Anne Dillard o dzieleniu się wszystkim

Świętych Piotra i Pawła, Apostołów, A.D. 2015 


Jedna z niewielu rzeczy, jakie wiem o pisaniu, to ta: dziel się wszystkim, wal śmiało, ryzykuj, wyzbywaj się wszystkiego – idź na całość, bez namysłu, za każdym razem. Nie chomikuj tego, co wydaje się dobre, przeznaczając na późniejsze miejsce w książce albo do następnej książki: dziel się, dziel się wszystkim, dziel się od razu. Odruch, aby zatrzymać coś dobrego na później, stanowi sygnał, aby wykorzystać to natychmiast. Później pojawi się coś więcej, coś lepszego. To przychodzi niespodzianie, z głębi, niczym woda ze studni. Podobnie odruch zatrzymania dla siebie czegoś, czego się dowiedziałeś, jest nie tylko haniebny – jest niszczący. Wszystko, czym nie podzielisz się w sposób wolny i obfity, staje się dla ciebie stracone. Otwierasz swój schowek i znajdujesz popiół.

Annie Dillard

Tłum. Łukasz Makowski

Święty z sąsiedztwa – z bukłakiem?

Świętych Jana i Pawła, Męczenników, A.D. 2015

Fot. E.S.

Czy któryś z Czytelników byłby w stanie wyjaśnić,
jaki przedmiot trzyma święty Jan Nepomucen
w lewej ręce?

ROZWAŻALNIK NIECODZIENNY: Poza systemem

Św. Paulina, Biskupa i Wyznawcy, A.D. 2015

System jest dziurawy (oprac. Sztukmistrz)

W nawiązaniu do Rubryki kontrrewolucyjnej

W niektórych kręgach karierę robi obecnie słowo „antysystemowy”. „Antysystemowość” „antysystemowców” nie polega jednak, niestety, na wrogości wobec systemu jako takiego; oni chcieliby zniszczyć system obecny i na jego miejscu wznieść własny.

Dlatego lepiej mówić o potrzebie działania POZA SYSTEMEM. Pozasystemowość.
Aby uniknąć tworzenia własnego systemu, w którego szufladki chciałbym upchnąć poszczególnych ludzi, powinienem skupić się na przekształcaniu rzeczywistości wokół siebie, na odpowiednią skalę. Jak pokazuje nam przykład sławetnego studenta z Rejsu, istnieje niebezpieczeństwo tworzenia sobie czegoś takiego jak własny intymny świat – ale w naszym przypadku nie musi się tym skończyć. Można zbudować coś sensownego i trwałego wśród najbliższych, przyjaciół, znajomych... i umieć się ograniczyć. Co to znaczy?

Aby nie tworzyć własnego systemu – ale własną niezależną działalność; aby realizując z powodzeniem zadanie budowania świata bardziej Bożego (i przez to bardziej ludzkiego) w takim zakresie, w jakim przewidział to Stwórca, potrafić się pohamować i powiedzieć: „Mój lokalny sklepik odnosi sukcesy; mam stałych klientów, znam ich, potrafię im podpowiedzieć,  co nabyć, dbam o jakość towarów – sklepik cieszy się popularnością. Nie, nie założę kolejnej filii; nie zdołałbym być w obu miejscach równocześnie, ucierpiałyby na tym relacje z klientami, zacząłbym się koncentrować wyłącznie na maksymalizacji sprzedaży zamiast pamiętać o jakości produktów”. A więc skupiam się na solidnym wykonywaniu moich zadań w tym zakresie, w jakim otrzymałem je od Pana Boga, odkładając między bajki megalomańskie sny o potędze światowej i mając w pamięci, że było już Napoleonów wielu, ale zdrowy na umyśle chyba żaden.

W wyniku takiego samoograniczenia się” i wykwitnięcia tysięcy lokalnych inicjatyw, powstaje porządek oparty o liczne naczynia połączone cieszące się dużym stopniem niezależności.
W takich warunkach łatwiej o kolejne działania pozasystemowe.

Pewien polityk stwierdził niegdyś, odnosząc się do demonstracji niezadowolonych Amerykanów: „Niech sobie maszerują, ile chcą – dopóki płacą podatki”.
Trafił w sedno. Zwrócił naszą uwagę na to, co najsilniej uderza w system: nie – krzyczenie o jego niesprawiedliwości, nie – manifestacje, nie – setki najbardziej naukowych i przekonujących publikacji i wystąpień; ale odcięcie jego funkcjonariuszy od środków umożliwiających im działanie. Gdy uda się to osiągnąć, te dotychczasowe darmozjady będą zmuszone podjąć pracę ocenianą przez wolny rynek jako potrzebna (pomyłka: wcale nie „zmuszone”; zdrowy, zdolny do pracy człowiek może się wałkonić – ale w społeczeństwie wolnorynkowym poważnie grozi mu śmierć z głodu).

I tu pytanie: czy nie jest czasem tak, że półgębkiem krzyczę przeciw systemowi, ale pełną gębą korzystam z państwowych dotacji i nie widzę w tym sprzeczności, a nawet jest mi z tym dobrze? Że oddaję systemowi to, czego system niesprawiedliwie się domaga, a swoje prawdziwe pasje – prawdziwe powołanie – realizuję „po godzinach”?

Jak to zrobić, aby dało się żyć i zarabiać na tym, co jest moim powołaniem, a nie stawać się trybikiem w machinie systemu, rzeczy faktycznie wartościowe robiąc jakby pokątnie?

Przede wszystkim wierzyć i mieć szerokie horyzonty. Zamyślać przedsięwzięcia na 5, 10, 20, 50 lat – myśleć długowzrocznie. W niedawnej rozmowie wysunąłem tezę, że sposób na naprawę Polski polega na tym, że w setce, tysiącu, stu tysiącach miejsc naszej ojczyzny pojawiają się zdrowe, oddolne inicjatywy.


Zapał w dążeniu do normalności mógłby podpowiadać nam, że trzeba zdobyć władzę polityczną, a następnie odgórnie wprowadzić mądre rozwiązania. Nic z tego. Nie da się. Z natury rzeczy wynika, że proces przywracania normalności rozpoczyna się od poziomu każdego człowieka, rodziny, społeczności lokalnej – dopiero później mamy naród i społeczeństwo. A zatem: Nie próbujmy w sztuczny i niesprawiedliwy sposób przyspieszać owego procesu. Sancte Ioseph, speculum patientiae, ora pro nobis!

(Bolączką czasów dzisiejszych jest powszechne lekceważenie znaczenia czasu; krótkowzroczności myślenia sprzyja niestabilność prawa i państwowo-bankowy kartel fałszerzy pieniądza, w zasadniczy sposób zaburzający wolny rynek).

W odpowiedzi na tezę przedstawioną trzy akapity wyżej słyszałem niejednokrotnie:  „Bądź realistą”; „To się nie uda”; „Trzeba by na to tysiąca lat”. Tysiąca? Niekoniecznie. Modlitwa, trud i ofiarność przynoszą błogosławione owoce – nieraz o wiele szybciej niż byśmy się tego po ludzku spodziewali.

Wbrew temu, co twierdził Cyryl Parkinson, jest coś bardzo ważnego w stwierdzeniu: „Wszystko zależy od Ciebie”. Oczywiście, trzeba wziąć poprawkę na to, że nie należy rozumieć go na sposób pogański – tak jakbyśmy stanowili o sobie na zasadach wyłączności, z pominięciem Pana Boga i bliźnich – ale jako wezwanie do mądrego przekształcania rzeczywistości i pamiętania o tym, że NASZE CZYNY MAJĄ SWOJE ZNACZENIE I KONSEKWENCJE.

Niewiele jest rzeczy boleśniejszych niż usłyszeć od kogoś bliskiego: „nie uda ci się” – zamiast choćby słowa zachęty albo propozycji konkretnej pomocy.

Właśnie dlatego chwilowo zdajemy się przegrywać. Lekce sobie ważymy własny wpływ na rzeczywistość („Cóż ja na to poradzę?”; „Nic się nie zmieni”; „Dalej tak będzie” i podobne malkontenctwa).

Chciałoby się zakrzyknąć: ludzie, poznajcie siłę swojego działania! UŻYJCIE NARZĘDZI, KTÓRE MACIE DO DYSPOZYCJI! SAMI TWÓRZCIE ZDROWE ŚRODOWISKO WZROSTU DLA WASZYCH RODZIN! NIECH DZIECI UCZĄ SIĘ ŻYCIA, A W STOSOWNYM CZASIE WYFRUWANIA Z DOMU, OD BLISKICH – NIE ODDAWAJCIE ICH DO ŻŁOBKA ANI DO PRZEDSZKOLA! W ODPOWIEDNIEJ CHWILI SAMI ZNAJDUJCIE DLA NICH SENSOWNYCH NAUCZYCIELI! GDY TYLKO SIĘ DA, UNIKAJCIE KORZYSTANIA Z PAŃSTWOWEGO „PIENIĄDZA” (kiedy na targu warzywnym po raz pierwszy usłyszę w odpowiedzi na pytanie o cenę pyrów: „pół grama złota” – będzie to widomy znak, że zaszły realne zmiany)! WOBEC WROGICH WAM PRZEDSIĘWZIĘĆ ZASTOSUJCIE PIĘKNE I SKUTECZNE NARZĘDZIE W POSTACI BOJKOTU! ZAŁÓŻCIE WŁASNY WARSZTAT PRACY!
Takim mniej więcej trybem (rozkazującym) krzyczą do nas barwne reklamy – których styl niekoniecznie chcemy naśladować; nie o reklamę tu jednak idzie, ale o życie.
Pamiętamy równocześnie, że nie same hasła zmienią człowieka – do zmian każdy potrzebuje dojrzeć we własnym wnętrzu.

Jak zatem walczyć z systemem? Każda zdrowa oddolna inicjatywa, nawet niedoskonała, jest krokiem w dobrym kierunku.
Kiedy znajomy mówił o tym, jak organizuje niezależny od władz państwowych egzamin maturalny, zwracano się do niego z pytaniem: „A kiedy zorganizuje Pan taki egzamin u nas?”. Otóż dowcip polega na tym, że TO WY SAMI POWINNIŚCIE TAKI EGZAMIN U SIEBIE ZORGANIZOWAĆ! Nie oglądając się na „centralę” (typowy, a jakże niszczący dla zdrowo rozumianej niezależności odruch), zastosować w praktyce metodę „oporu bez przywódcy”. Samemu. Na własną rękę. Oddolnie.

A system? Systemowi należy oddać to, co należy do systemu – podobnie jak cezarowi to, co należy do cezara. A co do nich należy? Nic.

Miron Ściegienny

Bliźniaki: Żółte róże i obrzynki

IV Niedziela po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015



O, Boże, pozwól ludziom w małych rzeczach dojrzeć zasady wspólne wszystkim rzeczom, małym i wielkim.
św. Augustyn, Wyznania, XI, 23

Zdjęcia: H. Łupnik (góra), MarTor (dół)

ROZWAŻALNIK NIECODZIENNY: Z wizytą w sieciówce

Św. Juliany Falconieri, Dziewicy, A.D. 2015


Kiosk (kupuję bilet):
– A może miałby pan ochotę jeszcze na kawę?

Poczta (kupuję znaczek):
– Serdecznie polecam nasze ubezpieczenia.

Stacja benzynowa (kupuję paliwo):
– Proponuję coś na gorąco...

Spytałem panią w kiosku z bolesną szczerością:
– Czy mówi pani to od siebie, czy szefostwo pani kazało?
Sprzedawczyni odpowiedziała ze szczerością rozbrajającą:
– Szefostwo kazało.

Czyli to nie jest coś swojego; to nie życzliwy gest obsługi sklepu, która zna swoich klientów; to nie relacja OSOBY wobec OSOBY – to wymuszona uprzejmość, korporacyjno-sieciowy obowiązek.

I na koniec obligatoryjne „Miłego dnia!”. Równie automatyczne jak wcześniejsze propozycje opchnięcia klientowi czegoś jeszcze. Ani to prawdziwe, ani miłe.

Tekst i zdjęcie:
Miron Ściegienny

Jan Nepomucen ze Służewa, czyli Zdrowy Wariat realistą

Św. Grzegorza Barbarigo, Biskupa i Wyznawcy, A.D. 2015


W ramach działu: Święty z sąsiedztwa

Wykonanie stojącej obecnie na warszawskim Służewie rzeźby świętego Jana Nepomucena sfinansowała z ukradzionych podatnikom pieniędzy zrzeszona w urząd grupa funkcjonariuszy państwowych. Jej nazwy nie godzi się na łamach wspominać. Tyle faktów na początek.

A teraz następne: konkretni ludzie wzięli udział w grabieży mienia podatników bezpośrednio; kolejni przekazali artyście zrabowane środki; rzeźbiarz wreszcie przyjął od paserów łup i za zdobyte niegodziwymi środkami wynagrodzenie wykonał figurę; przy okazji pożywiły się bez wątpienia inne urzędnicze płotki, płocie oraz pomniejsze pasożyty.

I finałowy: nie zamierzam odwracać wzroku od rzeźby tylko dlatego, że świadomym grzesznych czynów, które towarzyszyły jej powstawaniu. Jako realista stwierdzam: rzeźba jest ładna!

Sancte Ioanne, ora po nobis!

Słowa: Zdrowy Wariat
Fotografia: Terminator

Muszla

Wtorek po III Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015




Przed lustrem w sypialni rodziców leżała różowa muszla. Zbliżałem się do niej na palcach i nagłym ruchem przytykałem do ucha. Chciałem złapać ją kiedyś na tym, że nie tęskni jednostajnym szumem. Chociaż byłem mały, wiedziałem, że nawet jeśli kogoś bardzo się kocha, czasem zdarza nam się o tym zapomnieć.


Zbigniew Herbert

ROZWAŻALNIK NIECODZIENNY: Ambasadorowie

Poniedziałek po III Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015



Gdyby Łukasz Makowski nie podzielił się tym, co dostrzegł w opowiadaniu Chestertona The Queer Feet, ten artykuł prawdopodobnie by nie powstał. Ale podzielił się. I – proszę. Oto go mamy (artykuł; nie naszego redakcyjnego kolegę, Łucjo).

Otóż w utworze naszego ulubionego GKC mamy do czynienia z przeznaczonym dla wybranych z wybranych Hotelem Vernon. Znajduje się on w ekskluzywnej londyńskiej dzielnicy Belgravia: haj lajf, bą tą, sawuar wiwr, pardą. Stoi na rogu Belgravia Square, jak można mniemać. Autor wspomina, że weranda hotelu wychodzi na ogród. Załóżmy, że hotel mieści się w budynku na południowym rogu placu – ogród istnieje tam i dziś. Ale posiadłość nie jest już hotelem. Co się w niej znajduje?

Ano ambasada „Królestwa Hiszpanii”.

Rozglądamy się wokoło: ambasady Republiki Niemiec, Norwegii, Bahrajnu, Turcji, Austrii...

Ta obserwacja przywodzi nam na myśl nasze własne kąty. U nas jest tak samo!

Najbardziej reprezentacyjne ulice Warszawy upstrzono siedzibami cudzoziemskich darmozjadów.
Dlaczego „darmozjadów”?

Otóż normalne stosunki międzynarodowe polegają na tym, że jeśli mam do obcokrajowca interes, to próbuję dojść z nim do porozumienia i realizować wspólny pomysł, na który dobrowolnie przystajemy.
Nienormalność polega na tym, że w naszą dobrowolną umowę usiłuje wtrącić się ktoś trzeci: pan prezydent, pan minister, czy pan ambasador.

Moim wrogiem nie jest ten czy tamten Niemiec, Francuz, czy Rosjanin jako taki – moim wrogiem jest funkcjonariusz władz państwowych: niezależnie od narodowości. To prawda, że wśród przedstawicieli pewnych nacji powszechniej niż wśród innych występuje zjawisko zatrudniania się na stanowiskach funkcjonariuszy państwowych oraz postawa czołobitności i służalczości w stosunku do nich, a w Rosji sowieckiej per saldo naprawdę żyło się gorzej niż w Stanach za reżimu Reagana – ale zasada pozostaje niezmienna. Co więcej, wynika z niej, że blisko mi do Węgra, Czecha czy Słowaka, który szanuje aksjomat nieagresji – a daleko do Polaka, który aksjomat nieagresji lekceważy (i na przykład zatrudnia się w państwowych służbach uzbrojonych).

Wracając do naszych bara... to znaczy: ambasadorów: ci przedstawiciele wielonarodowej klasy próżniaczej wygodnie urządzają się za nasze ciężko zapracowane pieniądze; i (o dziwo! – powiedzielibyśmy, gdyby faktycznie było to dziwne) żyją ze sobą całkiem nieźle. Czasem trochę na niby się kłócą. Niekiedy powiedzą coś ostrzejszego do kamery, ale ich rola na tym się kończy. Nie oni ponoszą konsekwencje decyzji podejmowanych przez siebie w cudzym imieniu bez niczyjej delegacji. (Ja im swojej delegacji nie dawałem – a Ty, Drogi Czytelniku?). Oni sobie wygodnie żyją i dzień w dzień świetnie się bawią.
Prawda jest prozaiczna, każdy o niej wie albo ją przeczuwa, wszyscy ją obserwujemy: politycy systemowo i systematycznie nas okradają, doprowadzają do wojen lub kryzysów; wtedy najgęściej giną chłopy, nie zaś prezydenci, ministrowie, czy ambasadorowie. Oni sami i podlegli im funkcjonariusze przy wsparciu dziennikarzy-klakierów nadal prowadzą światowe życie w blasku jupiterów.

Powiecie, że dobrowolne, anarchiczne relacje z cudzoziemcami to „utopia”.
A tymczasem poza tym, że tylko taką formę wzajemnych stosunków da się obronić na gruncie moralnym, mamy praktykę: a praktyka pokazuje, do czego prowadzi prowadzenie „polityki zagranicznej” przez ludzi brutalnie narzucających swoją władzę. Czego tak się obawiamy, że nie chcemy choćby spróbować innych rozwiązań?

Czas już najwyższy doprowadzić do powszechnego ignorowania „naszych” samozwańczych „przedstawicieli”; skutecznie wykurzyć państwowych ambasadorów z okupowanych rezydencji. Jeśli pozwolimy działać wolnemu rynkowi, ten wskaże, jak wykorzystane zostaną odzyskane od próżniaków wille i posiadłości. Można tuszyć, że na cele znacznie mądrzejsze niż potrzeby – jak ktoś to celnie i dosadnie określił – bandy stary<|┐ów, która bawi się w Indian.

Miron Ściegienny

Podróże z kaczką: Paweł Schulta NA GORĄCO z Francji

III Niedziela po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015



Przepraszam wszystkich Czytelników WiWo i bywalców tego podróżnego wątku za milczenie. Miast obiecanej, acz obwarowanej pewnym zastrzeżeniem relacji na żywo, jest milczenie, i jedyna to dla mnie pociecha, że ten element mojego wysiłku również jest na żywo.
Kontynuuję jazdę, na każdym kroku doświadczając opieki Opatrzności. Zdarzeniom, w których uczestniczę, każdy zapewne nadałby swoją interpretację. Ja jednak mam swój własny sposób czytania drogi i klucz, według którego rozumiem to, co mnie na niej spotyka.

Wracając do obietnicy relacji on-line: jej porzucenie wynika nie ze złej woli, ale głównie ze zmęczenia, które po dotarciu do obozowiska każe skupić się na zupełnie innych kwestiach niż redakcja tekstu czy wybór choćby jednego z całej tony zdjęć. Do tego dochodzi również fakt, że (sic!) nie każdym postoju mam wolny dostęp do sieci. Nie każdy bowiem mój postój to camping, a również nie każdy camping ma wifi).

Nie chcę, by Wasz kontakt z moją trasą był chaotyczny, okazjonalny, miał zakłóconą chronologię (po powrocie zachodziłaby konieczność łatania „dziur” w narracji). Stąd też obiecuję tuż po powrocie pochylić się nad każdym etapem jazdy i opisać go w oparciu o notatki poczynione w czasie wyprawy.

Znajduję się w tej chwili w umownej połowie całej trasy. Jest to (kto już odgadł bez zaglądania dalej, ma bonus) Mont St-Michel. Skała, na której z niemałym trudem wzniesiono opactwo i kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła i na której wierzchołek dochodzi się, nawet krokiem niespiesznym, również z niemałym trudem.

Po (popołudniowej) burzy i całonocnym deszczu (mój namiot był dobrze „przycumowany", więc obudziłem się rano cały i na suchym lądzie) wyruszam w kierunku Laval i Angers, nie wiedząc, czy wszystko odbędzie się zgodnie z planem i w kształcie ustalonym w domu.

Wiem to jednak, że każdy włos na naszych głowach jest policzony.
I ta myśl bardzo mnie raduje i nią się z Wami rozstaję.
Pozdrawiam wszystkich Czytelników towarzyszących mi mimo wszystko...

Tekst i zdjęcia:
Paweł Schulta

ŚCIĄGA– Dobre filmy: Serial BRIDESHEAD REVISITED (1981)

Wtorek po II Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015


Największą siłę serialu Powrót do Brideshead z roku 1981 stanowi wierność literackiemu pierwowzorowi. Jeśli autor książki – w tym przypadku Evelyn Waugh – napisał ją dobrze, w imię czego zmieniać koncepcję pisarza, gdy adaptujemy powieść na potrzeby widzów?

Tekst: DeTe
Ilustracja: Sztukmistrz

MOJE BOJE Z TRADYCJĄ: Jaka Tradycja, taka sytuacja

Św. Bonifacego, Biskupa i Męczennika, A.D. 2015


Ponoć przedstawiciele ponoć katolickiej ponoć Tradycji proponują w Internecie kupno mantylek. Mantylka, wiadomo: element nieodzowny – bez tego Msza nie byłaby ważna. Bardziej serio: tylko ludzie płytko rozumiejący Tradycję robią z mantylki kamień węgielny Wiary.

To jednak drobiazgi. Teraz do rzeczy – poważniejszej.

„Tradycjonaliści” handlujący mantylkami na towarzyszącym stronie sklepowej blogu chwalą, oczywista, swoje wyroby. Wśród powodów, dla których – jak mniemamy – powinniśmy się nimi zainteresować, wymieniają i ten: dnia tego to a tego polityk, która czynnie współdziałała przy zamordowaniu nienarodzonego dziecka, wzięła udział w audiencji u „papieża Franciszka. W czasie tego spotkania miała na sobie znakomitej jakości czarną mantylkę dostarczoną przez nasz sklep”. No brawo!

Bardziej serio: albo bierzemy Tradycję razem z jej wymogami (a niepromowanie współsprawczyni zabójstwa – nawet celem zwiększenia sprzedaży i pozyskania mamony – można chyba do nich zaliczyć) poważnie, albo tylko się pod jej szyld podszywamy, stając tak naprawdę w szeregu wyznawców waluty, którą w swoim czasie nie pogardził jeden z Apostołów...

Kacper Tomasz Lidzki

P.S. Celem pogodzenia przedstawionych myśli z praktyką inicjuję bojkot wspomnianych „Tradycjonalistów”.

Dzwony żywe i martwe

Środa po I Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015

Fot. MDK

Jeśli w dzwony biją na Anioł Pański albo na Mszę ludzie, świadczy to o żywotności danej parafii albo zgromadzenia zakonnego.

Jeśli do wydania dźwięku nie potrzebują obecności człowieka, ale tylko odpowiednio zaprogramowanej aparatury, klasztor albo kościół mogą być zupełnie puste i tylko udawać, że mnisi albo wierni gromadzą się na modlitwę.

Świadectwo autentycznego bicia w dzwony jest nie do przecenienia. To prawda, że pociąganie za sznur wymaga obecności kogoś żywego, punktualności, pewnej siły (może paru osób) – a to niełatwe. Nikt jednak nie gwarantował nam, że to, co prawdziwe i cenne, przyjdzie nam bez wysiłku.


Kacper Tomasz Lidzki

„Wieża Babel”

Świętego Jakuba Strzemię, Biskupa i Wyznawcy, A.D. 2015


Śladem naszych publikacji: w nawiązaniu do wpisu z wierszem Ewy Lipskiej Egzamin

Towarzysząca utworowi Ewy Lipskiej ilustracja autorstwa Pietera Bruegela to fragment dużej i powszechnie znanej kompozycji tego autora – Wieży Babel. A zatem dzieło renesansowego artysty niderlandzkiego, który pojmował ową renesansowość w charakterystyczny dla tego regionu Europy sposób. Temat biblijny, osadzony w zamierzchłych czasach, chciał przedstawić jako wydarzenie swoim współczesnym – pokazując ogromną liczbę szczegółów otaczającego ich świata. Jeśli więc fascynowała go architektura starożytnego Rzymu, będąca spuścizną ówczesnej Europy, to jej elementy umieścił na obrazie. Widać bowiem pewne podobieństwa Breugelowej wieży Babel do Koloseum rzymskiego. Ponadto poszczególne jej kondygnacje piętrzą się w górę na kształt wielkiej, nierzeczywistej budowli renesansowej, wznoszonej z zastosowaniem jasnych zasad, opartych na matematycznych wyliczeniach.
A co dzieje się wokół pomnika-gigantu, pomnika pychy ludzkiej? Rozpościera się szeroko ujęty krajobraz nadmorski, taki, jaki niderlandzki malarz znał na co dzień. Wokół liczne, choć nie przykuwające uwagi budowle, które zdają się podkreślać ogrom wieży poprzez porównanie. Nawet zabudowania zamkowe ukazane w prawej części obrazu uzmysławiają wielkość przedsięwzięcia. I chociaż dzieło ukazuje liczne postacie ludzkie, próżno byłoby szukać tutaj jakiekolwiek przedstawienia portretowego. Twarze osób albo są niewidoczne, albo podobne do siebie. Wszyscy pochłonięci są wytężoną pracą wokół wieży i chociaż tyle wysiłków skierowanych jest na ten cel, nie zostaje on osiągnięty. Wieża, owszem, jest ogromna, ale tu i tam zdradza ślady rozpadu; poddana jest erozji jak skała. Dość starannie i konsekwentnie zbudowana lewa strona konstrukcji nie odpowiada prawej, bo tam zastosowano już inne prawidła. W efekcie sam ogrom i komplikacja struktury nie wydają się przyjazne ludziom, którzy ją wznieśli.

A ziemia była jednego języka i téjże mowy.
I gdy szli od wschodu słońca, naleźli pole na ziemi Sennaar, i mieszkali na niem.
I rzekli, jeden do bliskiego swego: Pójdźcie, naczyńmy cegieł i wypalmy ją ogniem. I mieli cegłę miasto kamienia, a ił kliowaty miasto wapna.
I rzekli: Pójdźcie, zbudujmy sobie miasto i wieżę, któréjby wierzch dosięgał do nieba: a uczyńmy sławne imię nasze, pierwéj niźli się rozproszymy po wszystkich ziemiach.
I zstąpił Pan, aby oglądał miasto i wieżę, którą budowali synowie Adamowi:
I rzekł: Oto jeden jest lud, i jeden język wszystkim: a poczęli to czynić, i nie przestaną od myśli swych, aż je skutkiem wypełnią.
Przeto pójdźcie, zstąpmy, a pomięszajmy tam język ich, aby nie słyszał żaden głosu bliźniego swego.
I tak rozproszył je Pan z onego miejsca po wszystkich ziemiach, i przestali budować miasta.
I przetóż nazwano imię jego Babel, iż tam pomieszany jest język wszystkiéj ziemie: i z onąd rozproszył je Pan po wszystkich krainach.
Rdz 11, 1–9

Tak brzmi starotestamentowa opowieść o tym, jak transcendentny Bóg-Jahwe zaradził tej niebezpiecznej dla ludzi sytuacji. Dlaczego niebezpiecznej? Ponieważ człowiek, wypędzony z Raju, dotknięty i zraniony grzechem pierworodnym, dysponując różnorodnym światem natury stworzonej stworzonym przez Boga ex nihilo, mógł z powodu pychy zniszczyć samego siebie i uczynić swoje życie piekłem nieustannej, morderczej pracy budowania pomnika swojej pychy. Bóg w tym opisie jest nazwany Panem, a więc królem całego świata, który może niweczyć zamiary ludzi. W lewym dolny rogu obrazu Bruegela widzimy scenę dziwacznego pokłonu przed postacią, którą można odczytać jako króla, ale króla pozbawionego majestatu prawdziwej królewskości. Cóż to za płaszcz spowija jego postać? To nie karmazyn królewskich szat. Korona wieńcząca głowę nie jest ani bogatą koroną królewską, ani koroną cierniową, która pozwalałaby nam powiedzieć: to Chrystus prowadzony na Drogę Krzyżową. Zresztą taki wątek nie pasowałby do całości tematu. Ta scena przywodzi na myśl tylko atmosferę naigrawania.
Zbroja i miecz u boku monarchy sugerować mogą, że wywalczył sobie tę godność orężem.
Myślę, że Bruegel, malując taką postać – niezgodną z typami ikonograficznymi postaci królewskiej – chciał ukazać karykaturę króla. Króla samozwańczego, który sięgnął po władzę z powodu własnej pychy, takiej pychy, która stanowiła siłę napędową dla budowniczych wielkiej wieży Babel. Sięgnął po władzę, niczym opisywany w Księdze Rodzaju Pan, który dozwala lub zabrania, skupia lub rozprasza.
Wokół groteskowego króla tłoczy się również groteskowy orszak. Kim są ci ludzie? Czy to uzbrojeni strażnicy wiodący zniewolonych? Stojąca po lewej stronie króla postać w żółtej szacie z pomocą włóczni (chyba) odgradza monarchę od znajdującego się za nim mężczyzny. Z prawej strony człowiek odziany na czerwono (i również uzbrojony) ogranicza ruch pochodu. Po doliczeniu ariergardy okazuje się, że więcej jest tu ludzi strzegących niż strzeżonych. A dokąd oni idą?! W kierunku bloków skalnych, a dalej ku morzu! Nieważny jest tu sens zdarzeń, tu chodzi jedynie o zadośćuczynienie ludzkiej pysze. Zwykli robotnicy zajęci wzmożoną pracą nawet nie zauważają idących. Nie rozpoznają rzekomej godności; ich zachowanie stanowi pewną przeciwwagę dla napuszonej i groteskowej pseudo-wzniosłości.
Można z kolei przypuszczać, że ci, którzy znaleźli się na drodze orszaku, zostali zmuszeni (jeśli nie siłą, to sytuacją) do oddawania czci dziwacznemu królowi. Ta cześć wygląda jak latreia, a zatem cześć należna tylko Bogu. Stojąca obok króla postać w czerni gestem i mimiką sugeruje śmieszność zaistniałej sytuacji: człowiek sięgający po władzę Boską może co najwyżej zmusić otoczenie do okazywania czci, ale tak naprawdę okrywa się śmiesznością. Bruegel, malując ten obraz w roku 1563, z całą pewnością nie miał na celu wyśmiania władzy monarszej jako takiej. Żył w Europie, gdzie władza królewska była jedyną, oczywistą formą władzy – władzy, która pochodziła od Boga. A zatem władza owa była legitymizowana przez Boga. Zarówno Bosch i Bruegel to malarze ukazujący przeciwieństwa cnót – przywary, które czynią ludzi istotami podobnymi do siebie nawzajem i nieustannie zabieganymi. A zatem uważam, że jest to przedstawienie oparte na biblijnym tekście, a jego tematem głównym jest superbia – pycha. Wyśmiana zostaje nie prawdziwa, godna powagi i majestatu królewskość, ale fałszywa, oparta na pysze groteskowa władza prowadząca do zniewolenia i śmieszności. Obraz Bruegela należał do kolekcji króla Czech i Węgier, a następnie cesarza Rzymskiego Narodu Niemieckiego Rudolfa II Habsburga. Być może Rudolf II – król, a po śmierci swojego ojca Maksymiliana II – cesarz, sącząc z  wolna wino i patrząc na imponujące dzieło, mówił: „Uchroń mnie, Panie, przed pychą, która czyni człowieka i króla śmiesznym w oczach Boga i ludzi”.

Monika Jabłońska