"Bracie, gdzie jesteś?", czyli o potrzebie szkoły katolickiej

A może wcale nie chcę tam być?

Jest sobie taka prestiżowa uczelnia w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ma wszystko – jak Ryszard Cory. Wszyscy najważniejsi chcą tam być, chcą tam wykładać, chcą tam przyjeżdżać.

Dzięki hojnym donatorom żadnych kłopotów z forsą. Raj na ziemi. Do wspierających należą liczni absolwenci.

Ale zaraz... Na tym wspaniałym obrazku pojawia się rysa. A.D. 1999 jeden z absolwentów, postać znana i majętna, ogłasza publicznie, że przestaje wspierać finansowo uczelnię ze względu na to, że zatrudniła  na stanowisku profesora bioetyki "filozofa", który zupełnie jawnie popiera dzieciobójstwo (zarówno w odniesieniu do osób nienarodzonych jak i narodzonych). A to zaledwie jeden z zarzutów, jaki można by wobec idei wyznawanych przez owe wysoko posadowione indywiduum wysunąć. W normalnym średniowiecznym kraju taki człowiek spłonąłby na stosie jako niepoprawny heretyk...

Z drugiej strony: szkoła "tradycyjnie katolicka", w której źle widziane byłoby, gdyby dziecko nie chodziło na "szkolne" Msze święte i nie wybrało sobie na kierownika duchowego któregoś spośród kapłanów będących jednocześnie jego nauczycielami lub członkami organizacji kontrolującej szkołę. Szkoła "katolicka" z Wiarą na ustach, ale z hipokryzją w czynach. Szkoła "katolicka", po ukończeniu której większość absolwentów Wiarę traci...

Z trzeciej wreszcie: placówka "nowoobrzędowo katolicka". Jest w niej kaplica z Najświętszym Sakramentem, którego prawie nikt prawie nigdy nie odwiedza...

Z czwartej w końcu: rozliczne szkoły antykatolickie w czynach i deklaracjach – w pełni systemowe, a jakże.

Jeśli chodzi o nasze polskie przykłady, obie wspomniane w pośrodku szkoły to również szkoły systemowe. To znaczy takie, które ubiegają się o legitymizację funkcjonariuszy państwowych i partycypują w podziale skradzionych nam w podatkach środków. Szkołami systemowymi są również te, których faktycznym celem istnienia jest umożliwienie rodzicom kształcenia dzieci w/we (właśnie →) systemie edukacji domowej. One również ubiegają się o legitymizację funkcjonariuszy państwowych i partycypują w podziale skradzionych nam w podatkach środków. Służą jako maszynki do zdawania egzaminów narzucanych ludziom tak czy inaczej zmuszanym do podejmowania w nieco zmodyfikowanej formie tak zwanego "obowiązku szkolnego".

Jeszcze jedna uwaga: trudno wierzyć, że istnieje coś takiego jak normalny żłobek albo normalne przedszkole. W normalnym społeczeństwie bowiem do momentu osiągnięcia odpowiedniego wieku (to sprawa bardzo indywidualna; trzeba się nad każdym młodym człowiekiem poważnie zastanowić) uznaje się prawo dziecka do przebywania pod opieką rodziców, zaś bliższym lub dalszym obcym (zakładając, że dziecko idzie do szkoły, nie zaś, że uczy się w sposób indywidualny z nauczycielami poszczególnych przedmiotów albo jest genialnym samoukiem → albo uczy się w sposób "mieszany" – tzn. część zajęć odbywając na zasadzie jeden na jeden; uprawiając sporty zespołowe i uczestnicząc w wybranych lekcjach, ćwiczeniach lub wykładach – na przykład; w społeczeństwie ludzi wolnych pomysłów na edukację dziecka byłoby tyle, ile dzieci) powierza się je dopiero po osiągnięciu należytej dojrzałości.

Między sprzecznościami? 

Czy stoimy w sytuacji następującej alternatywy: albo uczelnia antykatolicka i majętna (lub też w warunkach polskich częściej antykatolicka i finansowo niewydolna) – albo łże-katolicki obóz skoncentracyjny dla dzieci i młodzieży?

Sed contra

Co to jest?...
Szkoła katolicka, uniwersytet katolicki?

Co to jest?...
Szkoła pozasystemowa, uniwersytet pozasystemowy 
nauczanie pozasystemowe?...

Jak miałoby to działać?

Zasadą istnienia szkoły, uczelni, którą moglibyśmy szczerze określić mianem katolickiej powinno być nie to, że codziennie odprawia się tam Msza święta (co jest swoją drogą ze wszech miar chwalebne, godne i sprawiedliwe), ale że zatrudnia się tam wyłącznie nauczycieli, którzy nie twierdzą niczego przeciwnego Wierze.

Zasadą i zalążkiem nauczania pozasystemowego w ogólności powinno stać się szczere zainteresowanie rodziców losem swoich dzieci. Wszelkiego rodzaju własne, oddolne, autentycznie prywatne, autonomiczne, sąsiedzkie, przyjacielskie inicjatywy dotyczące kształcenia młodszych, starszych oraz dorosłych.

Najpierw dwoje rodziców-"wariatów" autentycznie zaciekawi uczciwe kształcenie dziecka: zatroszczą się dla niego o dobrych, fachowych, katolickich nauczycieli, potem będą następni, inni pójdą za ich przykładem... Rozwiązania pozasystemowe zaczną w naszym krajobrazie dominować...

Powie ktoś: "to są koncepcje niepoważne, nierealne" – a przynajmniej: "wyśmieją cię". Może. Ale jeśli taka jest cena (głoszenia tych "wariactw",) wolności i czystego sumienia, płacę ją z miłą chęcią. Licząc na to, że przed trybunałem Bożym koncepcje i żywoty podobnych nam "pomyleńców" nie okażą się jedynie śmieszne, "niepoważne"...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz