Rozdźwięk
miedzy życiem a pracą to prawdopodobnie największy obecnie problem
społeczny. Nie można oczekiwać od ludzi odpowiedzialnej postawy,
ani wykazywania się inicjatywą w życiu codziennym, skoro całe
doświadczenie zawodowe pozbawia ich sposobności do wykazywania się
inicjatywą i odpowiedzialnością. Osobowości nie da się
skutecznie poszufladkować; niebezpieczna jest nawet próba zrobienia
tego. Jeśli człowieka nauczy się polegać na paternalistycznej
władzy w ramach fabryki, będzie gotów polegać na niej poza
fabryką. Jeśli uczyni się go nieodpowiedzialnym w miejscu pracy
pozbawiając szans na wzięcie za coś odpowiedzialności, będzie
nieodpowiedzialny również poza nim. Współczesny trend społeczny
w kierunku scentralizowanego, paternalistycznego i autorytarnego
społeczeństwa tylko odzwierciedla warunki, które już istnieją w
ramach fabryki.
Powieściopisarza
Nigela Balchina zaproszono kiedyś do wygłoszenia przemówienia na
temat „czynników mobilizujących” w przemyśle. Balchin
zauważył, że „osoby zajmujące się psychologią pracy powinny
przestać zaprzątać sobie głowy tworzeniem zawiłych i zmyślnych
programów bonusowych, a zamiast tego zbadać, dlaczego po dniu
ciężkiej pracy człowiek wraca do domu i z przyjemnością kopie we
własnym
ogródku”.
Ale
czyż jeszcze tego nie wiemy? Człowiek lubi wracać do domu i kopać
w swoim ogródku, bo
tam jest wolny
od brygadzistów, menadżerów i przełożonych. Jest wolny od
monotonii i niewolnictwa spowodowanych wykonywaniem dzień w dzień
tego samego i panuje nad całą pracą od początku do końca. Mają
swobodę decydowania, jak i kiedy się do niej zabierze. Nie
odpowiada przed nikim innym niż
sobą samym.
Pracuje, bo chce, a nie dlatego, że musi. Robi to, co lubi. Jest
panem samego siebie.
Pragnienie
„bycia swoim własnym szefem” jest rzeczywiście bardzo
powszechne. Pomyślmy o wszystkich tych ludziach, których ukryte
marzenie albo niespełniona ambicja to prowadzić rodzinne
gospodarstwo czy też sklepik albo na własną rękę założyć
firmę – nawet jeśli miałoby to oznaczać pracowanie dzień i noc
oraz niewielką szansę na finansowe powodzenie. Niewielu spośród
tych ludzi ma nastawienie tak
optymistyczne, by sądzić, że zbiją w ten sposób fortunę. Tym,
czego chcą ponad wszystko, jest poczucie niezależności i panowania
nad własnym losem.
Fakt,
że w dwudziestym wieku produkcja i dystrybucja dóbr oraz
usług to sprawa o wiele zbyt
skomplikowana, by prowadziły ją miliony jednoosobowych firm, nie
zmniejsza u ludzi tego pragnienia samostanowienia o sobie, a
politycy, menadżerowie oraz ogromne międzynarodowe korporacje
wiedzą o tym. Właśnie dlatego proponują wszelkiego
rodzaju programy
mające na celu
„uczestnictwo pracowników”, „wspólne zarządzanie”,
„dzielenie się zyskiem”, „współpracę
branżową”, w
istocie wszystko – od skrzynek na propozycje po rady pracownicze –
by dać zatrudnionemu
poczucie, że jest czymś więcej niż trybikiem w pracującej na
masową skalę machinie; jednocześnie dokładają
wszelkich starań, by
faktyczna
kontrola nad
wytwórczością nie znalazła się
w rękach pracownika z hali produkcyjnej.
W
istocie wspomniani menadżerowie są jak bogacz z bajki Tołstoja:
zrobią dla pracownika wszystko z wyjątkiem odczepienia się od
niego. W każdym kraju uprzemysłowionym i prawdopodobnie w każdym
kraju rolniczym idea kontroli nad własnym miejscem pracy przejawiała
się w tym, czy innym momencie w formie
żądania,
aspiracji,
programu lub
marzenia. By
ograniczyć się do jednego tylko
wieku i kraju: idea ta stanowiła fundament dwóch ruchów
działających równolegle w Wielkiej Brytanii około pierwszej wojny
światowej –
syndykalizmu oraz socjalizmu spółdzielczego. Te dwa ruchy obumarły
na początku lat dwudziestych, ale od tamtego czasu podejmowano
sporadyczne i okresowe próby wskrzeszenia ruchu na rzecz kontroli
pracownicznej.
Z
pewnych przyczyn zwolennicy pracownicznej kontroli mieli dużo więcej
powodów do optymizmu w roku 1920 niż dziś. W owym
roku odrzucony został
raport Sankey'a (większościowy
raport Komisji Królewskiej), postulujący
„wspólną kontrolę” i państwową własność branży
wydobywczej w Wielkiej Brytanii –
rząd odrzucił raport jako
zbyt radykalny,
przedstawiciele
robotników zaś jako niewystarczająco radykalny.
Kiedy kopalnie zostały faktycznie po niemal trzydziestu latach
znacjonalizowane, nawet tak łagodne rozwiązanie jak wspólna
kontrola nie zostało zaproponowane, ani nie domagano się tego.
Również w roku 1920
gildiebudowlane rozpoczęły swój krótki, lecz pełen sukcesów
żywot. W dzisiejszych czasach jest nie do pomyślenia, aby
rozrośnięte
władze lokalne zawarły kontrakty
budowlane na duże sumy z gildiami
robotniczymi
albo żeby
finansował je ruch spółdzielczy.
Koncepcja,
że pracownicy powinni mieć cokolwiek do
powiedzenia w sprawie zarządzania
firmami, w których pracują, została wtedy przyjęta w sposób, w
jaki już później tego nie zrobiono. Niemniej jednak ruch związkowy
jest dziś nieporównanie
silniejszy niż w czasach, gdy powszechnie domagano się kontroli
pracowniczej. To, co się wydarzyło, to to, że ruch pracowniczy
jako całość przyjął założenie, że więcej zyskuje się
nie żądając od razu wszystkiego.
Jak
zauważył Anthony
Crossland, w większości zachodnich
krajów, związki „którym bardzo pomogły
pomyślne zmiany na tle politycznym i ekonomicznym, zyskały
skuteczniejszą kontrolę stosując niezależnie od siebie metodę
negocjacji zbiorowych niż
zdołałyby kiedykolwiek osiągnąć żądając bezpośredniego
zarządu pracowniczego (pociągającego za sobą praktyczne
trudności, z powodu których wszystkie wcześniejsze tego typu
eksperymenty upadły). Faktycznie, możemy zaryzykować ogólne
stwierdzenie, że im większa siła związków, tym mniejsze
zainteresowanie zarządem pracowniczym”.
Powyższe
obserwacje są prawdziwe, nawet jeśli niemożliwe
do strawienia dla tych, którzy chcieliby
widzieć związki zawodowe lub jakiś rodzaj nastawionego bardziej
syndykalistycznie związku branżowego jako narzędzie kontroli
pracowniczej. Wielu zwolenników kontroli pracowniczej widziało
związki jako organy, za pomocą których ma ona być sprawowana,
najwyraźniej zakładając, że osiągnięcie przez pracowników
kontroli doprowadzi do całkowitej jedności interesów w branży
przemysłowej i że ochronna rola związków nie będzie już więcej
potrzebna. (To jest, oczywiście, założenie, którym kierowało się
w organizacji związków zawodowych imperium sowieckie).
Myślę,
że ten pogląd to wielkie uproszczenie. Przed pierwszą wojną
światową Webbowie zauważyli, że „decyzje wybranych w
najbardziej demokratyczny sposób komitetów wykonawczych w kwestii
wynagrodzeń, godzin pracy oraz warunków zatrudnienia poszczególnych
sekcji własnych kolegów
z pracy nie
zawsze zadowalają tych drugich, a nawet nie wydają im się
sprawiedliwe”. Jugosłowiański
uczony, Branko
Pribicevic, w swojej historii ruchu
przedstawicieli robotników w Wielkiej Brytanii podkreśla tę
kwestię krytykując poleganie na koncepcji sprawowania kontroli
przez związki przemysłowe: „Kontrola nad
całą branżą
stoi w dużej sprzeczności z charakterem związku jako dobrowolnego
zrzeszenia pracowników, stworzonego głównie po to, by chronić ich
i reprezentować ich interesy. Nawet w najbardziej demokratycznym
systemie przemysłowym, tj. systemie, w którym pracownicy mieliby
udział we
władzy, nadal byłaby potrzeba
istnienia związków. […] Otóż jeśli założymy, że
menadżerowie będą odpowiedzialni za kolektyw pracowniczy, nie
możemy wykluczyć, że dojdzie do pojedynczych przypadków
niesprawiedliwości oraz błędów. Takimi przypadkami związek musi
się zająć. […] Wydaje się bardzo nieprawdopodobne, by związek
mógł wypełnić z powodzeniem te zadania, jeżeli będzie
także organem zarządu firmy lub, innymi
słowy, gdyby zaistnieje
obowiązek przynależności do niego. […] To
prawdziwe nieszczęście, że ideę kontroli pracowniczej utożsamiono
niemal wyłącznie z ideą kontroli związkowej […]”.
Cały
czas było oczywiste, że związki sprzeciwią się każdej koncepcji
mającej na celu tworzenie w ramach danej
branży struktury przedstawicielskiej dokładnie
odpowiadającej strukturze związkowej. Tak naprawdę w
jedynych znanych nam brytyjskich przedsiębiorstwach, nad którymi
częściową lub całkowitą kontrolę
sprawują pracownicy, struktura związku zawodowego została
całkowicie odseparowana od zarządu firmy nikt nigdy nawet nie
sugerował, że powinno być inaczej. Co to
za przykłady? Cóż, istnieją partnerskie kooperatywy, które
produkują na przykład obuwie sprzedawane detalicznie w sklepach
społecznych kooperatyw. Są one w pewnym stopniu prawdziwymi
przykładami kontroli pracowniczej (nie potrzeba mówić, że nie
chodzi mi o fabryki zarządzane przez Co-operative
Wholesale Society według czysto kapitalistycznych zasad), nie mają
potencjału rozwojowego, ani nie
są w stanie wywrzeć
żadnego wpływu na przemysł jako całość. Są rybacy z Brixham w
Devonie i górnicy z Brora na wybrzeżu Sutherland w Szkocji.
Kopalnię
w Brora miano
zamknąć, ale zamiast tego górnicy przejęli ją od National Coal
Board i stworzyli własną firmę. Są również takie
przedsiębiorstwa,
w których do pewnej formy kontroli pracowniczej dążą
idealistyczni pracodawcy. (Myślę tu o firmach takich jak Scott
Bader Ltd., and Farmer and Co. – nie o tych silnie
paternalistycznych wytwórcach czekolady albo fałszywych
kooperatywach). Istnieją też pojedyncze małe warsztaty takie jak
fabryczki Rowen Engineering Company w Szkocji oraz Walii.
Wspominam
o tych
przykładach nie dlatego, aby miały szczególne znaczenie
gospodarcze, lecz z tego względu, iż w powszechnej opinii kontrola
pracownicza nad daną branżą to idea piękna, ale z powodu jakiejś
nieokreślonej wady całkowicie niepraktyczna. Wadę
ma nie idea,
lecz ludzie określani mianem „robotników” […] kontrola
pracownicza to piękny pomysł, lecz bez cienia wątpliwości
niemożliwy do realizacji ze względu na skalę i złożoność
współczesnego przemysłu.
[…]
Przemysłem
nie rządzi wiedza techniczna, lecz menedżer do spraw sprzedaży,
księgowy oraz wielki finansista, którzy nigdy w życiu nie zrobili
niczego innego poza robieniem pieniędzy.
Nielicznym praca daje radość ze względu na samą siebie, lecz
liczba tych szczęśliwców maleje,
w miarę jak praca staje się coraz bardziej zmechanizowana, a
zadania podzielone na coraz mniejsze
podzespoły. [...]
Nasze
doświadczenie jako konsumentów często przypomina nam, że w naszym
społeczeństwie produkty przemysłowe wykonuje się w ten sposób,
aby prędko się
starzały, a
po określonym czasie psuły się. Oferowane nam towary nie są tym,
co w istocie chcielibyśmy kupować. W społeczeństwie, w którym
robotnicy sprawują kontrolę nad wytwórczością, nie opłacałoby
się im produkować artykułów z celowo ograniczoną trwałością,
ani niemożliwych do naprawienia. Sposób działania produktu byłby
jawny – podobnie jak metody jego naprawy. Gdy Henry Ford wprowadzał
na rynek Model T, dążył do stworzenia takiego samochodu, który
zdoła zreperować z użyciem ledwie młotka i klucza „dowolny
kmiotek na wiejskiej drodze”. Wskutek wyznaczenia sobie takiego
celu doprowadził swoją firmę na granicę bankructwa; ale
społeczeństwo anarchiczne wyrażałoby zapotrzebowanie na taki
właśnie rodzaj produktów –
produktów, których
sposób działania jest znany i których naprawy może się podjąć
bez szczególnych trudności każdy
ich użytkownik.
W książce pt. Robotnik
w zasobnym społeczeństwie Ferdynand
Zweig czyni zabawną obserwację: „Całkiem często zdarza się, że
robotnik przychodzi w poniedziałek do pracy wyczerpany tym, co robił
w sobotę i niedzielę, szczególnie w ramach majsterkowania. Spora
liczba robotników mówi, że te dni to najtrudniejsza i najbardziej
wymagająca część tygodnia, w porównaniu z którą poniedziałkowy
poranek w fabryce to relaks”. Prowadzi nas to do pytania – które
dotyczy nie
przyszłego, a naszego obecnego społeczeństwa – czym jest praca,
a czym odpoczynek, skoro ciężej pracujemy w trakcie nominalnych
chwil odpoczynku niż w „pracy”? Fakt, że jedno ze wspomnianych
zajęć jest opłacane, a drugie wykonywane za darmo, może wyglądać
na przypadek. A to prowadzi nas do zadania kolejnego pytania.
Paradoksy
współczesnego kapitalizmu doprowadziły do pojawienia
się
licznych
zastępów
tych, których pewien amerykański ekonomista nazywa „nie-ludźmi”
– armii
bezrobotnych, których dominujący
we współczesnej produkcji przemysłowej nonsensowny
system zmechanizowanego niewolnictwa
albo sam odrzuca,
albo który
z przekonania odrzucają oni sami. Czy
zdołaliby zarobić dziś na życie w spółdzielczym warsztacie?
Jeśli pod pojęciem takiego warsztatu rozumiemy jedynie usługę
społeczną dla potrzeb „twórczego spędzania wolnego czasu”,
odpowiedź będzie prawdopodobnie brzmiała: to wbrew zasadom.
Członkowie takiego warsztatu mogliby skarżyć się, że ten a ten
łamie reguły wykorzystując go do celów „komercyjnych”. Lecz
jeśli warsztat zaprojektowanoby z większą wyobraźnią niż
którykolwiek z dotychczasowych, drzemiący w nim potencjał mógłby
umożliwić zdobycie środków do życia w najprawdziwszym sensie
tego słowa. Na przykład w kilku spośród brytyjskich „nowych
miast” za potrzebne, a nawet konieczne uznano wybudowanie zespołów
małych warsztatów – jednooosobowych oraz przeznaczonych dla
małych firm – zajmujących się naprawą sprzętów elektrycznych,
czy też samochodowych karoserii, stolarką i wytwarzaniem drobnych
części do urządzeń. Spółdzielczy warsztat poszerzyłby się też
o szereg oddzielnych stanowisk, które pracowałyby „dla zysku”.
Czyż
taki warsztat nie mógłby stać się spółdzielczą fabryką,
oferującą dorywcze zajęcie lub stałe zatrudnienie każdemu
człowiekowi w okolicy, który chciałby w ten sposób pracować? –
oferującą je nie jako dodatkową możliwość ekonomiczną dostępną
w społeczeństwie zasobnym, które odrzuca coraz większą część
swoich członków, ale jako jeden z warunków wstępnych tworzenia
kontrolowanej przez samych pracowników gospodarki przyszłości?
Odwołajmy się znów do Keitha Patona, który w dalekowzrocznej
broszurze skierowanej do członków Związku Zasiłkobiorców wzywał
ich do tego, by – zamiast konkurować ze sobą w walce o
niedorzecznego typu stanowiska pracy w systemie gospodarczym, który
uznał ich za zbędnych – użyli swoich umiejętności w służbie
własnej społeczności. (Jedną z charakterystycznych cech świata
zasobnego jest uniemożliwianie ubogim, by na własną rękę żywili
się, ubierali, zdobywali lokum i środki potrzebne do życia im
samym oraz ich rodzinom – mają zamiast tego pobierać niechętnie
udzielane im państwowe zasiłki). Paton wyjaśnia:
„Gdy
mówimy o «pracy na własną rękę», nie nawołujemy do parania
się wyłącznie rękodziełem. Taka byłaby jedyna możliwość w
latach trzydziestych [XX wieku]. Ale od tego czasu elektryczność
oraz «zasobność» dały zwykłym społecznościom robotników
powszechny dostęp do maszyn tworzących produkty pośrednie,
niektórych bardzo zaawansowanych technologicznie. Nawet jeśli
pracownicy nie są maszyn posiadaczami (jak w przypadku wielu
zasiłkobiorców), mogą pożyczyć je od sąsiadów, krewnych, czy
dawnych kolegów z pracy. Do wspomnianej kategorii zaliczają się
maszyny służące do dziergania i szycia, elektronarzędzia oraz
inny sprzęt do majsterkowania na własną rękę. Garaże można
przekształcić w małe warsztaty; popularność zdobywają domowe
zestawy warzelnicze; stare samochody oraz gadżety mogą posłużyć
za źródło części i mechanizmów sterujących. Wykwalifikowani
metalurgowie i mechanicy, dostrzegłszy swoją szansę, mogliby zająć
się zaawansowanymi technikami odzyskiwania surowców z
przetworzonych odpadów metalowych, wyrzucanych przez społeczeństwo
konsumpcyjne – i ponownie użyć uzyskanych w ten sposób
materiałów, nawet jeśli dla klienta sklepu nie miałyby one żadnej
wartości. Wielu hobbystów mogłoby w nowym świetle spojrzeć na
to, co im się opłaca.
Potrzebujemy
wzajemnie siebie samych, a także olbrzymich pokładów energii oraz
morale, które leżą odłogiem w każdym getcie, w każdej dzielnicy
miejskiej i każdej posiadłości ziemskiej”.
To
paradoksalne, że mówiąc o kwestii pracy z anarchistycznego punktu
widzenia, najpierw pada następujące pytanie: „A co zrobilibyście
z człowiekiem leniwym, takim, który nie chce pracować?”. Jedyna
możliwa odpowiedź brzmi: wszyscy utrzymujemy takich ludzi od
wieków. Problem stojący przed każdym człowiekiem i każdym
społeczeństwem z osobna jest innej natury: Jak dostarczyć ludziom
tej szansy, której tak bardzo pragną – szansy, by zrobili coś
pożytecznego?
[1973]
Tłum.
TŁM, Maxx & BS
Fot. PA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz