek do kupienia czegoś nieco
bardziej namacalnego.
Tata
sięga do skrzynki po mleku i wyciąga z niej prostokątny przedmiot
z żółtego metalu. Mama wyciąga następny. Razem z tatą zaczynają
układać je w rzędzie na kontuarze, jak król Midas rozpakowujący
wraz z królową karton Twinkies.
Mija
parę sekund, zanim Joe orientuje się w sytuacji. Podnosi jedną ze
złotych sztabek i gapi się na nią. Zarząd Simoleonów gromadzi
się wokół i ogląda zdobycz.
–
Teraz rozumiecie, dlaczego rząd chce nas zniszczyć – mówi
wielkolud. – Potrafimy robić to, co oni – taniej i lepiej.
Po
raz pierwszy twarz prezesa Simoleon Corporation rozjaśnia się. –
Chwileczkę – mówi, kładąc ręce na skroniach – Potraficie
zorganizować to tak, żeby ludzie używający elektronicznych
pieniędzy nie musieli płacić rządowi żadnych podatków? Nigdy?
–
Tak właśnie – mówi masywny panarchista. Syrena oznajmia koniec
pierwszej połowy meczu.
–
Idę rozdać trochę Simoleonów – mówi prezes – ale później
musimy porozmawiać.
Prezes
zjeżdża windą razem z moim bratem i pudełkiem zawierającym
dwadzieścia siedem kart magnetycznych – każdą z nich naładowano
trzymanymi w sekrecie liczbami, które dają jej wartość miliona
Simoleonów. Podchodzę do okna loży i spoglądam w dół:
dwudziestu siedmiu Amerykanów zgromadziło się wzdłuż środkowej
linii boiska, czekając aż spadnie im z nieba ich matematyczna
manna. Reprezentują przekrój demograficzny Stanów, na jaki liczył
mój brat. Nigdy byście się nie domyślili, że wszyscy są w
tajemnicy obywatelami Pierwszej Rozdzielonej Rzeczpospolitej.
Kryptoanarchiści
biorą z barku kilka Joltów
i wymaszerowują. Teraz w loży jesteśmy tylko ja, mama i tata. Tata
wskazuje cybuchem fajki na boisko. – Tych dwudziestu siedmiu ludzi
– mówi. – Nie pomagałeś im w żaden sposób, prawda?
Udało
mi się okłamać w tej sprawie Joego. Ale z mamą i tatą się nie
uda. – Ujmijmy sprawę tak – mówię – nie wszyscy panarchiści
to długowłosi, siorbiący Jolta
szaleńcy. Niektórzy z nich wyglądają jak wy – dokładnie jak
wy, jeśli o to chodzi.
Tata
potakuje głową – tu go mam.
–
Codex i jego ludzie uratowali loterię i naszą rodzinę przed
katastrofą. Ale było coś za coś.
–
Zwykle tak bywa – mówi Tata.
–
Ale to dobre dla wszystkich. Joe i jego klient chcą, żeby promocja
przebiegła dobrze – tak, żeby za rok każdy, kto dziś ogląda
ten program, był przekonany o bezpieczeństwie i stabilności
Simoleonów. Zgadza się?
–
Zgadza się.
–
Jeżeli rozdasz Simoleony na chybił trafił, to tak, jakbyś rzucał
kostką. Ale jeśli dasz je ludziom, którzy są w tajemnicy
panarchistami – którzy mają interes w pokazaniu, że
elektroniczny pieniądz działa – ryzykujesz znacznie mniej.
–
Czy Pierwsza Rozdzielona Rzeczpospolita ma flagę? – pyta znienacka
mama. Mówię jej, że ci ludzie wyglądają na entuzjastów szycia.
Jeszcze przed rozpoczęciem drugiej połowy mama szkicuje flagę na
tylnej okładce programu. – Będzie bardzo kolorowa – mówi. –
Jak słoik pełen żelek.
[1995]
Tekst jest poprawioną wersją tłumaczenia ze strony autorskiej
Łukasza Kowalskiego.
Projekt okładki: Sztukmistrz
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Subskrybuj:
Posty (Atom)