-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Przed
małym sklepem stał mężczyzna – stał tak sztywno jak drewniany
Highlander1
przed utrzymanym w starym stylu składem tytoniu. Trudno było
uwierzyć, że ktokolwiek poza właścicielem mógłby stać przed
sklepem tak niewzruszenie; lecz sklepikarza i jego sklep
charakteryzowało niepodobieństwo bez mała groteskowe. Sklep był
bowiem jedną z tych pełnych gratów jaskiń, które dzieci i ludzie
bardzo mądrzy badają z roziskrzonymi oczami niczym baśniową
krainę, ale które wiele osób charakteryzujących się gustem
bardziej uładzonym, by nie rzec: banalnym, niezdolnych jest odróżnić
od śmietnika. Krótko mówiąc, w swoich lepszych momentach sklep ów
mienił się składem osobliwości, lecz dużo częściej ludzie
określali go mianem składu odpadków – zwłaszcza trzeźwo
myśląca i krzątająca się w handlowym zgiełku ludność
przemysłowego miasta portowego, gdzie sklep – na jednej z
podlejszych ulic – się znajdował. Przed tymi, którzy w takich
rzeczach gustują, nie trzeba rozwijać opowieści o mieszczących
się w sklepie skarbach, mimo że istnieniu najcenniejszych spośród
nich trudno byłoby przypisać jakikolwiek cel. Maleńkie modele
fregat zamknięte w kulach ze szkła, kleju albo jakiejś dziwacznej
orientalnej żywicy; kryształowe kule, wewnątrz których burze
śnieżne spadają na przyjmujące to z kamienną obojętnością
figurki ludzi; olbrzymie jaja, które mogły zostać zniesione przez
prehistoryczne ptaki; niezgrabne tykwy, które mogły napęcznieć
raczej od trucizny niż od wina; dziwaczny oręż, dziwaczne
instrumenty muzyczne i reszta dziwactw; wszystko tonące w coraz
głębszym kurzu i nieporządku. Stojący przed takim sklepem stróż
z powodzeniem mógłby być jakimś zniedołężniałym Żydem,
mającym w sobie coś z godności i długiej szaty Araba, albo jakimś
tropikalnej urody Cyganem o cerze barwy mosiądzu, obwieszonym
złotymi i mosiężnymi kółkami. Lecz stojący na warcie stanowił
taką niezwykłość, że aż budził zdumienie. Był chudym,
energicznym młodzieńcem odzianym w schludne ubranie skrojone na
modłę amerykańską; miał pociągłą twarz o dość surowych
rysach – tak często spotykaną u Amerykanów irlandzkiego
pochodzenia. Jedno oko zasłaniał mu przekrzywiony kowbojski
kapelusz, z kącika jego ust zaś wystawało pod ostrym kątem
śmierdzące pittsburskie cygaro. Gdyby w tylnej kieszeni spodni
trzymał pistolet, nikogo, kto mu się przypatrywał, nie zdziwiłoby
to zanadto. Umieszczone nad wejściem do sklepu niewyraźne litery
układały się w napis: „Denis Hara”.
Tak się
złożyło, że ci, co się przypatrywali, byli ludźmi o pewnym
znaczeniu – może nawet znaczyli coś dla niego. Lecz nikt nie
odgadłby tego, patrząc na jego kamienną twarz i wymizerowaną
sylwetkę. Spośród tych, co się przypatrywali, najbardziej rzucał
się w oczy pułkownik Grimes, naczelnik policji w hrabstwie.
Tyczkowaty mężczyzna z długimi nogami i podłużną twarzą;
darzony zaufaniem przez tych, którzy dobrze go znali, lecz niezbyt
lubiany wśród przedstawicieli własnej klasy społecznej –
zdradzał bowiem wyraźne oznaki, że interesuje go bycie raczej
policjantem niż dżentelmenem z prowincji. Krótko mówiąc,
naczelnik popełnił subtelny grzech przedkładania naczelnictwa nad
hrabskość. To dziwactwo wzmagało jego wrodzoną milkliwość; był,
nawet jak na uzdolnionego detektywa, niezwykle małomówny i skryty w
kwestii swoich planów i tego, co udało mu się wykryć. Jego dwaj
towarzysze, którzy dobrze go znali, byli tym bardziej zaskoczeni,
gdy zatrzymał się przed człowiekiem z cygarem i przemówił głosem
donośnym i wyraźnym, bardzo rzadko słyszanym z jego ust
publicznie:
–
Zwykła uczciwość wymaga, abym poinformował pana, panie Hara, że
moi ludzie otrzymali informację, która daje podstawy do uzyskania
przeze mnie nakazu przeszukania pańskiego lokalu. Może się okazać
– taką żywię nadzieję –że nie będzie to konieczne, ale
muszę pana ostrzec, że prowadzimy stałą obserwację pańskiego
lokalu; sprawdzamy, czy nikt nie szykuje się do odlotu z tego
miejsca.
–
Wszyscy chcecie się dobrać do jednego z moich zatopionych w żywicy
stateczków? – dociekał ze spokojem pan Hara. – Cóż,
pułkowniku, nie chciałbym ograniczać w jakikolwiek sposób waszej
pełnej swobód i prześwietnej brytyjskiej konstytucji, ale mam
spore wątpliwości, czy wolno się wam tak po prostu włamać do
mojego małego szarego domku2.
–
Przekona się pan, że nie rzucam słów na wiatr – odparł
pułkownik – prawdę mówiąc, udaję się prosto do dwóch spośród
sędziów, których podpisy są potrzebne, aby uzyskać nakaz
przeszukania.
Twarze
dwóch mężczyzn stojących za plecami naczelnika policji przybrały,
każda we właściwy sobie ledwo dostrzegalny sposób, wyraz lekkiego
zdumienia. Inspektor Beltane, ciemnowłosy mężczyzna słusznej
postury, w swej pracy rzetelny, nawet jeśli cokolwiek powolny,
wyglądał na nieco oszołomionego, gdy jego przełożony gwałtownie
się odwrócił. Trzeci mężczyzna był krępy i rozrosły, miał
czarny kapelusz duchownego i okrągłą czarną figurę duchownego,
jak również okrągłą twarz, na której aż do tej chwili malowała
się senność; lecz między jego przymrużonymi powiekami dostrzec
było można ostrzejszy błysk; on także wpatrywał się w
naczelnika policji – nie tylko w osłupieniu wszakże, ale raczej
jak gdyby nagle przyszła mu do głowy jakaś nowa koncepcja.
–
Posłuchajcie, panowie – powiedział pułkownik Grimes – z
pewnością będziecie chcieli zjeść lunch; szkoda byłoby tak
ciągać was ze sobą po godzinie trzeciej. Tak się składa, że
pierwszy człowiek, z którym chcę się spotkać, przebywa w banku,
który właśnie mijamy; zaraz obok znajduje się całkiem przyzwoita
restauracja. Gdy tylko usadzę was przy jakiejś paszy, udam się
pędem do kolejnego człowieka, który przebywa zaledwie ulicę
dalej. I bankier, i ów drugi sędzia pokoju, do których chcę udać
się w tej części miasta, szczęściem mieszkają blisko siebie.
Bankier zrobi to, czego chcę, od ręki; wejdziemy więc do niego od
razu i na początek załatwmy tę sprawę.
Szereg
drzwi zdobnych szkłem i złoceniami prowadził ich poprzez labirynt
korytarzy w Banku Casterville and County, naczelnik zaś szedł
prosto do świętego świętych, z którym zdawał się dość
obznajomiony. Znalazł tam sir Archera Andersona, słynnego
publicystę na tematy finansowe i organizatora, a nadto kierownika
tego i wielu innych wielce szacownych przedsiębiorstw bankowych;
poważnego i pełnego gracji starszego dżentelmena o siwych
kręconych włosach i siwej szpiczastej brodzie, przyciętej na modłę
dość staroświecką; ale poza tym odzianego w ubrania stonowane,
lecz zgodne z obowiązującą modą. Rzut oka na sir Andersona
skłaniałby ku myśli, że – podobnie jak naczelnikowi – sprawy
hrabstwa nie są mu całkiem obce; zdawał się jednak dzielić coś
z przekonania naczelnika o przedkładaniu pracy nad zabawę.
Przesunął na stronę potężną bryłę dokumentów i wygłosił
słowo powitania, wskazując krzesło i sugerując gotowość do
robienia interesów bankowych w dowolnej chwili.
–
Obawiam się, że nie chodzi o interesy bankowe – powiedział
Grimes – ale, tak czy siak, interes, jaki mam, nie przeszkodzi panu
w robieniu interesów dłużej niż przez minutę czy dwie. Jest pan
sędzią pokoju, prawda? Otóż prawo wymaga ode mnie, abym
dysponował podpisami dwóch sędziów pokoju, by uzyskać nakaz
przeszukania lokalu, który – jak mam podstawy przypuszczać –
jest bardzo podejrzany.
–
Doprawdy? – rzekł uprzejmie sir Archer. – O jakiego
rodzaju podejrzenie chodzi?
– Cóż
– odpowiedział Grimes – to dość osobliwa sprawa i, powinienem
dodać, całkiem nowa w tych stronach. Rzecz jasna, mamy, można tak
powiedzieć, swoją własną małą populację przestępców oraz –
jest to coś zupełnie szczególnego i dużo bardziej naturalnego –
obserwujemy tę zwyczajną skłonność wyrzutków do trzymania się
razem, nawet trochę poza prawem. Wydaje
mi się jednak,
że ten człowiek, Hara, który z pewnością jest Amerykaninem, jest
również amerykańskim gangsterem. I to nie byle jakim – ma
do dyspozycji machinę przestępczą, która działa na skalę w tym
kraju praktycznie nieznaną. Po pierwsze, nie wiem, czy zna pan
najnowsze doniesienia dotyczące tej okolicy?
– Z
dużym prawdopodobieństwem nie – odparł bankier z cokolwiek
oziębłym uśmiechem. – Nie jestem zbyt oświecony w kwestii
doniesień policyjnych; przybyłem tu całkiem niedawno, aby
przyjrzeć się sprawom tej filii. Wcześniej byłem w Londynie.
–
Wczoraj uciekł skazaniec – powiedział poważnie pułkownik. –
Wie pan, że na bagnach, milę czy dwie od miasta, znajduje się duża
kolonia karna. Doprawdy spora liczba ludzi odsiaduje tam wyroki –
ale jest ich tam o jednego mniej niż przedwczoraj.
– Nie
jest to z pewnością nic niesłychanego – odparł sir Archer. –
Więźniowie niekiedy uciekają z więzienia, prawda?
–
Zgadza się – przyznał naczelnik policji. – Być może nie
byłoby to tak nadzwyczajne samo w sobie. To, co jest nadzwyczajne,
to fakt, że człowiek ten nie tylko uciekł, ale zniknął.
Więźniowie uciekają z więzienia, ale prawie zawsze trafiają tam
z powrotem albo przynajmniej mamy jakieś pojęcie o tym, w jaki
sposób udało im się zbiec. Ten człowiek nagle i po prostu
wyparował, jak zjawa albo jakiś duszek, kilkaset metrów od bram
więzienia. Otóż ze względu na moje sceptyczne nastawienie i
wątpliwości co do tego, czy naprawdę jest on zjawą lub duszkiem,
muszę polegać na jedynym możliwym wyjaśnieniu naturalnym. A jest
ono takie, że uciekinier został w trybie natychmiastowym uwieziony
samochodem, stanowiącym niemal z pewnością część całej floty
automobili, nie mówiąc już o szpiegach i spiskowcach realizujących
cały plan. Otóż uważam za pewne, że jego przyjaciele i sąsiedzi,
jakkolwiek mocno mogą się z nim solidaryzować, nie byliby w stanie
zorganizować czegoś takiego. Uciekinier jest dosyć ubogim
człowiekiem, oskarżanym o kłusownictwo; wszyscy jego przyjaciele
to biedacy, a większość z nich prawdopodobnie także kłusuje; nie
ma też wątpliwości, że zabił gajowego. Uczciwie będzie
przyznać, że niektórzy sądzili, iż należy to nazwać raczej
nieumyślnym zabójstwem niż morderstwem – faktycznie, musieli
złagodzić wyrok do długoletniego więzienia; od tego zaś czasu,
przypuszczalnie po ponownym, rzetelniejszym rozpatrzeniu sprawy,
skrócili karę do stosunkowo niedługiej. Ktoś jednak skrócił ją
teraz dużo bardziej. I to w taki sposób, który oznacza pieniądze
i paliwo i praktyczne doświadczenie w przeprowadzaniu takich akcji;
z pewnością nie zdołałby zrobić tego samodzielnie, a żaden z
towarzyszy jego doli też nie zdołałby tego zrobić. Otóż nie
będę zawracał panu głowy szczegółami tego, co udało nam się
wykryć, ale jestem całkiem pewien, że centrala tej organizacji
mieści się w tym malutkim sklepie z rupieciami za rogiem; nasza
jedyna szansa to natychmiast zdobyć nakaz przeszukania. Rozumie pan,
sir Archerze, że nie zobowiązuje to pana do niczego więcej ponad
udział we wstępnym przeszukaniu; jeśli człowiek w sklepie jest
niewinny, możemy zupełnie swobodnie to zeznać; lecz mam pewność,
że należy to wstępne przeszukanie przeprowadzić, a do tego muszę
mieć podpisy dwóch sędziów pokoju. To dlatego zabieram panu czas,
przekazując doniesienia policyjne, świadom, jak jest on cenny w
dziedzinie doniesień finansowych. Jeśli sądzi pan, że może taki
dokument podpisać, mam go przy sobie; nie będzie już żadnego
usprawiedliwienia dla dalszego zakłócania pańskich zadań w
dziedzinie finansów.
Położył
przed sir Archerem Andersonem kartkę; ten, przeczytawszy ją
błyskawicznie, ale ze znamionującym nawyknienie do
odpowiedzialności marsem na czole, wziął do ręki pióro i
podpisał dokument.
Naczelnik
policji podniósł się z prędkimi, lecz ciepłymi wyrazami
zobowiązania, i ruszył w stronę drzwi, rzucając tylko w przelocie
uwagę, tak jak można powiedzieć coś o pogodzie:
– Nie
sądzę, aby firma ciesząca się takim statusem jak pańska
podlegała wpływom gospodarczego zastoju albo obecnych trudności.
Ale donoszą mi, że dzisiejsze czasy są niepewne, czasem nawet dla
najmocniej stojących na nogach spośród mniejszych korporacji.
Sir
Archer Anderson podniósł się szybko sztywnym ruchem; jego twarz
zdradzała pewne oburzenie na to, iż choć przez chwilę skojarzono
go z małymi korporacjami.
– Jeśli
wiadomo panu cokolwiek o Banku Casterville and County – powiedział
nie bez odrobiny pasji – zdaje pan sobie sprawę, że istnieje
minimalne prawdopodobieństwo, aby cokolwiek lub ktokolwiek miało
nań jakikolwiek wpływ.
Pułkownik
Grimes wyprowadził swoich przyjaciół z banku i, z pewną dozą
łagodnego despotyzmu, zdeponował ich w restauracji obok; podczas
gdy sam popędził dalej, by ukończyć swoją misję, spadając
błyskawicznie na drugiego spośród miejscowych sędziów pokoju,
niejakiego Wicksa, który niekiedy służył mu pomocą w kwestii
niuansów prawnych. Inspektora Beltane’a i księdza Browna zostawił
siedzących naprzeciw siebie w restauracji w dość uroczysty sposób,
aby czekali na jego powrót.
– Czy
mylę się – spytał ksiądz Brown z przyjaznym uśmiechem –
podejrzewając, że coś wprawia pana w lekkie zakłopotanie?
– Nie
powiedziałbym „zakłopotanie” – odrzekł inspektor. – Cała
ta sprawa z bankierem była dość prosta; ale gdy zna się człowieka
bardzo dobrze, zawsze pojawia się dziwne odczucie, gdy zachowuje się
on tak, jakby nie do końca był sobą. Otóż pułkownik jest
najbardziej dyskretnym i skrytym pracownikiem, jakiego kiedykolwiek
spotkałem w policji. Często nie mówi najbliższym sobie kolegom z
pracy, jakie myśli krążą mu po głowie w danym momencie. Dlaczego
stał na publicznej ulicy i najgłośniej, jak potrafił, przemawiał
do publicznego wroga – oznajmiając mu, że zamierza zrobić nalot
na jego sklep? Inni ludzie, nie mówiąc już o nas samych, też
zaczęli się zbierać i słuchać. Dlaczegóż, u diabła, pułkownik
miałby informować tego zapomnianego przez Boga i ludzi bandziora,
że zamierza zrobić nalot na jego lokal? Czemu po prostu nie zrobił
tego nalotu?
–
Odpowiedź brzmi następująco – rzekł ksiądz Brown – nie
zamierzał robić nalotu na jego sklep.
–
Dlaczego zatem krzykiem oznajmił całemu miastu, że nosi się z
taką myślą?
– Cóż
– powiedział ksiądz Brown – sądzę, że po to, aby całe
miasto mówiło o jego odwiedzinach u gangstera i nie zauważyło
wizyty u bankiera. Jedynymi słowami, jakie naprawdę chciał
wypowiedzieć, było tych kilka ostatnich, które skierował do
bankiera, czekając na jego reakcję. Jeśli pojawiłyby się
jakiekolwiek pogłoski na temat banku, całe miasto huczałoby o tym,
że poszedł prosto do banku. Musiał mieć dobry, standardowy powód,
aby się tam udać; i nie mógł wymyślić lepszego, niż zwrócić
się do dwóch standardowych sędziów pokoju o podpis na
standardowym dokumencie. Całkiem nieźle pomyślane.
Inspektor
Beltane z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w księdza przez
stół.
– Cóż,
u licha, ma ksiądz na myśli? – zażądał wreszcie odpowiedzi.
– To –
odpowiedział ksiądz – że pułkownik Grimes najpewniej nie bujał
zbytnio w obłokach, mówiąc o kłusowniku jako o duszku. A może
powinniśmy powiedzieć: „o duchu”?
– Nie
może ksiądz myśleć – powiedział z niedowierzaniem inspektor –
że Grimes wziął zamordowanego gajowego i zbiegłego skazańca z
sufitu? Przecież sam wcześniej mi o nich mówił – jako o
zwyczajnej sprawie dla policji.
– Nie
posuwałbym się aż tak daleko – powiedział ksiądz Brown
obojętnym tonem. – Może istnieć jakaś lokalna historia, ale nie
ma ona nic wspólnego z historią, której tropem podąża teraz
Grimes. Choć wolałbym, żeby miała.
–
Dlaczego wolałby ksiądz, żeby miała? – spytał Beltane.
Ksiądz
Brown spojrzał mu prosto w twarz szarymi oczami, w których widać
było niemożliwe do pomylenia z niczym innym powagę i szczerość.
– Bo
straciłem grunt pod nogami – odpowiedział. – A dobrze wiem,
kiedy go tracę; wiem również, że to całkiem normalne, że tracę
go teraz, skoro dowiedziałem się, że polujemy na nieuczciwego
finansistę zamiast na zwyczajnego mordercę – człowieka. Widzi
pan, nie wiem dokładnie, jak to się stało, że zacząłem zajmować
się tego rodzaju dochodzeniami, lecz niemal całe moje doświadczenie
dotyczyło zwyczajnych morderców – ludzi. Otóż morderstwo ma
prawie zawsze wymiar ludzki i osobisty – współczesnej kradzieży
pozwolono zaś stać się całkiem bezosobową. Dokonuje się ona w
sposób więcej niż skryty – jest anonimowa: niemalże jawnie
anonimowa. Nawet gdy umierasz, możesz ujrzeć w przelocie twarz
człowieka, który ugodził cię ostrzem. Ale niezależnie od tego,
jak długo żyjesz, możesz nigdy nie ujrzeć nawet w przelocie
nazwiska człowieka, który cię obrabował. Pierwsza sprawa, którą
się zająłem, była drobną prywatną sprawą dotyczącą odciętej
głowy człowieka, do którego korpusu przytwierdzono inną.
Chciałbym na powrót uczestniczyć w takich cichych domowych
idyllach jak ta. Wtedy nie traciłem gruntu pod nogami.
–
Faktycznie, bardzo idylliczny przypadek – powiedział inspektor.
– Tak
czy inaczej bardzo indywidualny przypadek – odparł ksiądz. –
Nieprzypominający całego tego nieodpowiedzialnego biurokratyzmu w
świecie finansów. Ci biurokraci nie mogą odcinać głów tak jak
odcinają gorącą wodę – decyzją zarządu albo komitetu – ale
mogą w ten sposób odciąć czyjąś należność albo dywidendę.
Poza tym: choć jednemu człowiekowi można przytwierdzić dwie różne
głowy, wszyscy wiemy, że jeden człowiek tak naprawdę nie ma dwóch
głów. Pojedyncza firma natomiast może mieć dwie głowy – albo
dwie twarze, albo pół setki twarzy. To ja już wolę, żeby
zaprowadził mnie pan z powrotem do mojego krwiożerczego kłusownika
i zamordowanego gajowego. Zrozumiałbym wszystko, co ich dotyczy; za
wyjątkiem tego, że prawdopodobnie nigdy nie istnieli.
– Eee,
to wszystko bzdury – wykrzyknął inspektor, usiłując zmienić
panujący nastrój. – Mówię księdzu, że Grimes naprawdę
wspominał o sprawie wcześniej. Coś mi się zdaje, że kłusownik i
tak miał być niebawem wypuszczony na wolność, choć zabił swoją
ofiarę w dość brutalny sposób: uderzając raz po raz kolbą
swojej strzelby. Ale odkrył na swoim własnym terenie gajowego
parającego się niemożliwym raczej do obronienia zajęciem: tym
razem to gajowy kłusował. Nie cieszył się w okolicy dobrą
reputacją; z pewnością doszło do tego, co zwie się prowokacją.
Sytuacja z rodzaju tych, którymi rządzi niepisane prawo.
– To
właśnie mam na myśli – powiedział ksiądz Brown. –
Współczesne morderstwo wciąż bardzo często ma jakiś odległy i
wypaczony związek z niepisanym prawem. Lecz współczesne
złodziejstwo przybiera postać zaśmiecania świata papierem i
pergaminem pokrytymi wyłącznie pisanym bezprawiem.
– Cóż,
ni w jotę tego nie pojmuję – powiedział inspektor. – Mamy
kłusownika, który jest więźniem albo zbiegłym więźniem; mamy,
albo mieliśmy, gajowego; mamy też, na co wskazują wszelkie
dostępne śmiertelnikowi pozory, gangstera. Zrozumienie, co ksiądz
ma na myśli, rozpoczynając całą tę bezładną gadaninę o banku
obok, to za wiele jak na moją głowę.
– Mnie
też to martwi – powiedział ksiądz Brown głosem stonowanym i
pełnym pokory. – Nie potrafię ułożyć sobie w głowie, o co
chodzi z tym bankiem obok.
W tej
właśnie chwili drzwi restauracji zakołysały się i otworzyły z
rozmachem: kołyszącym się tryumfalnie krokiem powrócił pułkownik
– wiódł za sobą małą energiczną postać o siwych włosach i
twarzy pooranej uśmiechami. Był to drugi z sędziów pokoju,
którego podpis był tak nieodzowny dla ważności wymaganego
dokumentu.
– Pan
Wicks – powiedział pułkownik prezentując swego towarzysza –
jest najwybitniejszym współcześnie ekspertem w dziedzinie oszustw
finansowych. To czysty łut szczęścia, że zdarzyło się, iż
pełni w tej dzielnicy funkcję sędziego pokoju.
Inspektor
Wicks głęboko zaczerpnął powietrza, a następnie wydusił z
siebie:
– Nie
chce pan przez to powiedzieć, że ksiądz Brown miał rację.
– Wiem,
że tak się już zdarzało – odparł pułkownik Grimes oględnie.
– Jeśli
ksiądz Brown twierdził, że sir Archer Anderson to oszust na
ogromną skalę, z całą pewnością miał rację – powiedział
pan Wicks. – Nie potrzeba, bym przedstawiał tu wszystkie
prowadzące do tej konkluzji dowody; w istocie mądrzej będzie
ujawnić przebieg tylko wstępnych etapów dochodzenia w tej sprawie
– nawet policji; oraz oszustowi. Musimy bacznie go obserwować i
dopilnować, by nie wykorzystał żadnego z naszych błędów. Sądzę,
że najlepiej będzie zajść do niego i przeprowadzić z nim rozmowę
bez porównania bardziej szczerą niż ta, którą, jak się zdaje,
pan z nim prowadził; rozmowę, w której kłusownik i sklep z
tandetą nie będą może grali aż tak poczesnych ról. Myślę, że
mogę ujawnić mu wystarczająco dużo z tego, co wiemy, by pobudzić
go do reakcji – nie ryzykując oskarżenia o zniesławienie lub
konieczności płacenia odszkodowania. A zawsze istnieje szansa na
to, że coś mu się wymsknie – dokładnie wtedy, gdy będzie
usiłował to ukryć. Wie pan, słyszeliśmy bardzo niepokojące
pogłoski o tym interesie i chcielibyśmy to i owo wyjaśnić na
miejscu. To jest obecnie nasze oficjalne stanowisko. – Porwał się
z miejsca, jakby powodowany zwykłą czujnością albo
charakterystycznym dla młodości zniecierpliwieniem.
Druga
rozmowa z sir Archerem Andersonem bez wątpienia przebiegła w bardzo
odmiennej niż poprzednia atmosferze, szczególnie jeśli chodzi o
moment pożegnania. Weszli do niego bez nieodwołalnego
postanowienia, by rzucić wielkiemu bankierowi wyzwanie, lecz wkrótce
skonstatowali, że to on jest tym, który już powziął zamiar
rzucenia im wyzwania. Jego białe wąsy podwinęły się na kształt
srebrnych szabel; jego biała szpiczasta broda wysunęła się
naprzód niczym stalowe ostrze. Zanim którykolwiek z gości zdołał
powiedzieć coś nad kilka zdań, wstał i uderzył w stół.
– Po
raz pierwszy wyrażono się o Banku Casterville and County w taki
sposób; i zapewniam was, że dzieje się to po raz ostatni. Gdyby
moja własna reputacja nie stała już nazbyt wysoko dla tak
groteskowych kalumni, renoma samej instytucji wystarczyłaby, żeby
uznać je za absurdalne. Opuśćcie to miejsce, panowie, idźcie stąd
i zabawiajcie się demaskowaniem Sądu Kanclerskiego3
albo wymyślaniem sprośnych historyjek o arcybiskupie Canterbury.
– To
wszystko świetnie – powiedział Wicks, przekrzywiwszy głowę jak
zawzięty i zadziorny buldog – ale mam tu, sir Archerze, parę
faktów, które wcześniej czy później będzie pan musiał
wyjaśnić.
–
Delikatnie mówiąc – rzekł pułkownik łagodniejszym tonem –
jest naprawdę dużo spraw, o których chcielibyśmy dowiedzieć się
trochę więcej.
Głos
księdza Browna zabrzmiał osobliwie chłodno i odlegle, jakby
dobiegał z innego pomieszczenia albo z zewnątrz – z ulicy –
albo w każdym razie z dużej odległości:
– Nie
sądzi pan, pułkowniku, że teraz wiemy już wszystko, co
potrzebujemy wiedzieć?
– Nie –
odparł pułkownik krótko – jestem policjantem. Mogę sporo
rozmyślać i sądzić, że mam rację. Ale nie wiem tego.
– Och –
powiedział ksiądz Brown, na chwilę otwierając szeroko oczy. –
Nie mam na myśli tego, co panu się zdaje, że wie.
– Cóż,
przypuszczam, że to to samo, co księdzu się zdaje, że wie –
odpowiedział Grimes dość gburowato.
–
Szalenie mi przykro – powiedział ksiądz Brown skruszonym głosem
– ale to, co wiem, to coś całkiem innego.
Atmosfera
wątpliwości i nieporozumienia, która zapanowała wśród
oddalających się z banku osób – najwyraźniej pozostawiwszy
hardego finansistę ostatecznym zwycięzcą na placu boju –
skłoniła je ku podążeniu raz jeszcze do restauracji – celem
spożycia wczesnego podwieczorku, zapalenia papieroska i podjęcia
jakiejś próby ogólnego wyjaśnienia sytuacji.
–
Zawsze wiedziałem, że jest ksiądz osobą irytującą – zwrócił
się do kapłana policjant – ale zazwyczaj miałem choć mgliste
pojęcie o tym, co ksiądz ma na myśli. W tej chwili odnoszę
wrażenie, że ksiądz zwariował.
–
Dziwne, że pan tak twierdzi – powiedział ksiądz Brown –
usiłowałem bowiem odnajdywać moje własne niedoskonałości na
wielu różnych polach i jedyną rzeczą, którą, jak sądzę,
naprawdę o sobie wiem, jest to, że nie jestem wariatem. Oczywiście,
płacę tego cenę – jestem nudziarzem. Lecz wedle mojej wiedzy
nigdy nie straciłem kontaktu z rzeczywistością i wydaje mi się
osobliwe, że ludzie tak błyskotliwi jak pan, są w stanie stracić
go tak szybko.
– Co ma
ksiądz na myśli, mówiąc „rzeczywistość”? – po pełnej
napięcia chwili ciszy zażądał odpowiedzi Grimes.
– Mam
na myśli zdrowy rozsądek! – rzekł ksiądz Brown, wybuchając, co
zdarzało mu się tak rzadko, że zabrzmiało jakby wystrzał. –
Mówiłem już, że straciłem grunt pod nogami w kwestii wszystkich
tych finansowych zawiłości i całej tej deprawacji. Lecz, u licha,
istnieje sposób na stwierdzenie pewnych prawidłowości poprzez
badanie istot ludzkich. Nie wiem nic o finansach, ale znam
finansistów. Ogólnie rzecz biorąc, znam nieuczciwych finansistów.
Ale: z pewnością wie pan o nich dużo więcej ode mnie. A mimo to
łyka pan tak niewiarygodną historyjkę jak to.
Ksiądz
Brown raptownie pochylił się nad stołem, wbijając w Wicksa
przeszywający wzrok z rzadko okazywanym przez siebie napięciem.
– Panie
Wicks, powinien pan mieć o tym większe pojęcie. Ja jestem tylko
ubogim duchownym i, oczywiście, nie mam o tym wielkiego pojęcia.
Ostatecznie nasi przyjaciele z policji nieczęsto spotykają
bankierów; poza sytuacjami, gdy zwykły kasjer poderżnie takiemu
gardło. Ale pan bez wątpienia nieustannie przeprowadza rozmowy z
bankierami; szczególnie z bankrutującymi bankierami. Czy nie
znajdował się pan w takiej właśnie sytuacji ze dwadzieścia razy?
Czyż nie okazywał pan raz po raz odwagi, rzucając pierwsze
podejrzenia na osoby cieszące się dużym zaufaniem – tak jak
uczynił pan dzisiejszego popołudnia? Czyż nie rozmawiał pan z
dwudziestoma albo trzydziestoma finansistami, którzy właśnie
bankrutowali, zaledwie miesiąc czy dwa przed ostatecznym ogłoszeniem
upadłości?
– Cóż,
to prawda – powiedział pan Wicks ostrożnie – zdaje się, że
tak było.
– A
zatem – spytał ksiądz Brown – czy choć jeden z tych
pozostałych kiedykolwiek mówił w ten sposób?
Mała
postać prawnika drgnęła najlżej jak to możliwe – niemal
niezauważalnie – tak że nie można było stwierdzić nic ponad
to, iż siedzi odrobinkę bardziej wyprostowany niż wcześniej.
– Czy w
całym pańskim życiu – spytał ksiądz z pełnym mocy naciskiem –
napotkał pan człowieka zajmującego się machlojkami finansowymi,
który zaczyna się mądrzyć przy pierwszym cieniu podejrzenia i
mówi policji, by nie ważyła się wtrącać w tajniki działania
jego świętego banku? To jakby prosić się, by naczelnik policji
zrobił nalot na jego bank i aresztował go na miejscu! No, ale to
pan się na tych rzeczach zna – nie ja. Postawiłbym jednak
naprawdę dużo na to, że każdziutki podejrzany finansista, jakiego
kiedykolwiek pan znał, uczyniłby coś dokładnie przeciwnego.
Reakcją na pańskie początkowe zapytania byłby nie gniew, ale
rozbawienie; jeśliby w ogóle doszło do tego, że je pan zada,
skończyłoby się na pozbawionej wyrazu i wyczerpującej odpowiedzi
na każde z dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu z nich.
Wyjaśnienia! Oni pławią się w wyjaśnieniach! Czy panu się
zdaje, że krętackiemu finansiście nigdy wcześniej nie zadawano
żadnych pytań?
– Ależ,
u licha, zbytnio ksiądz generalizuje – powiedział Grimes. –
Wydaje się ksiądz całkiem urzeczony swoją wizją oszusta
doskonałego. Ale ostatecznie nawet oszuści nie są doskonali. Nie
dowodzi niczego wielkiego, że jeden zbankrutowany bankier ugiął
się i stracił nad sobą panowanie.
–
Ksiądz Brown ma rację – rzekł Wicks, włączając się nagle do
rozmowy po krótkiej przerwie przeznaczonej na trawienie. – To
zupełna prawda, że cała ta buńczuczność i krzykliwy opór nie
mogłyby stanowić absolutnie pierwszej linii obrony oszustwa. Ale
czymże innym mogłyby one być? Bankierzy cieszący się dobrą
opinią, tak samo jak bankierzy o złej reputacji, nie rozpościerają
sztandarów, nie dmą w trąbkę i nie wyciągają znienacka miecza.
– Poza
tym – dodał Grimes – po cóż w ogóle miałby się mądrzyć?
Dlaczego kazał nam wszystkim wynosić się banku, jeśli nie ma nic
do ukrycia?
– Cóż
– powiedział ksiądz Brown bardzo powoli – nigdy nie
twierdziłem, że nie ma on nic do ukrycia.
Spotkanie
urwało się w atmosferze milczącego, wzbudzającego kołowacenie
bezładu, wśród którego nieustępliwy Beltane chwycił księdza za
ramię i trzymał przez chwilę w uścisku.
– Nie
– powiedział ksiądz Brown – mam na myśli to, że podejrzany
nie jest bankierem.
Wychodząc
rzędem z restauracji ruchem cokolwiek niepewnym, jakby szli po
omacku, zatrzymali się z nagła, gdy usłyszeli huk i dobiegł ich
harmider z zewnątrz. Odgłosy wywoływały z początku wrażenie,
jakby ludzie wybijali szyby na długości całej ulicy, lecz chwila
otrząśnięcia się umożliwiła im zlokalizowanie źródła
dźwięków. Były nim złocone szklane odrzwia i okna owego
okazałego budynku, do którego wstąpili już o poranku; święty
obszar Banku Casterville and County, którym wstrząsnął od
wewnątrz huk niczym eksplozja dynamitu; w istocie zaś jego źródłem
okazało się tylko bezpośrednie i energiczne niszczycielskie
działanie człowieka. Naczelnik policji oraz inspektor wpadli przez
roztrzaskane szklane drzwi do ciemnego wnętrza i wrócili stamtąd z
wyrazem bezmiernego zdumienia na twarzach – zdumienie to
spowodowało, że na ich twarzach widoczne były jeszcze większa
beznamiętność i pewność siebie.
– Teraz
nie ma już co do tego wątpliwości – powiedział inspektor –
człowieka, którego postawiliśmy na straży, obalił kosturem na
ziemię, a w pierwszego, który wszedł, by sprawdzić, co jest
grane, cisnął kasetą na pieniądze – tak, by trafić go w klatkę
piersiową. Musi być z niego dzika bestia.
Wśród
całej tej groteskowej konfuzji pan Wicks, prawnik, zwrócił się z
przepraszającym i pełnym wyrazu uznania gestem do księdza Browna i
powiedział:
– Otóż,
drogi księże, całkowicie mnie ksiądz przekonał. To bezsprzecznie
całkiem nowa odmiana czmychającego bankiera.
– Cóż,
musi pan natychmiast wysłać naszych ludzi, aby go powstrzymali –
powiedział naczelnik do inspektora – inaczej rozbije całe miasto.
– Tak –
powiedział ksiądz Brown – to doprawdy krewki człowiek –
porywczość to pokusa, której nie może się oprzeć. Pomyślcie o
tym, jak bez zastanowienia użył przeciw gajowemu swojej strzelby
jako maczugi – uderzając nią raz po raz – lecz nie mając na
tyle przytomności, aby wystrzelić. Oczywiście, to jest ten rodzaj
człowieka, któremu źle wychodzi większość rzeczy – nawet
morderstwa. Zazwyczaj jednak udaje mu się uciec z więzienia.
Towarzysze
księdza wgapili się w niego oczami, które zdawały się coraz to
bardziej okrągleć ze zdumienia, lecz wpatrywanie się w jego
okrągłe i najzwyczajniejsze w świecie oblicze nie przyniosło im
żadnego oświecenia – nim nie odwrócił się i nie ruszył
powolnym krokiem ulicą.
*
– A
zatem – powiedział ksiądz Brown w restauracji, uśmiechając się
promiennie do swoich towarzyszy znad kufla bardzo lekkiego lagera
i wyglądając całkiem jak pan Pickwick w klubie dla
dżentelmenów na prowincji – a zatem ostatecznie raz jeszcze
wracamy do naszego starego, ukochanego, ludowego podania o kłusowniku
i gajowym. W jakże niewypowiedziany sposób podnosi mnie na duchu
zajmowanie się przestępstwami popełnianymi koło przytulnego
kominka – zamiast całej tej konfundującej i pozbawionej wyrazu
mgławicy świata finansów – mgławicy naprawdę pełnej upiorów
i cieni. Wszyscy, oczywiście, znacie tę starą, starą historyjkę.
Słyszeliście ją w dzieciństwie z ust swoich matek; jakże jest
ważne, przyjaciele, by zapisywać te stare opowiastki w naszej
pamięci dokładnie tak, jak je nam opowiedziano. Tę historyjkę z
prowincji opowiadano wystarczająco często: człowiek trafia do
więzienia za zabójstwo w afekcie; za kratami przejawia podobną
wcześniejszej gwałtowność, powala na ziemię strażnika i ucieka
na spowite mgłą wrzosowisko. Ma łut szczęścia: spotyka bowiem
dobrze odzianego i dobrze prezentującego się dżentelmena – i
zmusza go do zamiany ubrań.
– Tak,
często słyszałem tę historię – powiedział Grimes, marszcząc
brwi. – Mówi ksiądz, że to istotne, aby ją pamiętać?
–
Doprawdy istotne – powiedział ksiądz Brown – bo stanowi ona
bardzo dokładny i trafny opis tego, co się nie wydarzyło.
– A co
się wydarzyło? – zażądał odpowiedzi inspektor.
– Coś
wprost przeciwnego – rzekł ksiądz Brown. – Dokonano małej,
lecz udatnej poprawki. To nie skazaniec wyruszył na poszukiwanie
dobrze odzianego dżentelmena, aby mógł przebrać się w jego
strój. To dżentelmen wybrał się na wrzosowisko w poszukiwaniu
skazańca, aby mógł rozkoszować się noszeniem na sobie ubrań
skazańca. Wiedział, że na wrzosowisku przebywa na wolności
skazaniec i żarliwie pożądał jego odzienia. Prawdopodobnie miał
też świadomość, że istnieje dobrze zorganizowany plan zabrania
skazańca z wrzosowiska i błyskawicznego przetransportowania go w
inne miejsce. Nie jest do końca pewne, jaką rolę odegrali w tej
sprawie Denis Hara i jego banda albo czy mieli pojęcie jedynie o
pierwszej z tych intryg, czy o drugiej. Sądzę jednak, że to
prawdopodobne, iż pracowali dla przyjaciół kłusownika i wyłącznie
w jego interesie – cieszył się on bowiem wśród biedniejszej
ludności bardzo silną i powszechną sympatią. Zdaje mi się
raczej, że nasz znajomy, dobrze odziany dżentelmen, uskutecznił
scenkę własnego przeobrażenia z użyciem swoich wrodzonych
talentów. Był doprawdy bardzo dobrze odzianym dżentelmenem,
ubranym w – jak to mówią krawcy – niezwykle modne galantne
materiały; miał też piękne siwe włosy oraz wąsy i tak dalej;
zawdzięczał je raczej fryzjerowi niż krawcowi. To nader kompletne
przebranie okazało się w jego życiu wielokrotnie użyteczne;
musicie też pamiętać, że w tym konkretnym mieście i banku gościł
jak na razie przez bardzo krótki okres. Zauważywszy w oddali i
zakrzyknąwszy w kierunku skazańca, którego odzienia pożądał,
potwierdził posiadane przez siebie informacje o tym, że to człowiek
niemal identyczny jak on; reszta polegała po prostu na okryciu go
peruką, kapeluszem, prześwietnymi szatami i dorobieniu mu baków –
tak, aby uderzony przezeń w głowę strażnik więzienny właściwie
nie mógł go rozpoznać. Następnie nasz błyskotliwy finansista
włożył na siebie ubrania skazańca i poczuł, po raz pierwszy od
miesięcy, a może od lat, że udało mu się uciec i jest wolny.
Nie miał
bowiem za sobą żadnej bandy ubogich sympatyków, którzy przyszliby
mu z pomocą lub ukryli go, gdyby znali prawdę. Nie miał żadnego
stojącego po jego stronie stronnictwa złożonego z przyzwoitszych
prawników i wysokich urzędników, sugerującego, że wycierpiał
już wystarczająco dużo i że wkrótce możliwe będzie uwolnienie
go. Nie miał przyjaciół nawet w półświatku, ponieważ od zawsze
stanowił ozdobny element świata wyższych sfer – świata naszych
pogromców i władców, którym tak łatwo pozwalamy się zdominować.
Był jednym ze współczesnych magików; miał genialny talent do
finansów, jego kradzieże zaś dotykały tysięcy osób ubogich. Gdy
faktycznie przekroczył granicę (we współczesnym prawie to bardzo
cienka granica), gdy świat się o nim dowiedział, cały świat
obrócił się przeciw niemu. Zdaje mi się, że podświadomie
wyglądał więzienia jak domu. Nie wiemy dokładnie, jakie żywił
plany; nawet gdyby władze więzienia go schwytały i zadały sobie
trud udowodnienia na podstawie odcisków palców i tak dalej, że nie
jest on zbiegłym skazańcem, trudno stwierdzić, co innego mogliby
mu przy okazji udowodnić. Uważam jednak za bardziej prawdopodobne,
że wiedział on, iż organizacja Hary przyjdzie mu z pomocą i
umożliwi wyjazd z kraju bez chwili zwłoki. Być może miał
konszachty z Harą; pewnie żaden z nich nie mówił drugiemu całej
prawdy – w Ameryce takie kompromisy między przedstawicielem
wielkiego biznesu i aferzystą zdarzają się powszechnie; bo tak
naprawdę obaj działają w tej samej branży.
Zdaje mi
się również, że nie było większego kłopotu z przekonaniem
skazańca. Projekt z miejsca wydałby mu się bardzo obiecujący –
może sądził, iż to część intrygi Hary. Tak czy inaczej
skazaniec pozbył się ubrań świadczących o tym, że został
skazany, i w pierwszorzędnym odzieniu wkroczył na pierwszorzędne
stanowisko, na którym mógłby zyskać społeczną akceptację a
przynajmniej w spokoju rozważać swoje następne posunięcie. Lecz,
o nieba, cóż za ironia! Cóż za pułapka! Cóż za figiel
przewrotnego losu! Człowiek zbiegły z więzienia niemal pod koniec
wyroku odsiadywanego za zapomniane, na poły przebaczone przestępstwo
z zachwytem stroi się niczym dandys w ubiór największego
przestępcy na ziemi, aby jutro polowano nań bez wytchnienia po
całym okręgu ziemi. Sir Archer Anderson swego czasu omotał
naprawdę wiele osób; nigdy nie omamił jednak nikogo w tak
tragicznej sytuacji jak ów człowiek, którego życzliwie odział na
wrzosowisku w swoje najlepsze ubrania.
– No
cóż – powiedział Grimes wesoło – teraz, gdy ksiądz dał nam
już podpowiedź, najpewniej możemy to bezspornie udowodnić, bo tak
czy owak od skazańca pobrane zostały odciski palców.
Ksiądz
Brown skłonił głowę niejasnym gestem jakby respektu i czci:
– Rzecz
jasna – powiedział – od sir Archera Andersona nigdy nie pobrano
odcisków palców. Mój drogi panie! Człowiek takiej pozycji.
–
Prawda jest taka – powiedział Wicks – że nikt za wiele o nim
nie wie – nie mamy jego odcisków palców, ani niczego innego. Gdy
zacząłem badać ścieżki, którymi chodzi, musiałem zacząć od
pustej mapy, która dopiero później przemieniła się w labirynt.
Tak się składa, że wiem coś o takich labiryntach; ale ten był
bardziej labiryntowy niż inne.
– Dla
mnie to jeden wielki labirynt – rzekł ksiądz z westchnieniem. –
Powiedziałem, że straciłem grunt pod nogami w całej tej
finansowej sprawie. Jedynym, co do czego miałem zupełną pewność,
było to, jakiego rodzaju człowiek siedzi naprzeciw mnie. I byłem
przekonany, że jest o wiele za porywczy i nerwowy, by był oszustem.
[1936]
Tłum.
Łukasz Makowski
Proj. okładki Sztukmistrz
Proj. okładki Sztukmistrz
2
Być
może aluzja do powstałej w 1911 roku sentymentalnej piosenki
żołnierskiej Mały
szary domek na zachodzie.
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz