Fot. Paweł Antoniewicz
Inny świat Norwida
Fot. E.S.
(Zdjęcie znane nieoficjalnie pt. Łódka Jamesa Bonda)
Cyprian
Norwid chciał, żeby świat był zdecydowanie i pod wieloma
względami inny niż jest.
A
niechże Bóg broni, abyśmy na takim świecie żyli, gdzie wystarcza
być zdolnym, bogatym i mieć piękną żonę, aby szczęśliwym być.
Ja
zupełnie przeciwnych kondycji świata chcę.
Pokażcie mi świat, gdzie by, nie będąc zdolnym ani bogatym, ani
pięknej żony posiadaczem (!), można było szczęśliwym być, a ja
tam wielce będę uradowany, patrząc sobie na wszystko, co zdolnego,
bogatego i co pięknego jest, i radując się z tego bardzo
serdecznie.
List
do Marii Trębickiej, [Paryż, sierpień 1856],
Pisma wszystkie,
t. VIII, s. 282
Ten
fragment pozwala zrozumieć, że nie tylko zawiłości stylu poety
były i są przeszkodą w porozumieniu się z czytelnikami, ale i
jego wizja świata, jego niezadowolenie ze świata, z tego, w jaki
sposób ludzie żyją, co cenią, do czego dążą. „Ja
zupełnie przeciwnych kondycji świata chcę”.
Jakich? Jakich „kondycji świata” – czyli jakich warunków, jakich stosunków panujących w świecie – chce Norwid? Sam wyjaśnia: chciałby żyć w takim świecie, w którym człowiek może się czuć szczęśliwy, choćby nie posiadał zdolności, bogactw ani... pięknej żony. Można w tym miejscu zapytać: czy bardzo się zmieniły ludzkie dążenia w stosunku do tych sprzed półtora wieku? Czy szczęście nie jest zazwyczaj nadal utożsamiane ze zdolnościami, zamożnością, młodością i pięknością?
Jakich? Jakich „kondycji świata” – czyli jakich warunków, jakich stosunków panujących w świecie – chce Norwid? Sam wyjaśnia: chciałby żyć w takim świecie, w którym człowiek może się czuć szczęśliwy, choćby nie posiadał zdolności, bogactw ani... pięknej żony. Można w tym miejscu zapytać: czy bardzo się zmieniły ludzkie dążenia w stosunku do tych sprzed półtora wieku? Czy szczęście nie jest zazwyczaj nadal utożsamiane ze zdolnościami, zamożnością, młodością i pięknością?
Poeta
nie odrzuca: zdolności, bogactwa, piękna. Więcej: mówi wyraźnie,
że się będzie ich widokiem „bardzo serdecznie” cieszył –
jednak formułuje stanowcze zastrzeżenie: jeżeli
nie
będą one traktowane jako obowiązujące warunki poczucia szczęścia.
A zależy mu na innych, ba! – „zupełnie przeciwnych” –
„kondycjach świata” przynajmniej z dwóch powodów. Norwid,
chrześcijanin, nie
chce,
żeby dla jakiegokolwiek człowieka warunkiem
szczęścia było posiadanie
czegokolwiek w doczesnym świecie. Człowiek, stworzony i odkupiony
przez Boga, ma dążyć do osiągnięcia szczęścia wiecznego.
Po drugie zaś: człowiek jest
też
sam zbyt
cenny,
żeby mógł sprowadzać wartość swojego życia do uzyskanych
zdobyczy. A jest cenny, bo został stworzony na obraz i podobieństwo
Boga, „jest zawsze obrazem i podobieństwem Boga żywego” (List
do Karola Ruprechta, [październik?] 1867, Pisma
wszystkie,
t. IX, s. 314). Dlatego też musi szanować skarb każdego, w tym i
własnego, życia. Dlatego Norwidowi jest „smutno – aż do kości
smutno”, gdy widzi, „Że coraz żywot
mniej uczczony tu –” (wiersz Aerumnarum
plenus
[‘pełen smutków’]),
w doczesnym świecie, który odrzuca upragnione przez niego
„kondycje” (warunki) szczęścia, a szuka go według fałszywych
drogowskazów, pouczających nie o tym, jak własne życie szanować
i czcić, lecz jak bezcześcić i trwonić.
STANISŁAW
FALKOWSKI
Cudze chwalicie, swego nie znacie
Uważam,
że forma łacińska Kościoła nie jest przypadkowa. Uważam, że
Pan Bóg chciał takiej cielesnej powłoki dla swego Mistycznego
Ciała. Jedną z cech owej powłoki jest sztuka sakralna. Zachodnia
sztuka sakralna. Mogę o niej powiedzieć jedynie jako laik, jako
osoba która zachwyca się widokiem, a nie analizuje technikę
twórczą. Sztuka sakralna Zachodu jest jak piękny zapis rozwoju
myśli katolickiej, jak pamiętnik naszej wiary napisany przez
artystę chcącego zachować kolejne etapy swojego dojrzewania w
poznawaniu Boga, w odkrywaniu danej mu Prawdy.
Jakże
ona głęboka, jakże wieloaspektowa! Ileż w niej treści, teologii,
ileż uwiecznionych drgań duszy! Uwiecznionych dzięki iskrze Bożej,
której zwykły śmiertelnik, nieartysta nie posiada.
Ogarnia
mnie smutek, gdy widzę, jak to nieprzebyte morze piękna i gruba
księga treści upada dzisiaj pod ciosami nowych trendów
estetycznych w Kościele. O szpetocie współczesnej architektury
sakralnej napisano już sporo. O tandecie obrazów czy witraży
również. O „ikejowskiej” estetyce mebli kościelnych także.
Nie będę także dodawał niczego na temat dodatkowego wyposażenia domów Bożych, w postaci ekranów, plazm, sprzętów nagłaśniających
czy rozwieszanych po prezbiteriach bilbordów z hasłami o topornej
jak młot konstrukcji. Nie rozwinę także uwagi o traktowaniu
bocznych ołtarzy jako podstawek pod różnego rodzaju wystroje.
To
wszystko to po prostu brzydota będąca pochodną jałowości
duchowej jej twórców i tych odbiorców, którzy zachęcają twórców
do tworzenia tego typu dzieł.
Ale
jest jeszcze coś. Otóż coraz częściej w przestrzeń sakralną,
ale także w ogóle w przestrzeń katolicką, wprowadzana jest
wschodnia forma duchowości. Liczba wiszących po kościołach ikon i
krucyfiksów w bizantyńskiej stylizacji pozwala na stwierdzenie, że
mamy do czynienia z istną inwazją Wschodu na kulturę zachodnią
Kościoła. Następuje jakiś dysonans duchowy, jakaś duchowa
kakofonia, gdy na drzwiach kościoła czytamy napis:
„rzymskokatolicki”, a w jego wnętrzu otacza nas sztuka sakralna
Bizancjum. Dochodzi do naruszenia harmonii między doświadczeniem
wizualnym a przeżyciem duchowym. A przecież sztuka jest emanacją
naszego wnętrza. Albo więc nasze wnętrze duchowe jest wschodnie,
albo mamy do czynienia z próbą zmienienia go poprzez odwrócenie
tego procesu: to sztuka ma kształtować nasze wnętrze. Uczynić je
mniej katolickim, bardziej bizantyńskim.
Może
ktoś zaoponować. Stwierdzić, że sakralna sztuka wschodnia wcale
nie musi być schizmatycka, że jest ona obecna również w
katolicyzmie. Owszem. Ale jest ona tam obecna jako zapis pewnego
etapu duchowego Kościoła sprzed wieków. I jeżeli pozostaje
naturalnym elementem kościoła (pochodzącego np. z VII wieku), to
estetyka ta nie zakłóca naszej zachodniej duchowości. Jest ona
bowiem zachodnia. Jeśli jednak współczesny kościół zaczynamy
obwieszać ikonami (wątpliwej w dodatku jakości) wzorowanymi na
cerkiewnych, otrzymujemy ni to kościół, ni to cerkiew, gdzie nie
ma żadnej harmonii między człowiekiem, jego wnętrzem i językiem,
którym przemawia. Otrzymujemy sztuczność.
Mój
przeciwnik nie podda się i powie – ale to jest po prostu nawrót
do estetyki wczesnochrześcijańskiej. Nie wpisuj tego w spory z
wieków późniejszych.
Tyle
że my nie jesteśmy „wczesnymi chrześcijanami”. Jesteśmy
katolikami z początku XXI wieku i tego typu stylizacje są nie tylko
kiczowate, ale wprost szkodliwe. Cóż bowiem nam one przekazują?
Czyżbyśmy mieli wyrzucić dwadzieścia wieków naszego dziedzictwa i znowu
„bawić się” w „pierwszych chrześcijan”? To trochę tak
jakby studenci znowu zaczynali pisać w zeszycie w trzy linie i
zaczynali tytułować notatki z wykładów: „w klasie”, „temat”.
Naśladujmy chrześcijan minionych wieków w ich heroizmie wiary, w
ich gotowości do męczeństwa i umiejętności sprzeciwianiu się
światu, a nie w nieporadnej estetyce sztuki.
Jeżeli
budynek kościoła zmienia właściciela i zmienia się obrządek,
sam kościół wymaga przeróbki. Połemkowskie cerkwie, w których
zaczęto odprawiać łacińskie Msze, są tego ilustracją.
Oczywiście w tym przypadku dochodzi kwestia zachowania zabytku.
Najrozsądniej byłoby więc cerkiew taką pozostawić w formie
muzeum. A najwłaściwiej zabytki sztuki bizantyjskiej przenieść do
muzeum, a budynek dostosować do obrządku łacińskiego.
Wracając
jednak do bizantynizmu kościołów i wiernych. Warto zadać sobie
pytanie, czy ta fascynacja ikonami, prawosławnymi świeczkami
palonymi w kruchtach i tego typu urozmaiceniami nie jest pochodną
pustyni artystycznej, jaka powstała po wyrzeczeniu się kulturowego
dziedzictwa Zachodu. Zachęcam do jego zgłębienia. Do zachwytu nad
bogactwem naszej, zachodniej, łacińskiej sztuki sakralnej, która
posiada ten dodatkowy atut, że zaprawdę jest ponadczasowa,
uniwersalna, że wyraża wiarę czystą, bez żadnych braków i bez
żadnych zbędnych dodatków. Nigdy się nie starzeje, nawet jeżeli
forma rzeźby średniowiecznej wydaje się nam dziecinna. Jest i tak
bogatsza, głębsza niż przezłocone obrazy z postaciami świętych
w nienaturalnych pozach.
Warto
się także buntować, gdy padamy ofiarą zmiany, na siłę, języka.
Nie „piszmy” więc ikon. „Malujmy” je. Malujmy, bo to w
gruncie rzeczy obrazy. Tak jak na Jasnej Górze jest Cudowny Obraz
Czarnej Madonny, a nie żadna ikona.
Może
jest w tym jakaś próba dorabiania ideologii przez ikonofilów.
Skoro tworzący ikonę dysponuje ubóstwem formy, stara się to
nadrobić dorabianiem rzekomo głębokiej treści. Czy jednak treść
ta, o ile jest prawdziwa, katolicka, nie występuje w obrazach,
rzeźbach zachodnich? Występuje i to podana w sposób niezwykle
subtelny, zdecydowanie głębszy. Spróbujmy zadać sobie trud, aby
ją odkryć. Jesteśmy ludźmi Zachodu i żyjmy w nazewnictwie i
realiach estetycznych Zachodu.
Jerzy
Juhanowicz
Fot. Robson
Od
Redakcji: Bardzo charakterystycznym przykładem opisanego przez
Jerzego zjawiska jest rzymski kościół Santa Maria in Cosmedin,
którym zarządzają obecnie grekokatolicy. Ikony oraz inne wschodnie
elementy wystroju wprost gryzą się z klasycznym wnętrzem świątyni.
Po prostu tam NIE PASUJĄ.
I, IX, X, XI, XIX...
Św. Józefa Kalasantego, Wyznawcy, A.D. 2015
Na załączonych zdjęciach autorstwa Pawła Schulty
znajdź rzymskie liczby.
Kącik nacjonalisty
Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej, A.D. 2015
Proj. Sztukmistrz
Pewien znajomy nacjonalista stwierdził, że wyznawana przezeń idea nierozerwalnie łączy się z wiarą katolicką. Zainspirowani tą koncepcją, proponujemy grafikę tematyczną, pozostawiając jednak pytanie o słuszność zdania naszego znajomego otwarte...
Bliźniaki: Katedra i samolot
XIII Niedziela po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015
Zdjęcia: Paweł Schulta (górne) & Jan Wincenty F. (dolne)
Syndrom bobra
Św. Joanny Franciszki Fremiot de Chantal, Wdowy, A.D. 2015
Fot. Autor
Bobry, jak wiadomo,
zawzięcie budują tamy. Tamy te stanowią prawdziwe architektoniczne dzieło
sztuki. Skomplikowana konstrukcja z gałęzi, mułu, gliny, trawy. Przy bliższym
przyjrzeniu się można zaobserwować, że tama jest zazwyczaj wsparta odpowiednio
przyciętymi belkami. Chronią one budowlę przed napierającą wodą. Samo
usytuowanie tamy również budzi podziw. Zbudowany przez człowieka system kanałów
odprowadzających wodę z łąk zostaje niezwykle mądrze zablokowany.
Bobry są pod
ochroną (niestety). Pod ochroną są również ich budowle – żeremia i tamy. Zniszczenie tamy jest karalne. Jeśli
jednak ktoś by taką tamę zniszczył (co – z racji karalności tego czynu –
odradzam), można by zaobserwować znacznie ciekawsze zjawisko. Otóż w ciągu
najbliższej nocy tama zostanie odbudowana. Bobry jako zwierzęta nocne,
zaniepokojone opadaniem wody, wyszedłszy po zmroku, stwierdzą uszkodzenie
dzieła ich pracy. Stwierdziwszy to, nie tylko naprawią szkody, ale i wzmocnią
konstrukcję. Zbudują jeszcze mocniejszą tamę niż poprzednio. Dlaczego? Bo skoro
tama uległa uszkodzeniu, to znaczy, że była za słabo zrobiona i trzeba zbudować
lepszą.
Biedne zwierzę nie
bierze pod uwagę, że zniszczenia dokonał człowiek, że zrobiono to celowo,
planowo i z premedytacją.
Przywołałem przykład
bobrów, bo skojarzyło mi się z nim zachowanie wielu ludzi w dzisiejszej Polsce.
Pokolenie nastolatków początku lat dziewięćdziesiątych. Ludzie, którzy nie
dopuszczają do siebie myśli, że ktoś naprawdę i celowo niweczy ich „kariery”.
Którzy uwierzyli, że ich „sukces”, ich „kariera”, to kwestia wyłącznie ich
wytrwałej pracy. A gdy, zaharowując się niemal na śmierć, osiągają
nieproporcjonalnie mniej niż się spodziewali, powtarzają sobie – „To dlatego, że
za mało z siebie dałem. Muszę jeszcze ciężej pracować, bardziej się postarać. Zwiększyć
swą wydajność”. Ci ludzie cierpią na „syndrom bobra”. Konstrukcje ich życia nie
są takie, jak być powinny, bo za słabo je zbudowali. Żaden bóbr nie da przecież
wiary, że w czasie, gdy on śpi, ktoś przychodzi i celowo psuje efekty jego
pracy, gdyż praca ta zamienia jego pastwisko w bagno. Taka teoria z pewnością
byłaby w świecie bobrów uznana za teorię spiskową i odrzucana jako
paranoidalna. Ich tamy się rozpadły, bo były za słabo zbudowane. Zatem bobry –
musimy wziąć się do jeszcze cięższej pracy.
Jerzy
Juhanowicz
Święte prawo własności
Św. Jana Eudesa, Wyznawcy, A.D. 2015
My
home is my castle
(Fot.
Terminator)
„Wolny
człowiek ma władzę nad sobą.
Może
wyrządzić sobie szkodę obżarstwem albo opilstwem;
może
doprowadzić się do ruiny hazardem.
Jeśli
tak zrobi, jest w pewnością piekielnym durniem,
a
być może potępioną duszą;
ale
jeśli nie ma możliwości tego zrobić,
nie
ma więcej wolności niż pies.”
~ Gilbert
Keith Chesterton
w audycji radiowej, 11 czerwca 1935
Wolny
człowiek ma władzę nad swoją własnością.
Może z niej zrobić zły użytek;
może
ją przepić.
Jeśli
tak zrobi, jest w pewnością piekielnym durniem,
a
być może potępioną duszą;
ale
jeśli nie ma możliwości tego zrobić,
nie ma więcej własności niż pies.
Dyskutowaliśmy z
przyjaciółmi na temat anarchii i etatyzmu. Jeden z moich rozmówców stwierdził,
że można naruszyć prawo własności, jeśli wymaga tego „dobro wspólne”. Pomylił
się głęboko. Święte prawo własności jest święte dlatego, że zgodne z naturą
człowieka i ofiarowanymi nam przez Pana Boga przykazaniami.
„Dobro wspólne” w
interpretacji człowieczej może przyjmować tyle znaczeń, ilu jest ludzi – jest
zatem subiektywne i niepewne. Prawo własności jest znacznie przejrzystsze.
Podjęliśmy między
innymi temat tego, czy w imię „dobra wspólnego” wolno kogoś wywłaszczyć. Moje
twierdzenie: nie wolno. Twierdzenie jednego z moich przyjaciół: wolno. No bo
jak to: ktoś buduje drogę, ma ona przebiegać również przez posiadłość Igreka –
tak ją zaplanowano. A Igrek nie chce się zgodzić. Przecież tą drogą dziennie
przemieszczą się tysiące ludzi! To będzie to „dobro wspólne” w imię którego
chcemy naruszyć siódme przykazanie. Kradniemy zatem własność Igreka i budujemy
drogę, tak?
Przenigdy!
Jeśli raz
naruszymy Boże przykazanie, znajdujemy się na równi pochyłej. Niczyja własność
nie jest już bezpieczna.
W artykule pt. Jak
to się robi w Santander Anarch opisał sprawne funkcjonowanie społeczności
wolnościowej w świecie współczesnym:
Jak to się robi
w Santander
[…]
Dzisiaj chciałem Ci opowiedzieć,
Szanowny Czytelniku, o pewnej krainie, w której mam zamiar pewnego pięknego
dnia zamieszkać.
Zacznę od tego, że cała moja
kolumbijska rodzinka to z dziada pradziada i krwi i kości Santanderianos, czyli
mieszkańcy Santander. Za każdym razem, gdy odwiedzam Kolumbię, wybieramy się na
rodzinną farmę, gdzie mogę sobie popracować trochę jako vaquero (kowboj),
rozładować (wspólnie z pewnym słynnym wegetarianinem) pięć ton piachu z
50-letniej ciężarówki forda, pomalować ogrodzenie czy poprzenosić ciężkie bale
z miejsca A do miejsca B… Mogę też podoić krowy, ale tego zajęcia unikam ze
względów estetycznych.
Wieczorem, po ciężkiej pracy,
popijając zimne piwko i wylegując się w hamaku przy profesjonalnie rozpalonym
przez podróżnika z wegetarii ogniu, słuchamy sobie rodzinnych opowieści.
Pewnego wieczoru rozmawialiśmy sobie o poprawie bezpieczeństwa w Kolumbii. Żona
opowiedziała nam, a teściu z dumą potwierdził, że nawet w najgorszych czasach,
kiedy guerilla kontrolowała 80% kraju, a resztą rządziła mafia Pablo Escobara,
na rodzinej farmie wśród wzgórz Santander, z dala od cywilizacji, ZAWSZE czuli
się bezpiecznie.
Santanderianos to bowiem
ludzie twardzi i hardzi. Lepiej nie wchodzić im w kabałę. Kiedy Santanderiano
ma problem, nie siada na tyłku i nie biadoli, nie głowi się, jak tu wybrnąć z
sytuacji, nie robi w portki. Nawet jeśli rozwiązanie problemu polegać będzie na
wysłaniu kogoś na łono Abrahama, to Santanderiano go rozwiąże. I basta!
Mieszkańcy Santander NIGDY nie
pozostawiają nierozwiązanych problemów. Przypominają mi trochę bohaterów
westernów, które oglądałem jako dzieciak (i które wciąż oglądam jako dorosły
dzieciak). Cenią sobie swoje słowo i swoją godność. Spróbuj tylko zarzucić im
kłamstwo! W sprawach błahych zazwyczaj używa się pięści, ale standardowe
wyposażenie „Santanderianina” obejmuje kij (służący jako podpórka, pomagający
również w przeganianiu bydła z miejsca na miejsce), maczetę u pasa (do cięcia
chwastów na pastwisku lub krzaczorów na drodze), strzelbę na ramieniu lub
rewolwer w kaburze (dla szpanu), zimne piwo w lodówce lub guarapo w bukłaku
(dla kurażu) i koń (koń do czego służy, każdy widzi).
Dzięki cechom charakteru jego
mieszkańców oraz ich wyżej wymienionemu standardowemu wyposażeniu Santander
było (i nadal jest) jednym z najbezpieczniejszych miejsc w Kolumbii. Żeby
polskiego czytelnika jeszcze bardziej zadziwić, pozwolę sobie zaznaczyć, że
przez jakieś 20 lub 30 lat w departamencie Santander nie było ani armii, ani
policji (OK, przesadzam: na pewno nie było ich w tej części departamentu, z
której pochodzi moja rodzina (południe); na pewno Bucaramanga, stolica
departamentu licząca milion mieszkańców, policję i wojsko miała zawsze, ale za
południową część departamentu ręczę nogamy y ręcamy – sam byłem tam kilka razy
w czasach, kiedy nie było policji). Mimo to guerilli nie udało się opanować
tych rejonów, mimo że próbowała.
Zastanawiasz się zapewne, Szanowny
Czytelniku, jak to się mogło udać. Jak wieśniacy rozproszeni po górzystym
terenie, uzbrojeni po zęby i odurzeni guarapo, zdołali przez tyle lat dawać
odpór policji, armii oraz partyzantom i zapewnić sobie spokój? Otóż mieszkańcy
Santander, podobnie jak bohaterowie westernów, potrafią się zorganizować, żeby
się wspólnie bronić. Znają swoje tereny i siebie nawzajem, od razu rozpoznają
obcego kręcącego się po okolicy. Ponieważ, jak już pisałem, Santanderianos nie
lubią kłopotów, od razu wezmą takiego delikwenta na spytki i, jak mu nie
uwierzą, poproszą, żeby się wyniósł z okolicy. Jeśli to nie rozwiąże problemu…
to przepędzą siłą. Dlatego guerilleros nigdy nie udało się wejść w okolice, o
których mowa, mimo że parokrotnie próbowali.
A czemu przez tyle lat nie
było tam również armii i policji? Jak już pewnie sam, Szanowny Czytelniku,
wykoncypowałeś, czytasz o ludziach, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać.
Policja i armia mogły sobie tam przebywać, dopóki nie wchodziły nikomu w kabałę.
Jednakże pewnego dnia dawno dawno temu pewien zły policjant nadużył swojej
władzy [tego, że policja, a nawet straż miejska (np. w Krakowie, wymyślając
sobie fikcyjne mandaty) ma skłonności do nadużywania władzy, nie muszę chyba
tłumaczyć], w wyniku czego lokalny chłop stracił życie. W odwecie
Santanderianos zaatakowali posterunek policji, zabijając wyżej wymienionego
policjanta i trzech innych broniących posterunku. Przywódcy „powstania”
poinformowali także gubernatora stanu, żeby wycofał policję i armię, bo jak nie,
to kęsim! A ponieważ charakter Santanderianos jest w Kolumbii powszechnie znany
(tak jak u nas charakter górali co to „ciupaską bez plery”), władze postanowiły
nie wywoływać kolejnego konfliktu. Dopiero dwa lata temu, i to tylko dlatego,
że gubernator stanu pochodził z okolic, o których piszę, ludzie zgodzili się na
powrót policji na ich teren. Ale jeśli będziesz kiedyś, Szanowny Czytelniku,
zwiedzał Kolumbię, zauważysz, że w Santander policja nie stoi na widoku. W
całym kraju od groma mundurowych na drogach i ulicach miast, żeby ludzie czuli
się bezpiecznie. Tutaj siedzą po posterunkach i starają się nie wchodzić
ludziom w drogę… żeby ludzie nie czuli się nękani przez władzę.
Aha, zapewne zapytasz: „a co z
wymiarem sprawiedliwości”? No cóż, nie znam statystyk. Teściu opowiadał mi o
dwóch strzelaninach, w których brał udział, z czego jedna była pomiędzy dwiema
licznymi grupami ludzi, a druga typu „dwóch na jednego to banda łysego”. W
żadnej z nich nic się nikomu nie stało, mimo że strzelali się krewcy maczo! „Jak
to?” – spytałem. – „Tak źle tu strzelają?”. „Nie” – odpowiedział teściu – „po prostu
nikt nie chce być mordercą, wszyscy strzelają w powietrze. Na wiwat, żeby
odstraszyć”. To zrozumiałe – ludzie, nawet najbardziej hardzi, nie są przecież
zwyrodnialcami. Co innego dać komuś w mordę, a co innego zabić. Zresztą, nawet
jakby ktoś nawet chciał zabić, musi liczyć się z tym, że rodzina zabitego
(zawsze liczna) czy okoliczni mieszkańcy (zawsze pomocni) wcześniej czy później
go dopadną. Wszyscy się znają, wszyscy są uzbrojeni; jak ktoś chce rozrabiać
czy kraść, musi jechać do Bogoty.
Jakby tego było mało – w
czasach, kiedy państwo tresuje nas na potęgę, wprowadza coraz to nowsze i
głupsze zakazy, nakazy, monitoringi, Santanderianos wytresowali sobie państwo.
Niech tylko policja (raczej siedząca na posterunkach) spróbuje wyjść i
egzekwować zakaz palenia w miejscach publicznych, albo zakaz produkcji i
sprzedaży guarapo! Oj, znowu byłoby kęsim. Państwo jest ostrożne do tego
stopnia, że kiedy kładziono asfalt na drodze przebiegającej przed naszą
rodzinną farmą, sąsiadka nie zgodziła się, aby przed jej domem wyremontowano
drogę. Powiedziała władzom, że asfalt umożliwi samochodom jazdę z dużą
prędkością i że poprzejeżdżają jej kury, krzątające się przed chatą… W efekcie
przed jej domem asfaltu nie ma (i dobrze, bo samochody nie zdążą się rozpędzić
przed naszą farmą i nie poprzejeżdżają Polacos krzątających się przed bramą).
Tak to się robi w Santander. I
dlatego tak mi się tam podoba.
Anarch
21 stycznia 2009
[Tekst nieznacznie zredagowany]
Anarch nie pisze,
czy wspomniana droga znajduje się na posesji sąsiadki, czy tylko przebiega obok
niej – dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, że ziemia, na której położono jezdnię,
jest jej własnością. Jakim prawem mój przyjaciel twierdzi, że „dobrem wspólnym”
będzie wyasfaltowanie na nowo nawierzchni („bo kierowcy będą mogli szybciej
przejechać”), a nie na przykład ochrona życia kur i Polaków?
Jego opinia na
temat tego, jak zdefiniować „dobro wspólne”, ma wagę prywatnego zdania; jego
osobista opinia nie ma mocy obalania ustanowionych przez Boga zasad moralnych.
I cóż z tego,
Drogi Przyjacielu, gdybyś na mocy swoich przeświadczeń cały świat zyskał i
niesprawiedliwą przemocą naruszał święte prawo własności, skoro zrobiłbyś to za
cenę tego, że na duszy szkodę byś poniósł i licznych maluczkich zgorszył?
Wypływające z
siódmego przykazania Bożego prawo własności jest nienaruszalne i piękne – nie
„mimo to”, że pewna Kolumbijka może bardziej cenić sobie spokój swojego drobiu
niż wygodę kierowców – ale „właśnie dlatego”. To właśnie w respektowaniu
świętego prawa własności objawia się szacunek dla człowieka stworzonego na
obraz i podobieństwo Boże – a więc cieszącego się wolnością.
Drugi z
przyjaciół postawił takie intrygujące zagadnienie: przyjmijmy, że Igrek zbudował
na swoim kawałku ziemi dom, wokół którego wyrosło miasto – i teraz to miasto
broni się przed wrogami; działania obronne obejmują również nolens volens posiadłość
Igreka, choć ten ich nie zamawiał i nie współfinansuje; czy mieszkańcy miasta
pokrywający koszty operacji bojowych mają prawo PRZEMOCĄ LUB GROŹBĄ JEJ UŻYCIA
doprowadzić do tego, aby Igrek też za nie zapłacił?
Mój rozmówca nie
docenia istotnych czynników: czasu i wyobraźni.
To, że w
obecnej chwili nie jesteśmy sobie w stanie do końca wyobrazić,
jak zareagowałoby na daną sytuację społeczeństwo anarchiczne respektujące
święte prawo własności, nie stanowi uzasadnienia dla podważania samej zasady moralnej.
Zwolennicy
naruszania własności prywatnej grzeszą niecierpliwością; chcieliby gotowych
rozwiązań tu i teraz, natychmiast, bez zastanowienia; żądają od
rozmówcy-anarchisty, aby stał się właściwie totalitarystą-wariatem, stawiającym
się na miejscu Pana Boga: podał od ręki wszystkie rozwiązania wszystkich
najbardziej prozaicznych i najbardziej skomplikowanych problemów, z jakimi
ludzkość może (ale – uwaga – nie musi!) się kiedykolwiek spotkać. Błagam Was, w
imię realizmu, zrozumiejcie: tego nie da się zrobić.
Robocza i wstępna
próba zastanowienia nad postawionym przez przyjaciela problemem Igreka, który
nie chce się dokładać do obrony miasta, prowadzi do następującego wniosku:
świętego prawa własności naruszać nie wolno; może mieszkańcy miasta powinni
zastosować wobec Igreka (pokojowy z natury) bojkot i tym sposobem skłonić go,
aby dołożył swoją cegiełkę do finansowania przedsięwzięcia; może w
społeczeństwie wolnościowym wskutek dokonanych wynalazków powszechnie używano
by broni tak precyzyjnej, że mieszkańcy miasta mieliby możliwość objęcia
systemem obrony tylko własnych domostw (z wyłączeniem posiadłości Igreka); a
może…
Gdyby moi
Przyjaciele – miast mnożyć (interesujące) przykłady mające rzekomo podważać
samo prawo, samą zasadę – poświęcili energię na podobne powyższym rozważania i
na poczynienie nowych wynalazków, które pomogłyby w rozwiązaniu stawianych
zagadnień, ludzkość z pewnością wiele by na tym zyskała. Jeśli zamiast tego
skupiają się na malkontenctwie i angażują chcąc nie chcąc w obronę status
quo (które opiera się między innymi właśnie na naruszaniu świętego prawa
własności), obawiam się, że tracą cenny czas. Mają do tego prawo, bo są wolni
(w tym sensie, że Pan Bóg to dopuszcza) – ale najmędrsze to to nie jest.
Zdrowy Wariat
Jak komu dobremu
Wtorek po XII Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015
Proj. Sztukmistrz
Logo wyimaginowanego programu radiowego, którego gospodarz rozmawiałby z gośćmi poszukując Prawdy, której istnienie uznawaliby wszyscy uczestnicy audycji.
PIĘKNY JĘZYK POLSKI: Mądrej głowie dość bez cudzysłowie
Wtorek po XI Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015
„Otwarta”
– na serio czy na niby?
(Fot. Z.G.)
W rocznicę zwycięstwa nad Celtikiem
Przemienienie Pańskie, A.D. 2015
Rys. Sztukmistrz
Swoją drogą: z łezką w oku wspomina się czasy,
gdy w międzynarodowych rozgrywkach piłkarskich występowały kluby polskie – to znaczy reprezentowane w
przytłaczającej większości przez Polaków.
Subskrybuj:
Posty (Atom)