Koło na wózku


Anteny

W domu na zdjęciu nikt już od dawna nie mieszka.
Ludzie odeszli, anteny pozostały...

Ćwiczenia z symetrii: Na (jedno) oko


Drogowskaz (Słodycze)


Było ci malarzy wielu... Pod puchową kołdrą


Poprawka (Wprowadzanie, wyprowadzanie)

Kwestia perspektywy

W duecie (Trzepanie dywanu)


Bazie ponursze (Ponurość?)


Ćwiczenia z symetrii / Bliźniaki: Koty przez kraty (Przez ogrodzenie)


"Plac zabaw" (Zakaz) (Urządzenia zabawowe)


Z innej perspektywy


Konkin vs. Rothbard (Lewica vs. prawica)


Bujać w obłokach

"Nie chodzić po ziemi!"

Gilbert Keith Chesterton „Wioskowy wampir”

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------





Pewnego razu zakrętem biegnącej wśród wzgórz ścieżki, gdzie dwie topole wzbijały się w niebo niczym piramidy, czyniąc maluteńką wioskę zwaną Potter’s Pond (na którą składała się niewyróżniająca się niczym gromadka domów) jeszcze mniejszą, szedł człowiek w jaskrawym odzieniu o bardzo dziwnym kroju: miał na sobie krzykliwie karmazynowy płaszcz, a biały kapelusz przekrzywił na czarne boskie loki, kończące się czymś na kształt zawijasa bokobrodu w stylu lorda Byrona.
Zagadka tego, dlaczego nosił ubrania tak fantastycznie pradawne w sposób sugerujący, że są modne – przybierając pozę eleganta, a nawet zarozumialca – była zaledwie jedną z rozlicznych zagadek, których ostateczne rozwiązanie nastąpiło wraz z rozwiązaniem zagadki losu wspomnianego człowieka. Chodzi nam o to, że gdy minął topole, zdał się rozpłynąć w powietrzu – jakby wtapiając w rozlewające się bladawe światło poranku albo jakby został zdmuchnięty porannym wietrzykiem.
Zaledwie tydzień później jego ciało znaleziono ćwierć mili od wspomnianego miejsca, roztrzaskane na stromiznach tarasowego ogrodu skalnego, który prowadził do ponurego i zamkniętego na głucho domostwa zwanego Folwarkiem. Sekundy przed jego zniknięciem podsłyszano, jak najwyraźniej kłóci się z kilkoma miejscowymi – w szczególności słyszano, jak określa ich miejscowość obraźliwym mianem „nędznej wiochy niegodnej oglądania Hamleta”. Przypuszczano, że te słowa wywołały motywowaną lokalnym patriotyzmem wyjątkowo zaciekłą reakcję, której ostatecznie padł ofiarą. Tak przynajmniej zeznał miejscowy lekarz: ofierze zadano miażdżący cios w czaszkę, który mógł spowodować śmierć, a prawdopodobnie zadano go czymś w rodzaju kija lub pałki. To pasowało całkiem nieźle do koncepcji, że napaści dokonali stosunkowo nieokrzesani tubylcy. Nikt jednak nie znalazł sposobu na wytropienie choćby jednego konkretnego tubylca, a dochodzenie zamknęło się stwierdzeniem, że morderstwo popełnili nieznani sprawcy.
Rok czy dwa później pewne osobliwe okoliczności doprowadziły do tego, że sprawą zajęto się na powrót. Stało się to wskutek serii zdarzeń, które zaprowadziły do Potter’s Pond niejakiego doktora Mulborougha, zwanego przez bliskich Morwą w ramach celnej aluzji do jego kojarzącego się ze wspomnianym owocem posępnego i pękatego fioletowego oblicza. Przybył tam pociągiem wraz z przyjacielem, którego często prosił o radę w sprawach podobnego rodzaju. Mimo że wygląd zewnętrzny doktora sprawiał wrażenie, iż jest on dość ociężały i niezgrabny, miał bystre oko i w istocie był człowiekiem o nieprzeciętnym wyczuciu, które – jak sądził – okazywał, decydując się na zasięganie rady u niepokaźnego księdza nazwiskiem Brown. Poznał go dawno temu, gdy zajmował się sprawą pewnego otrucia. Ów niepokaźny ksiądz siedział teraz naprzeciw niego z miną cierpliwego dziecka chłonącego pouczenia. Doktor zaś wyjaśniał obszernie prawdziwe powody ich podróży.
– Nie mogę zgodzić się z dżentelmenem w karmazynowym płaszczu, że Potter’s Pond to tylko nędzna wiocha niegodna oglądania Hamleta. Jest ona jednak bez wątpienia przysiółkiem bardzo ustronnym i zacisznym – tak że wydaje się być czymś całkowicie dziwacznym: jakby wioseczką sprzed stu lat. Stare panny są tam rzeczywiście starymi pannami – do diaska, można sobie niemal wyobrazić, jak zwyczajem starych panien przędą na kołowrotku. Damy nie są po prostu damami. Są dżentelmenami w spódnicach. Aptekarka nie jest u nich po prostu aptekarką, lecz aromatariuszką (słowo to należy wymawiać: „romatariuszką”). Ledwie co uznają istnienie zwykłego lekarza, takiego jak ja – by mógł służyć pomocą wspomnianej aromatariuszce. Mnie uważa się jednak za dość młodzieńczą innowację, ponieważ liczę sobie dopiero siedemdziesiąt pięć lat, a mieszkam w hrabstwie od dwudziestu ośmiu. Tutejszy radca prawny wygląda jakby znał je od dwudziestu ośmiu tysięcy lat. Jest wreszcie stary admirał, jak wyjęty z powieści Dickensa: z domem pełnym kordelasów, mątew i wyposażony w teleskop.
– Zdaje się – powiedział ksiądz Brown – że pewną liczbę admirałów zawsze wyrzuca na brzeg. Lecz nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego osiadają tak daleko od niego.
– Każdemu pogrzebanemu za życia miejscu na zapomnianej prowincji, które nie dysponuje jednym z tych stworzeń, z pewnością czegoś brakuje – rzekł doktor. – Jest też, oczywiście, pastor określonego rodzaju: sympatyzujący z torysami i „Kościołem wysokim” – w przykurzonym piaskami czasu stylu arcybiskupa Lauda* i przypominający starą kobietę bardziej niż tutejsze stare kobiety. To siwowłosy staruszek-intelektualista, bardziej podatny na wstrząs niż wspomniane stare panny. Zaiste, owe dżentelmenki, choć purytanki jeśli chodzi o zasady, są niekiedy całkiem bezpośrednie w mowie – tacy byli prawdziwi purytanie. Raz czy dwa zdarzyło mi się usłyszeć z ust sędziwej panny Carstairs-Carew sformułowania tak pełne życia jakby rodem z Biblii. Drogi stary pastor Biblię czyta wytrwale, lecz czasem odnoszę wrażenie, jakby w trakcie lektury zamykał oczy. Cóż, wie ksiądz, że nie jestem specjalnie nowoczesny. Nie bawią mnie wszystkie te przyjemnostki i ryzykowne przejażdżki samochodem w wykonaniu bohemiarzy...
– Bohemiarzy też one nie bawią – rzekł ksiądz Brown. – Na tym polega prawdziwa tragedia.
– Ale naturalnie mam większą wiedzę o świecie niż ludzie w tej prehistorycznej wiosce – ciągnął doktor. – I doszedłem już do takiego stanu, że prawie z radością przywitałem Wielki Skandal.
– Niech pan nie mówi, że bohemiarze ostatecznie zlokalizowali Potter’s Pond – zauważył z uśmiechem ksiądz.
– Och, nawet nasz skandal ma znany z dawien dawna melodramatyczny charakter. Nie muszę chyba mówić, że syn pastora daje wszelkie przesłanki, że będzie sprawiał nam kłopoty? Byłoby prawie nienormalne, gdyby syn pastora był zupełnie normalny. Jest on, o ile mi się zdaje, w bardzo łagodnym – niemal anemicznym – stopniu nienormalny. Widziano co prawda, jak pije ale przed Niebieskim Lwem, ale zdaje się, że jest poetą, co w tych okolicach praktycznie równa się kłusownictwu.
– Z pewnością – rzekł ksiądz Brown – nawet w Potter’s Pond nie może to być Wielki Skandal.
– Nie – odparł z powagą lekarz. – Wielki Skandal zaczął się tak: w położonym na samym skraju Zagajnika domostwie zwanym Folwarkiem mieszka dama. Samotna Dama. Nazywa siebie panią Maltravers (tak to ujmujemy), lecz przybyła tu zaledwie rok czy dwa lata temu i nikt nic o niej nie wie. „Nie mam pojęcia, dlaczego ona chce tam mieszkać – powiedziała panna Carstairs-Carew – nie odwiedzamy jej”.
– Może właśnie z tego powodu chce tam mieszkać – rzekł ksiądz Brown.
– Cóż, to że żyje w odosobnieniu, uznaje się za podejrzane. Ludzi irytuje to, że ładnie wygląda, a nawet że ma coś, co zwie się dobrym gustem. Wszystkich młodych mężczyzn ostrzega się przed nią jako przed uwodzicielką.
– Ludzie pozbawieni miłości pozbawiają się zazwyczaj zdolności logicznego myślenia – spostrzegł ksiądz Brown. – To dość absurdalne narzekać, że kobieta owa trzyma się na uboczu, a następnie oskarżać ją o uwodzenie całej męskiej populacji.
– To prawda – rzekł doktor. – A jednak w istocie jest ona dość intrygującą osobą. Widziałem ją i uznaję za intrygującą. To jedna z tych kobiet o śniadej cerze – wysoka, elegancka i piękna w swojej brzydocie, jeśli wie ksiądz, co mam na myśli. Jest dość błyskotliwa i choć stosunkowo młoda, odnoszę wrażenie, że bez wątpienia ma to, co nazywają – cóż: doświadczeniem. Tym, co starsze panie nazywają przeszłością.
– Wszystkie te starsze panie, które dopiero co się urodziły? – zauważył ksiądz Brown. – Mogę chyba założyć, iż powszechne jest mniemanie, że uwiodła syna pastora.
– Tak, i dla biednego starego pastora jest to, zdaje się, naprawdę okropny kłopot. Według powszechnego mniemania ona jest wdową.
Przez twarz księdza Browna przemknął skurcz rzadko widywanej u niego irytacji. – Według powszechnego mniemania ona jest wdową – tak jak według powszechnego mniemania syn pastora jest synem pastora, radca prawny – radcą prawnym, a pan – lekarzem. Dlaczegóż, u licha, nie miałaby być wdową? Czy mają choćby cień dowodu, który uzasadniałby, że kobieta ta nie jest tym, za kogo się podaje?
Doktor Mulborough gwałtownie rozpostarł szerokie ramiona i usiadł – wyprostowany i pewny siebie.
– Oczywiście, ma ksiądz znów rację – powiedział. – Ale do skandalu jeszcze nie doszliśmy. Skandalem jest to, że ona faktycznie jest wdową.
– Och! – rzekł ksiądz Brown. Wyraz jego twarzy zmienił się; słabym i miękkim głosem dodał coś, co mogło brzmieć niemal jak: „Mój Boże!”.
– Po pierwsze – powiedział lekarz – dowiedziano się o pani Maltravers jednego: jest ona aktorką.
– Tak sądziłem – odrzekł ksiądz Brown. – Nieważne, dlaczego. Do głowy przyszło mi jeszcze coś na jej temat – coś, co zdaje się być jeszcze mniej istotne.
– Cóż, w chwili odkrycia wspomnianej okoliczności skandalem był już sam fakt, że jest aktorką. Drogi stary pastor jest, rzecz jasna, załamany myślą, że jego przyprószoną siwizną osobę miałaby zaprowadzić do grobu aktorka i awanturnica. Stare panny chóralnie podnoszą wrzask. Admirał przyznaje, że jeździ czasem do teatru w mieście, lecz sprzeciwia się takim zjawiskom „w pośrodku nas”, jak to nazywa. Ja nie mam, rzecz jasna, żadnych szczególnych obiekcji tego typu. Aktorka ta jest niewątpliwie damą, nawet jeśli trochę w stylu Czarnej Damy z sonetów Szekspira. Wspomniany młody człowiek bardzo się w niej zakochał. Wiem, że jestem sentymentalnym starym głupcem, ponieważ w głębi serca czuję sympatię do sprowadzonego na manowce młodzieńca, który chyłkiem skrada się wokół otoczonego fosą Folwarku. Zaczynałem już popadać w całkiem sielankowy nastrój na myśl o tej idylli, gdy nagle z jasnego nieba spadł grom. Mnie, jedynej na całym świecie osobie, która czuje jakąkolwiek sympatię do tych ludzi, wysyła się niczym wygnańca, bym stał się zwiastunem zagłady.
– Tak – rzekł ksiądz Brown. – A dlaczego to pana wysłano?
Doktor odpowiedział z czymś na kształt jęku:
– Pani Maltravers jest nie tylko wdową; jest wdową po panu Maltraversie.
– Brzmi to w pańskich ustach jak wstrząsające odkrycie – przyznał ksiądz poważnie.
– A pan Maltravers – ciągnął jego przyjaciel medyk – to człowiek, którego według wszelkiego prawdopodobieństwa zamordowano w tej właśnie wiosce rok czy dwa lata temu. Powszechne jest mniemanie, że grzmotnął go w głowę któryś wioskowy prostak.
– Pamiętam, że mówił mi pan o tym – rzekł ksiądz Brown. – Lekarz – wioskowy czy jakiś inny – stwierdził, że ofiara zginęła prawdopodobnie od ciosów zadanych w głowę pałką.
Doktor Mulborough zamilkł na chwilę, marszcząc z zażenowaniem brwi, a następnie rzekł szorstko:
– Swoi nie powinni gryźć się ze swoimi, a lekarze podgryzać kolegów po fachu, nawet jeśli ci są szaleńcami. Nie ośmieliłbym się snuć żadnych refleksji na temat mojego szacownego poprzednika w Potter’s Pond, gdybym tylko zdołał tego uniknąć, lecz wiem, że u księdza tajemnica jest bezpieczna. A między nami mówiąc, mój szacowny poprzednik w Potter’s Pond był skończonym durniem – całkowicie niekompetentnym zapijaczonym szarlatanem. Poproszono mnie – pierwszy zrobił to naczelnik policji hrabstwa (byłem bowiem mieszkańcem hrabstwa od dłuższego czasu, choć dopiero niedawno wprowadziłem się do wioski, o której mówimy) – abym przypatrzył się całej sprawie: zeznaniom, raportom z dochodzenia i tak dalej. I co do jednej kwestii nie ma po prostu żadnych wątpliwości: Maltravers mógł zostać uderzony w głowę; był wędrownym aktorem przechodzącym przez wioskę, a Potter’s Pond uważa zapewne, iż to zupełnie naturalne, że takich ludzi powinno uderzać się w głowę. Lecz ktokolwiek go w nią uderzył, nie zabił go. To po prostu niemożliwe, aby cios taki jak opisany miał poważniejsze skutki niż doprowadzenie go do utraty przytomności na parę godzin. Lecz ostatnio zdołałem przypadkiem dokopać się do kilku innych faktów istotnych dla tej sprawy; wynik moich odkryć jest dość ponury.
Usiadł i zachmurzony patrzył na przesuwający się za oknem widok, a potem jeszcze bardziej oschle niż poprzednio powiedział:
– Przybywam tu, by prosić księdza o pomoc, ponieważ będzie miała miejsce ekshumacja. Istnieje silne podejrzenie, że doszło do otrucia.
– A oto jesteśmy na stacji – rzekł ksiądz Brown wesoło. – Przypuszczam, że pańska koncepcja zakłada, iż otrucie tego biedaka w naturalny sposób zalicza się do obowiązków domowych jego żony.
– No cóż, zdaje się, że nie było tu nigdy nikogo, z kim łączyłyby go jakieś szczególne więzy – odrzekł Mulborough, gdy wysiadali z pociągu. – W każdym razie kręci się tu jeden dziwaczny stary znajomek ofiary, zniedołężniały aktor. Policja i tutejszy radca prawny zdają się jednak przekonani, iż to jakiś niezrównoważony ciekawski; ma obsesję na punkcie zatargu z jakimś aktorem, który był jego wrogiem – ale z pewnością nie był nim Maltravers. Przypadek tułacza, moim zdaniem, i bez wątpienia nie ma on żadnego związku z zagadnieniem trucizny.
Ksiądz Brown wysłuchał historii. Wiedział jednak, że nigdy nie pozna jej naprawdę, dopóki nie pozna jej bohaterów. Spędził kolejne dwa lub trzy dni, krążąc po okolicy, by korzystając z takiego czy innego uprzejmego pretekstu odwiedzić głównych aktorów dramatu. Jego pierwsza rozmowa – przeprowadził ją z tajemniczą wdową – była krótka, lecz intensywna. Dowiedział się przy jej okazji o dwóch przynajmniej faktach: po pierwsze o tym, że pani Maltravers mówiła w sposób, który wiktoriańska wioska nazwałaby cynicznym; po drugie zaś, że podobnie jak niemało aktorek, należała do tej samej wspólnoty religijnej co on.
Ksiądz Brown nie cechował się takim brakiem inteligencji (ani tak niekonwencjonalnym sposobem myślenia), aby z samych tych faktów wnosić, że jest niewinna domniemanego przestępstwa. Miał pełną świadomość, że jego wiekowa wspólnota religijna może pochwalić się kilkoma wybitnymi trucicielami. Nie miał jednak żadnych trudności z powiązaniem przestępstwa, do którego doszło w takich właśnie okolicznościach, z pewnego typu intelektualną swobodą, którą ci purytanie nazwaliby rozprężeniem, a która owej parafijce rodem z dawnej Anglii zdałaby się niemal kosmopolityczna. Tak czy inaczej miał pewność, że aktorka może odgrywać w sprawie czy to dobrą, czy złą, ale bardzo ważną rolę. Jej brązowe oczy lśniły odwagą gotową w potrzebie popchnąć ją do boju, zaś jej zagadkowe, raczej duże, wyszczerzone w uśmiechu usta sugerowały, że jakiekolwiek były intencje, z jakimi zaczepiła poetyckiego syna pastora, miały one swoje korzenie naprawdę głęboko.
Sam poetycki syn pastora, pytany na ławce przed Niebieskim Lwem o sprawę wpośród zataczającego coraz szersze kręgi wioskowego skandalu, sprawiał wrażenie jakby wyłącznie nadąsanego. Hurrel Horner, syn wielebnego Samuela Hornera, był dobrze zbudowanym młodym mężczyzną, nosił bladoszary garnitur, a w jego bladozielonym krawacie wyczuwało się nutkę czegoś pretensjonalnego; poza tym zwracał uwagę głównie burzą ciemnorudych włosów i nieschodzącym z twarzy grymasem niezadowolenia. Ksiądz Brown posiadał jednak umiejętność skłaniania ludzi do rozbudowanych wyjaśnień na temat tego, dlaczego uparcie milczą. Młody człowiek zaczął bez zahamowań złorzeczyć na niosące się po wiosce sensacyjne plotki. Dodał nawet trochę własnych. Z zajadłością wspomniał o domniemanych niegdysiejszych amorach między purytańską panną Carstairs-Carew a panem Carverem, radcą prawnym. Posunął się do oskarżenia prawnika o natarczywą próbę zawiązania znajomości z panią Maltravers. Gdy jednak przyszło mu powiedzieć coś o własnym ojcu, wydobył z siebie – czy to z powodu cierpkiego poczucia przyzwoitości albo pobożności, czy też dlatego, że straszny gniew uniemożliwiał mu wykrztuszenie z siebie czegoś więcej – zaledwie parę słów.
– Cóż, prawda wygląda tak: ojciec potępia ją dzień i noc jako umalowaną awanturnicę – kogoś jak barmankę ze złoconymi włosami. Mówię mu, że nią nie jest. Sam ją ksiądz spotkał i wie, że to prawda. Ale on odmawia nawet spotkania się z nią. Odmawia choćby spojrzenia na nią na ulicy albo przez okno. Aktorka uczyniłaby nieczystym jego dom, a nawet jego świętą osobę. Jeśli nazywa się go purytaninem, mówi, że z dumą nosi to miano.
– Pański ojciec – rzekł ksiądz Brown – ma prawo, aby szanowano jego poglądy, jakiekolwiek by były; nie są to poglądy, które sam do końca pojmuję. Ale zgadzam się, że nie ma prawa wydawać autorytatywnych opinii na temat damy, której nigdy w życiu nie widział i której zobaczenia (by sprawdzić, czy ma rację) odmawia i teraz. To nielogiczne.
– To punkt, którego twardo się trzyma – odparł młodzieniec. – Ani jednego spotkania, choć na chwilę. Grzmi też, rzecz jasna, przeciw innym moim teatralnym gustom.
Ksiądz Brown prędko podążył śladem nowo otwartego tematu i dowiedział się wielu rzeczy, których chciał się dowiedzieć. Domniemana poezja, stanowiąca taką plamę na charakterze młodzieńca, była poezją niemal wyłącznie dramatyczną. Pisał tragedie językiem, który dobrzy znawcy podziwiali. Nie był typowym głupcem, którego pochłonął bakcyl sceny; w istocie w ogóle nie był żadnym głupcem. Miał pewne naprawdę oryginalne pomysły dotyczące grania Szekspira. Łatwo było zrozumieć, że oszołomiło go i rozradowało napotkanie na Folwarku olśniewającej damy. Pełne zrozumienia współczucie księdza ułagodziło buntownika z Potter’s Pond do tego stopnia, że przy rozstaniu nawet się uśmiechnął.
To ów uśmiech raptownie uzmysłowił księdzu Brownowi, że młody człowiek jest naprawdę nieszczęśliwy. Dopóki jego twarz wykrzywiał grymas, mogło to wyglądać jedynie na dąsy, lecz gdy się uśmiechnął, w jakiś bardziej rzeczywisty sposób zdradził swój smutek.
Pewna sprawa związana z rozmową, którą odbyli, nie dawała księdzu spokoju. Intuicja kazała mu myśleć, że rosłego młodzieńca coś trawiło od wewnątrz – jakaś zgryzota większa nawet niż tuzinkowa historia tuzinkowych rodziców, którzy stanowią przeszkodę na drodze prawdziwej miłości. Trawiło tym bardziej, że nie istniały żadne inne powody do robienia chłopakowi przeszkód. Odniósł on już całkiem spory sukces w dziedzinach poezji i dramatu. O jego książkach można by powiedzieć, że cieszą się popularnością. Nie pił ani nie trwonił swego zasłużenie zdobytego bogactwa. Jego cieszące się złą sławą hulanki w Niebieskim Lwie ograniczały się do szklanki jasnego ale. Zdawał się też raczej ostrożny w kwestiach finansowych. Ksiądz Brown pomyślał o innej możliwej komplikacji związanej z olbrzymim bogactwem i niewielkimi wydatkami Hurrela – i spochmurniał.
To, co mówiła panna Carstairs-Carew, którą ksiądz odwiedził w następnej kolejności, miało odmalować syna pastora w najczarniejszych barwach. Ponieważ jednak poświęciła ona swoją przemowę na wytykanie Hurrelowi wszystkich jego wyjątkowych wad, co do których ksiądz Brown miał absolutną pewność, że się nimi nie cechował, przypisał te oskarżenia zwykłemu połączeniu purytanizmu z plotkarstwem. Choć dama była wyniosła, to jednocześnie całkiem uprzejma. Nim gość zdołał uciec przed kazaniem na temat ogólnego upadku moralności i obyczajów, zaproponowała mu – na sposób właściwy wszystkim najstarszym spośród starych ciotek – kieliszek porto i kawałek ciasta z kminkiem.
Kolejne miejsce, do którego zawitał, stanowiło zupełne przeciwieństwo powyższego. Zniknął bowiem w ciemnej i brudnej alejce – panna Carstairs-Carew odmówiłaby podążenia nią nawet myślą; następnie zaś w ciasnej kamienicy, tym bardziej rozkrzyczanej, że ze strychu dobiegał donośny, wysoki głos, który coś deklamował. Gdy wychodził z kamienicy, na jego twarzy malowało się oszołomienie, a jakiś podniecony człowiek o niebieskim podbródku i w czarnym (a właściwie zielonobutelkowym, bo wypłowiał) surducie ścigał go aż na chodnik. Człowiek ów krzyczał awanturniczo:
– On nie zniknął! Maltravers wcale nie zniknął! Pojawił się: pojawił się jako martwy, ja zaś jako żywy. Ale gdzie jest cała reszta towarzystwa? Gdzie jest ten człowiek – ten potwór – który z premedytacją ukradł moje kwestie, spaprał moje najlepsze sceny i zrujnował moją karierę? Byłem najlepszym Tubalem, jaki kiedykolwiek pojawił się na deskach teatru. On grał Shylocka – nie musiał zbytnio się wysilać, aby odtworzyć tę rolę! I tak największa okazja w całej mojej karierze przeszła mi koło nosa. Mógłbym pokazać księdzu wycinki prasowe na temat moich interpretacji Fortinbrasa...
– Jestem całkowicie pewien, że były pochwalne i bardzo zasłużone – wykrztusił z siebie niepokaźny ksiądz. – Ale wydawało mi się, że teatralna trupa opuściła wioskę przed śmiercią Maltraversa. Ale to w porządku. To całkiem w porządku. – I znów puścił się śpiesznie ulicą.
– On miał grać Poloniusza – ciągnął się za nim głos niezmordowanego mówcy. Ksiądz Brown raptownie zamarł.
– Och – powiedział bardzo wolno – miał grać Poloniusza.
– Ten drań Hankin! – wrzasnął aktor. – Niech ksiądz go ściga. Niech ściga go ksiądz aż po krańce ziemi! Opuścił wioskę, rzecz jasna – tego możemy być pewni. Niech ksiądz go ściga – niech go znajdzie; i niech przekleństwo... – Lecz ksiądz znów puścił się ulicą.
Po tej melodramatycznej scenie nastąpiły dwie znacznie bardziej prozaiczne i prawdopodobnie dużo bardziej rzeczowe rozmowy. Ksiądz najpierw udał się do banku, gdzie przez dziesięć minut rozmawiał na osobności z dyrektorem, następnie zaś złożył bardzo stosowną wizytę sędziwemu i przemiłemu pastorowi. Tutaj ponownie wszystko zdawało się takie, jak mu opisywano: niezmienione i pozornie niezmienne – jeden czy dwa szczegóły świadczące o pobożności rodem z bardziej ascetycznych tradycji: niepozorny krucyfiks na ścianie, duża Biblia na pulpicie oraz to, od czego leciwy dżentelmen zaczął – biadania z powodu coraz powszechniejszego lekceważenia niedzieli – wszystko to jednak okraszone było pretensjonalną dystynkcją, niepozbawioną drobnych uprzejmości oraz nieco wyblakłych przejawów luksusu.
Pastor podał też gościowi kieliszek porto, lecz zamiast ciasta z kminkiem towarzyszył mu odwieczny brytyjski herbatnik. Ksiądz ponownie odniósł dziwaczne wrażenie, jakby wszystko to było aż zbyt doskonałe, a sam znalazł się w rzeczywistości sprzed stu lat. Tylko w jednej sprawie uprzejmy sędziwy pastor odmawiał wkroczenia na drogę jeszcze większej uprzejmości – łagodnie, lecz stanowczo utrzymywał, że sumienie nie pozwala mu spotkać się z artystą scenicznym. Mimo to ksiądz Brown, wypiwszy porto, odstawił kieliszek ze słowami uznania i podziękowania i udał się na umówione uprzednio miejsce spotkania ze swym przyjacielem-lekarzem na rogu ulicy. Stamtąd mieli pójść razem do kancelarii pana Carvera, radcy prawnego.
– Przypuszczam, że krążenie po naszej wiosce musiało być monotonne – zaczął doktor – i że wydała się księdzu niesłychanie nudna.
Odpowiedź księdza Browna była ostra i niemal piskliwa:
– Niech pan nie nazywa swojej wioski nudną. Zapewniam pana, że ta wioska jest doprawdy bardzo niezwykła.
– Zdawało mi się, że zajmowałem się jedynym niezwykłym zdarzeniem, do jakiego kiedykolwiek tu doszło – zauważył doktor Mulborough. – A i ono przytrafiło się komuś z zewnątrz. Mogę księdzu powiedzieć, że zeszłej nocy udało się bez rozgłosu dokonać ekshumacji, a dziś rano przeprowadziłem sekcję zwłok. Prostymi słowy: wykopaliśmy ciało, które jest po prostu nafaszerowane trucizną.
– Ciało nafaszerowane trucizną – powtórzył ksiądz Brown dość nieobecnym głosem. – Niech mi pan wierzy: pańska wioska mieści w sobie coś znacznie bardziej niezwykłego niż to.
Nagle zapadła cisza, po której na ganku domu prawnika dokonało się równie nagłe pociągnięcie za sznurek staroświeckiego dzwonka; wkrótce zaprowadzono gości przed oblicze owego parającego się dziedziną prawa dżentelmena; ten z kolei przedstawił ich dżentelmenowi siwowłosemu i o żółtej twarzy, na której widniała szrama – wyglądało na to, że to Admirał.
W tej właśnie chwili panująca w wiosce atmosfera przeniknęła niemal w podświadomość niepokaźnego księdza; był jednak przekonany, że prawnik, którego właśnie odwiedzał, jest tym rodzajem prawnika, który doradzałby osobom takim jak panna Carstairs-Carew. Mimo że pochodził z zamierzchłych czasów, zdawał się być czymś więcej niż skamielina. Może brało się to z jednorodności otoczenia; tak czy inaczej ksiądz ponownie odniósł dziwne wrażenie, jakby to raczej on sam cofnął się w czasie do początków wieku dziewiętnastego niż radca prawny ostał się aż do początków dwudziestego. Kołnierzyk i fular prawnika umówiły się, aby wyglądać niemal jak halsztuk, gdy składał w nie swój długi podbródek – mogły jednak stanowić wzór czystości, jak również czystej elegancji. Nadto coś w osobie prawnika przywodziło na myśl bardzo zasuszonego starego dandysa. Krótko mówiąc, był tym, kogo nazywa się dobrze zakonserwowanym, nawet jeśli po części dlatego, że skamieniał ze starości.
Prawnik oraz Admirał, a nawet doktor, okazali pewne zdziwienie, dowiedziawszy się, że ksiądz Brown skłania się raczej ku bronieniu syna pastora przed powszechnym utyskiwaniem, które było na rękę pastorowi.
– Nasz młody przyjaciel wydał mi się raczej dość sympatyczny – rzekł ksiądz. – Jest dobrym mówcą i, jak mi się zdaje, dobrym poetą, zaś pani Maltravers, która przynajmniej tę kwestię traktuje poważnie, mówi, że jest całkiem dobrym aktorem.
– Istotnie – rzekł prawnik. – Z wyjątkiem pani Maltravers całe Potter’s Pond skłonne jest raczej zadawać pytanie o to, czy jest on dobrym synem.
– Jest dobrym synem – rzekł ksiądz Brown. – I to właśnie jest niezwykłe.
– Niech to wszystko szlag – rzekł Admirał. – Czy chodzi księdzu o to, że on naprawdę bardzo lubi swojego ojca?
Ksiądz wahał się z daniem odpowiedzi. Po chwili rzekł:
– Tego nie byłbym całkowicie pewien. To druga niezwykła rzecz.
– Cóż, u diabła, ma ksiądz na myśli? – z marynarskim przekleństwem na ustach zażądał odpowiedzi marynarz.
– Mam na myśli to – odparł ksiądz Brown – że syn wciąż mówi o ojcu w twardy, bezlitosny sposób, lecz zdaje się, że mimo to spełnił względem niego więcej niż nakazywałby mu obowiązek. Przeprowadziłem rozmowę z dyrektorem banku i podczas naszego poufnego, a prowadzonego z upoważnienia policji dochodzenia w sprawie poważnego przestępstwa, wyjawił mi fakty. Stary pastor przeszedł na emeryturę i wycofał się z pracy w parafii; tak naprawdę to nigdy nie była jego parafia. Ci spośród członków miejscowej społeczności – dość spoganiałej – którzy w ogóle uczęszczają do zboru, udają się do Dutton-Abbot, do którego mają mniej niż milę. Staruszek nie ma żadnych własnych środków do życia, lecz jego syn zarabia dobre pieniądze i staruszek ma dobrą opiekę. Poczęstował mnie porto ze stanowczo pierwszorzędnego rocznika. Widziałem całe rzędy zakurzonych butelek z tym trunkiem. Gdy wychodziłem, siadał właśnie do całkiem wyszukanego małego lunchu w starym stylu. Musi to robić za pieniądze młodego człowieka.
– Prawdziwie wzorowy syn – rzekł Carver z lekkim szyderstwem.
Ksiądz Brown, marszcząc brwi, skinął głową, jakby obracając w myśli jakąś własnego autorstwa zagadkę, a potem powiedział:
– Wzorowy syn. Albo raczej wzorcowy – niczym maszyna. Wzorowy na sposób dość mechaniczny.
W tej samej chwili kancelista przyniósł adresowany do prawnika nieofrankowany list. Prawnik, rzuciwszy nań jedno krótkie spojrzenie, niecierpliwym ruchem rozerwał kopertę przez środek. Gdy upadła na ziemię, ksiądz ujrzał pająkowate, dziwaczne, gęsto upakowane odręcznym pismem litery oraz podpis: „Phoenix Fitzgerald”. Ksiądz wyraził pewne przypuszczenie, które prawnik w krótkich słowach potwierdził.
– To ten melodramatyczny aktor, który nie przestaje nas prześladować – rzekł. – Prowadzi nieustanną wojnę z jakimś swoim zmarłym dawno temu kolegą po fachu – nie może to mieć żadnego związku ze sprawą. Wszyscy odmawiamy spotykania się z nim – wyjątkiem jest doktor, który się z nim widział; a doktor twierdzi, że jest on szalony.
– Tak – powiedział ksiądz Brown, zaciskając w zamyśleniu usta. – Ośmielam się powiedzieć, że faktycznie jest on szalony. Lecz, oczywiście, nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że mówi prawdę.
– Prawdę?! – krzyknął Carver ostro. – Prawdę w jakiej sprawie?
– W sprawie swojego związku z tą starą trupą teatralną – odrzekł ksiądz Brown. – Wie pan, co jako pierwsze zabiło mi klina w tej historii? Koncepcja, wedle której Maltravers został zamordowany przez wieśniaków, ponieważ obraził ich wioskę. To niesamowite, do czego koronerzy są zdolni przekonać siedzących w ławie przysięgłych. Dziennikarze, rzecz jasna, też są nieopisanie łatwowierni. Nie mogą wiedzieć wiele o angielskich prowincjuszach. Sam jestem angielskim prowincjuszem. A przynajmniej razem z innymi burakami dorastałem w Essex. Czy jest pan sobie w stanie wyobrazić angielskiego pracownika rolnego idealizującego i personifikującego swoją wioskę jak obywatel starożytnego greckiego miasta-państwa – albo wyciągającego miecz w obronie jej świętego sztandaru jak człowiek w małej średniowiecznej republice, jaką było każde włoskie miasto? Czy słyszy pan, żeby jakiś rozochocony staruszek mówił: „Tylko krew może zmazać choćby plamkę na honorze Potter’s Pond”? Na świętego Jerzego i smoka, chciałbym, żeby tak było! Ale, prawdę mówiąc, mam bardziej praktyczny argument na słuszność odmiennej koncepcji.
Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli, a potem ciągnął:
– Mylnie zrozumiano znaczenie tych nielicznych ostatnich słów, które usłyszano z ust biednego Maltraversa. Nie mówił on wieśniakom, że ich przysiółek to niegodna oglądania Hamleta wiocha. Mówił do aktora. Mieli wystawić sztukę, w której Fitzgerald miał grać Fortinbrasa, nieznany Hankin – Poloniusza, Maltravers zaś bez wątpienia – duńskiego księcia. Być może ktoś inny także chciał dostać tę rolę albo wygłosił na jej temat swój pogląd, a Maltravers powiedział gniewnie: „Byłby z ciebie nędzny, niegodny oglądania Hamlet; odstawiłbyś wiochę” – to wszystko.
Doktor Mulborough wytrzeszczył oczy. Zdawał się przetrawiać sugerowaną wersję wydarzeń powoli, lecz bez trudności. W końcu – zanim inni zdołali cokolwiek powiedzieć – rzekł:
– Co ksiądz proponuje zrobić teraz?
Ksiądz Brown podniósł się dość gwałtownie, lecz mówił całkiem grzecznie:
– Proponuję, jeśli ci panowie nam wybaczą, aby pan, doktorze, natychmiast udał się razem ze mną do Hornerów. Wiem, że właśnie teraz zastaniemy tam zarówno pastora, jak i jego syna. A zamierzam, doktorze, zrobić, co następuje: sądzę, że nikt w wiosce nie wie jeszcze o przeprowadzonej przez pana sekcji zwłok i o jej wyniku. Chciałbym, aby po prostu poinformował pan jednocześnie pastora i jego syna o dotyczącym sprawy niepodważalnym fakcie – o tym, że Maltravers zmarł w wyniku otrucia, nie zaś wskutek zadanego ciosu.
Doktor Mulborough miał powód, by na nowo przemyśleć zasadność niedowiarstwa, które okazał, gdy powiedziano mu, że wioska jest niezwykła. Scena, która nastąpiła po tym, jak wcielił w życie plan księdza, należała z pewnością do tego rodzaju scen, o których mówi się, że trudno uwierzyć własnym oczom.
Wielebny Samuel Horner stał w swojej czarnej sutannie, która nieodmiennie podkreślała siwiznę jego czcigodnej głowy; jego ręka spoczęła na moment na pulpicie, przy którym często stawał, by studiować Pismo Święte – teraz zrobił to najpewniej tylko odruchowo, lecz nadało mu to większej powagi. Naprzeciw zaś jego buntowniczy syn siedział rozwalony w fotelu, paląc taniego papierosa z wyjątkowo pochmurnym spojrzeniem – żywy obraz młodzieńczej bezbożności.
Leciwy człowiek uprzejmym skinieniem wskazał księdzu Brownowi miejsce, które ten zajął i siedział bez słowa, wpatrując się dobrotliwie w sufit. Coś natomiast sprawiło, że Mulborough poczuł, iż może zrobić większe wrażenie przekazując swoje istotne informacje stojąc.
– Sądzę – powiedział doktor – że powinienem poinformować pastora, jako w pewnym sensie duchowego ojca tutejszej społeczności, że pewna straszliwa tragedia, która się tu wydarzyła, nabrała niedawno całkiem nowego znaczenia: być może jeszcze straszliwszego. Przypomina pastor sobie przykrą sprawę śmierci Maltraversa; orzeczono, iż zginął od ciosu zadanego kijem, który najpewniej trzymał w ręku jakiś wróg-prowincjusz.
Pastor wykonał gest drżącą ręką.
– Niech Bóg broni – rzekł – bym powiedział cokolwiek, co mogłoby wyglądać na pomniejszanie odpowiedzialności za morderczą przemoc w jakimkolwiek przypadku. Lecz gdy aktor sprowadza swoją niegodziwość do tej niewinnej wioski, to jakby igrał z gniewem Bożym.
– Być może – powiedział lekarz poważnie. – Ale tak czy inaczej to nie kara Boża go dosięgła. Zlecono mi właśnie przeprowadzenie sekcji zwłok zmarłego i mogę pastora zapewnić, że – po pierwsze – cios zadany mu w głowę nie mógł spowodować zgonu, a – po drugie: że ciało denata było pełne trucizny i to bez wątpienia ona spowodowała śmierć.
Młody Hurrel Horner cisnął swoim papierosem i porwał się na nogi z lekkością i chyżością kota. Skok, który wykonał, zakończył się lądowaniem w odległości zaledwie kroku od biurka.
– Czy jest pan tego pewien? – wysapał, z trudem łapiąc powietrze. – Czy jest pan całkowicie pewien, że ów cios nie mógł spowodować śmierci?
– Całkowicie – odparł doktor.
– Cóż – rzekł Hurrel – niemal chciałbym, aby ten mógł ją spowodować.
W mgnieniu oka, nim ktokolwiek zdołał choćby kiwnąć palcem, zadał pastorowi miażdżący cios w twarz, rozciągając go pod drzwiami niczym pozbawioną kontroli nad swoim ciałem czarną lalkę.
– Co pan robi?! – krzyknął Mulborough, wstrząśnięty po koniuszki palców porażającą siłą ciosu i samym jego odgłosem. – Księże Brown, co ten szaleniec wyrabia?!
Lecz ksiądz Brown wciąż siedział nieruchomo, wpatrując się z niezmąconym spokojem w sufit.
– Czekałem, aż to zrobi – rzekł ksiądz bez emocji. – Dosyć mnie dziwi, że nie zrobił tego już wcześniej.
– Dobry Boże! – zakrzyknął doktor. – Wiem, że zdawało nam się, iż wyrządzono mu w pewnym sensie krzywdę, ale uderzyć własnego ojca – uderzyć pastora i w dodatku cywila-pacyfistę...
– Nie uderzył ani swojego ojca, ani pastora – powiedział ksiądz Brown. – Uderzył szubrawca i szantażystę; aktora w przebraniu pastora, który od lat żył jego kosztem jak pijawka. Teraz, gdy wie, że przedmiot szantażu zniknął, bez zahamowania uderza i nie mogę powiedzieć, że zbytnio go za to winię. Ponadto zaś mam bardzo silne podejrzenie, że szantażysta jest również trucicielem. Sądzę, doktorze Mulborough, że powinien pan zadzwonić po policję.
Gdy wychodzili z pomieszczenia, żaden z dwóch pozostałych uczestników sceny nie próbował ich zatrzymać – ani ten zamroczony i oszołomiony ciosem, ani drugi – wciąż sapiący i dyszący, zaślepiony uczuciami ulgi i wściekłości. Lecz gdy ich mijali, ksiądz Brown na chwilę zwrócił twarz w stronę młodzieńca, a ten stał się jednym z bardzo nielicznych ludzi, którzy zobaczyli nieprzejednaną twarz księdza.
– W tym miał rację – rzekł ksiądz Brown. – Gdy aktor sprowadza swoją niegodziwość do tej niewinnej wioski, to jakby igrał z gniewem Bożym.

* * *

– No cóż – powiedział ksiądz Brown, usadowiwszy się ponownie z doktorem w wagonie kolejowym stojącym na stacji w Potter’s Pond. – Zgodnie z pańskimi słowami to historia osobliwa, lecz nie sądzę, by pozostawała jeszcze historią tajemniczą. W każdym razie zdaje mi się, że wydarzenia przebiegły mniej więcej następująco: Maltravers przybył tu z częścią swojej teatralnej trupy; niektórzy jej członkowie udali się prosto do Dutton-Abbot, gdzie wystawiali jakiś melodramat na temat początków dziewiętnastego wieku. Tak się złożyło, że sam Maltravers kręcił się po okolicy odziany w sceniczne przebranie – bardzo charakterystyczny strój dandysa z tamtych czasów. Innym bohaterem był staroświecki pastor, którego ciemny ubiór mniej rzucał się w oczy i mógł uchodzić po prostu za staromodny. W tę rolę wcielał się człowiek, który zazwyczaj grywał leciwych mężczyzn; Maltravers odgrywał Shylocka, a później miał grać Poloniusza.
Trzecią postacią dramatu był nasz skłonny do dramatyzowania poeta, który również grał dramatyczne role i spierał się z Maltraversem na temat tego, jak należy przestawiać Hamleta, ale również – nawet mocniej – o sprawy osobiste. Sądzę, że to prawdopodobne, iż już wtedy był zakochany w pani Maltravers; nie uważam, aby w ich relacji było coś złego i mam nadzieję, że teraz wszystko się między nimi ułoży. Istnieją jednak przesłanki ku przypuszczeniu, że poeta żywił do Maltraversa urazę z powodu jego niezdolności do funkcjonowania w małżeństwie – Maltravers był bowiem tyranem i lubił wszczynać awantury. W czasie jednej z takich kłótni zaczęli okładać się kijami. Poeta zadał Maltraversowi bardzo mocny cios w głowę, a w świetle ustaleń śledztwa miał wszelkie powody, by przypuszczać, że go zabił.
Świadoma zakulisowych okoliczności (lub nawet obecna na miejscu zdarzenia) była trzecia osoba: człowiek grający starego pastora. Zaczął on szantażować domniemanego mordercę, zmuszając do pokrywania kosztów utrzymywania go w luksusie jako emerytowanego. Dla takiego człowieka w takim miejscu decyzja o takiej maskaradzie nie nastręczała najmniejszych trudności – po prostu nadal nosił swoje sceniczne przebranie, odgrywając pastora emerytowanego. Lecz miał swój własny powód, dla którego obrał rolę pastora emerytowanego od bardzo dawna. Prawdziwa historia śmierci Maltraversa przedstawia się bowiem następująco: po otrzymaniu ciosu przekoziołkował on i wpadł w głębokie podszycie z paproci; stopniowo doszedł do siebie, usiłował pójść w stronę domu, ale ostatecznie zmogła go niemoc – jednak nie wskutek ciosu, ale dlatego, że godzinę wcześniej dobrotliwy pastor podał mu truciznę – prawdopodobnie w kieliszku porto. Zacząłem odnosić takie właśnie wrażenie, wypiwszy u pastora jego porto. Kiedy już je wypiłem, zacząłem odczuwać lekki niepokój. Policja pracuje teraz nad tą teorią, ale nie wiem, czy będzie w stanie udowodnić, że tak wyglądała ta część historii. Będzie musiała znaleźć dokładny motyw – a oczywiste jest, że w tej gromadzie aktorów aż huczało od sporów, a Maltraversa szczerze nie znoszono.
– Policji może uda się mu coś udowodnić, skoro mają to istotne podejrzenie – rzekł doktor Mulborough. – To, czego nie rozumiem, to skąd wziął się u księdza choć cień podejrzenia. Dlaczegóż, u licha, ktoś miałby podejrzewać owego odzianego w czarne duchowne szaty dżentelmena bez najmniejszej skazy?
Ksiądz Brown lekko się uśmiechnął i odparł:
– Przypuszczam, że w pewnym sensie była to kwestia wiedzy specjalistycznej: zagadnienie niemal zawodowe, lecz w szczególnym znaczeniu. Wie pan o tym, że nasi polemiści często narzekają, że w zakresie wiedzy o naszym wyznaniu panuje wielka ignorancja. Sprawa ta przedstawia się jeszcze osobliwiej. To prawda – i to całkiem naturalne – że o Kościele rzymskim Anglia wie niewiele. Ale Anglia równie niewiele wie o Kościele anglikańskim. Nie wie o nim nawet tyle, ile wiem o nim ja. Byłby pan zdumiony, w jak niewielkim stopniu przeciętny członek społeczeństwa orientuje się w wewnętrznych anglikańskich sporach. Wielu nie wie tak naprawdę, co oznacza termin „stronnik Kościoła wysokiego” albo „Kościoła niskiego” – nawet w konkretnych punktach dotyczących praktyki postępowania, nie mówiąc już o stojących za nimi dwóch teoriach historycznych i filozoficznych. Ta ignorancja widoczna jest w dowolnej gazecie, w każdej obliczonej tylko pod publikę powieści czy sztuce teatralnej.
Otóż pierwszym, co mnie uderzyło, było to, w jak niewiarygodnym stopniu ów czcigodny pastor wszystko pomieszał. Żaden anglikański pastor nie mógłby mylić się bardziej w sprawie żadnego anglikańskiego problemu. Miał być starym toryskim przedstawicielem Kościoła wysokiego, a następnie chlubił się swoim purytanizmem. Człowiek, którego próbował odgrywać, osobiście mógłby prowadzić stosunkowo purytański tryb życia, lecz nigdy nie nazwałby go purytańskim. Publicznie deklarował swoją odrazę do teatru – nie wiedział, że przedstawicielom Kościoła wysokiego nie jest on zazwyczaj szczególnie wstrętny; choć przedstawicielom Kościoła niskiego – tak. Mówił o Dniu Pańskim jak purytanin – a jednocześnie miał w pokoju krucyfiks. Najwyraźniej nie miał pojęcia o tym, jaki powinien być pobożny pastor – poza tym, że powinien zachowywać się bardzo poważnie i czcigodnie; i krzywo patrzeć na światowe przyjemności.
Przez cały ten czas krążyła w mojej głowie podświadoma myśl – coś w mojej pamięci, czego nie mogłem uchwycić – a potem nagle pojąłem: to jest pastor estradowy. Przypominał do złudzenia mówiącego ogólnikami czcigodnego starego głupca – takie w największym przybliżeniu pojęcie miałby popularny dramaturg albo wędrowny aktor o czymś tak osobliwym jak osoba duchowna.
– Nie wspominając już – powiedział pogodnie Mulborough – o lekarzu starej daty, który niekoniecznie wkłada wystarczająco dużo wysiłku w nabycie wiadomości na temat zachowań osoby duchownej.
– Prawdę mówiąc – kontynuował ksiądz Brown – powód do podejrzeń był bardziej trywialny i oczywisty. Dotyczył Czarnej Damy z Folwarku, która miała być wioskowym wampirem.
Bardzo wcześnie ukształtowało się we mnie wrażenie, iż ta rzekomo czarna plama jest raczej jasnym punktem wioski. Traktowano ją jako tajemniczą; ale tak naprawdę nie było w niej nic tajemniczego. Przybyła tu stosunkowo niedawno, całkiem jawnie, pod własnym nazwiskiem, by pomóc w prowadzeniu nowego dochodzenia dotyczącego jej własnego męża. Nie obchodził się z nią zbyt dobrze, ale ona była kobietą z zasadami, które skłaniały ją ku myśli, że coś mu się należy z tytułu przyjętego przez nią nazwiska i zwykłej sprawiedliwości. Z tej samej przyczyny zdecydowała się zamieszkać w domu, przed którym znaleziono ciało jej męża. Inną niebudzącą wątpliwości i jawną sprawą – poza sprawą wioskowego wampira – był wioskowy wszetecznik – rozpustny syn pastora. On także nie czynił tajemnicy ze swojej profesji ani ze swych dawniejszych związków ze światem aktorskim. To dlatego jego nie podejrzewałem, a pastora – tak. Ale domyślił się pan już prawdziwego i najistotniejszego powodu, dla którego podejrzewałem pastora.
– Tak, sądzę, że już rozumiem – rzekł doktor – to dlatego podnosi ksiądz kwestię nazwiska aktorki.
– Tak, mam na myśli jego fanatyczne nieprzejednanie w sprawie nieoglądania aktorki na oczy – spostrzegł ksiądz. – Ale tak naprawdę nie sprzeciwiał się temu, aby ją zobaczyć. Sprzeciwiał się temu, aby ona zobaczyła jego.
– Tak, rozumiem – zgodził się doktor.
– Gdyby ujrzała wielce czcigodnego Samuela Hornera, momentalnie rozpoznałaby wielce niegodnego aktora – Hankina – udającego w przebraniu pastora i ukrywającego pod tym przebraniem całkiem nikczemny charakter. Cóż, sądzę, że to wszystko, jeśli chodzi o tę prostą wiejską idyllę. Ale przyzna pan, że dotrzymałem słowa: pokazałem panu w wiosce coś znacznie bardziej upiornego niż trup – nawet nafaszerowany trucizną. Czarny strój pastora nafaszerowany czarnym charakterem szantażysty jest co najmniej wart uwagi – mój żywy człowiek jest znacznie bardziej śmiercionośny niż pański martwy.
– To prawda – rzekł doktor, sadowiąc się wygodnie na poduszkach w przedziale. – Gdybym miał wybierać spośród nich towarzysza milutkiej podróży koleją, wolałbym trupa.

[1936]

_____
PRZYPIS: *William Laud (1573–1645) – anglikański arcybiskup Canterbury i prymas całej Anglii; doradca króla Karola I. Zwolennik surowych represji wobec purytanów.


Tłum. Łukasz Makowski

Fot. & proj. okładki: Sztukmistrz






-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------