-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
James
Leroy Wilson
Standard
życiowy a jakość życia
Trudności
gospodarcze mogą pomóc w wyborze lepszego sposobu życia
—
Tatusiu, weźmiesz mnie na ręce?
—
Rosie, jesteś już wystarczająco duża, żeby iść całą drogę
pieszo. To tylko parę przecznic stąd.
Był
piękny ranek. Idąc swoim osiedlem, tatuś z córką machali
przyjaźnie do ludzi pracujących w swoich przydomowych ogródkach.
—
Chciałabym, żeby babcia nie mieszkała tak daleko! — poskarżyła
się Rose.
Tata
zaśmiał się.
— Masz szczęście, że babcia mieszka tylko parę ulic stąd.
Kiedy byłem w twoim wieku, moi dziadkowie mieszkali dwa tysiące mil
ode mnie!
—
Dwa tysiące! — Milton, starszy brat Rose, aż zaniemówił. —
Czy kiedykolwiek się z nimi widywałeś?
—
No, jakiś raz albo dwa w roku. Lecieliśmy z wizytą do nich, a
czasami oni do nas. Ale potem latanie zrobiło się za drogie, a
samoloty strasznie się spóźniały – a to nic przyjemnego ani dla
dzieci, ani dla rodziców. Próbowaliśmy jeździć do dziadków
samochodem, ale były trudności z tym, żeby oboje moi rodzice, a
wasi dziadkowie, w tym samym czasie dostali urlop w pracy. Dojazd
zabierał nam cztery dni; powrót – tyle samo; a wszystko, żeby
zobaczyć się z babcią i dziadkiem na zaledwie pięć dni. A
zresztą benzyna tak poszła w górę, że nawet jeżdżenie zrobiło
się za drogie. Więc potem widywaliśmy się z nimi jakoś raz na
dwa lata.
—
Ale dlaczego dziadkowie mieszkali tak daleko od was?
—
Ze względu na pracę dziadka – i mojej mamy, czyli waszej babci,
też.
—
Dlaczego nie mieszkali bliżej i nie zajmowali się czym innym?
—
Dobre pytanie. Musieli trzymać się blisko firm, dla których
pracowali, bo to one płaciły za ich leczenie.
—
Tatusiu, czy dziadkowie byli niewolnikami?
Tata
zaśmiał się. — Nie! Nie to miałem... Skąd. — Ale pomyślał
sobie: „Może w pewnym sensie nimi byli”.
Milton
zapytał:
—
Dlaczego latanie zrobiło się takie drogie?
Tata
powiedział:
—
Cóż, to było wtedy, kiedy wszystko tak zdrożało. Nie tylko
paliwo – jedzenie też. Zaczęło się, kiedy Bank Rezerwy
Federalnej drukował coraz więcej pieniędzy, żeby finansować
wydatki, które rząd robił mimo deficytu budżetowego. Wydawanie
pieniędzy mimo dziury w budżecie polega na tym, że rząd wydaje
więcej niż zbierze w podatkach; a rząd wydawał olbrzymie sumy. Na
dobitkę robił to nieudacznie, finansując głupie wojny, a to
doprowadziło do wzrostu cen wszystkiego – poczynając od paliwa i
jedzenia.
Milton
powiedział:
—
To brzmi okropnie. Co zrobiliście?
Tata
odpowiedział:
—
Ludzie przestali robić to, co dotychczas, i zadali sobie pytanie,
dlaczego żyją w ten, a nie inny sposób. Zapytali, dlaczego w
samolocie traktuje się ich jak bydło. Dlaczego zdziera się z nich
na stacji benzynowej i w supermarkecie. Wiele osób chciało, żeby
rząd coś zrobił, aby im pomóc, bo nie rozumiało, że to właśnie
rząd był przyczyną ich problemów. Ale inni, tak jak twoja babcia,
zabrali się do roboty.
—
Co zrobiła babcia? — zapytał Milton.
—
No cóż, widzisz wszystkich tych ludzi pracujących w swoich
ogródkach? Tych ogródków kiedyś tu nie było. Ludzie mieli
trawniki i szli między sobą w zawody o to, kto ma najpiękniejszą
i najzieleńszą trawę. Ale twoja babcia wróciła pewnego dnia z
supermarketu, usiadła i powiedziała: „Dość tego. Będziemy
mieli nasze własne jedzenie”. I następnej wiosny w miejscu, gdzie
poprzednio rosła trawa, babcia założyła ogródek warzywny.
Żebyś
tylko widział, jakiego szału dostali niektórzy sąsiedzi babci.
Wspólnota mieszkaniowa pozwała ją do sądu, twierdząc, że jej
ogród psuje widok i że spadnie wartość pozostałych
nieruchomości. Ale rok później sami zaczęli zakładać własne
ogródki w miejsce trawników.
I
nie skończyło się na samych trawnikach. Ludzie zaczęli wprowadzać
w domach ulepszenia, aby oszczędzać więcej energii. Nie robili
tego w trosce o środowisko, ale o własną kieszeń. Sąsiedzi
zaczęli dzielić się ze sobą swoimi pomysłami i wspólnie
pracować – podczas gdy wcześniej prawie nie otwierali do siebie
ust.
Wiele
innych rzeczy ludzie również zaczęli robić inaczej. Wcześniej
jeździli wszędzie samochodami, korzystali z wind i schodów
ruchomych, aby potem płacić za możliwość wyciskania z siebie
siódmych potów w siłowni. Ale konieczność oszczędzania
doprowadziła do porzucenia siłowni. Ludzie zaczęli rzadziej
korzystać z samochodów, a częściej chodzić pieszo i jeździć na
rowerze, a w ramach ćwiczeń wchodzili na piętra po schodach.
Niektóre rodziny zrezygnowały z własnych aut, decydując się na
zakup vana wspólnie z sąsiadami i, gdy tylko się dało, wzajemnie
się podwozili. Wiele dwudziestowiecznych wynalazków pozwalających
uniknąć wysiłku było dostępnych na wyciągnięcie ręki, ale
ludzie zdali sobie sprawę, że jeśli znów zaczną pracować
fizycznie, zdołają spalić więcej kalorii i oszczędzić na
rachunkach za energię. Wcześniej mnóstwo ludzi było bardzo
otyłych, ale schudli. I to nie dlatego, żeby głodowali, ale
dlatego, że zmieniali swój tryb życia.
Zaczęli
też korzystać z targowisk: kupowali mleko, mięso, jajka i inne
produkty bezpośrednio od okolicznych farmerów. To, co oferowali
farmerzy, było świeższe i zdrowsze od żywności przetworzonej.
Ludzie zrozumieli, że lepiej wychodzą na tym, jeśli przychody
pozostają we wspólnocie lokalnej, zamiast wędrować hen daleko do
wielkiej korporacji.
To
właśnie wtedy twoja babcia, moja mama, rzuciła dotychczasową
pracę i otworzyła domową piekarnię. Naruszało to miejscowy plan
zagospodarowania przestrzennego, ale ludzie opowiedzieli się po
stronie babci, a przeciw rządowi. Gdy rząd uprzytomnił sobie, że
jest bezsilny i nie zdoła rozprawić się z tym nowym sposobem
życia, ludzie zrozumieli, że nie muszą lękać się rządu i stali
się wolni. Coraz więcej ludzi zaczęło zatem pracować we własnych
domach i na własny rachunek. Wcześniej mamusie i tatusiowie
zajmowali różne posady w różnych miejscach, ale teraz coraz
więcej z nich pracuje wspólnie we własnym domu, a to pozwala im
być blisko swoich dzieci – zamiast oddawać je pod cudzą opiekę.
Bliżsi
i dalsi członkowie rodziny postanowili trzymać się razem. Nigdy
więcej bezsensownych długodystansowych podróży, aby się spotkać.
Za czasów mojej młodości wiele rodzin rozdzielały duże
odległości, ale teraz takich rozdzielonych rodzin jest mniej.
Milton
powiedział:
—
Zdaje się, że działo się wam wtedy dużo gorzej niż dziś. Ale
niektórzy mówią, że nasz kraj przechodzi kryzys, że nie jesteśmy
już tacy bogaci, jak kiedyś. Mówią, że musimy „przywrócić
naszemu narodowi wielkość”. Czy to prawda?
Tata
odpowiedział:
—
To zależy od tego, jak rozumiesz bogactwo. Faktycznie, ludzie nie
zarabiają teraz tyle pieniędzy, co wcześniej. Ale nie potrzebują
tego. Jeśli sam wytwarzasz rzeczy, za które kiedyś płaciłeś,
nie potrzebujesz pieniędzy. Jeśli masz blisko przyjaciół, rodzinę
i pracę, nie potrzebujesz samochodów ani biletów na samolot.
Ludzie, którzy chcą określać standard życiowy na podstawie
ilości posiadanych pieniędzy, nie rozumieją, na czym rzecz polega.
To jakość życia jest ważna – a ta jest obecnie lepsza niż
kiedykolwiek. Ludzie, którzy chcą „przywrócić naszemu narodowi
wielkość”, nawet nie wiedzą, co czyni naród wielkim. Oni przez
„wielkość” rozumieją żołnierskie mundury, przemówienia
polityczne i wielkie firmy zatrudniające rzesze ludzi do budowy
czołgów, więzień i rakiet. Mówią o „wolności”, ale tak
naprawdę chcą, aby rząd był tak potężny, jak dawniej – a to
przeciwieństwo wolności. Nie staliśmy się naprawdę wolni, a nasz
naród nie stał się naprawdę wielki, dopóki rząd nie
zbankrutował i nie upadł. Ale oto jesteśmy na miejscu, pod domem
babci. Boże, błogosław Amerykę!
[2008]
Cory
Doctorow
Drukozbrodnia
Gliniarze
rozwalili drukarkę mojego taty, kiedy miałam osiem lat. Pamiętam
jej gorący zapach, podobny do zapachu folii aluminiowej w
mikrofalówce, i widok wściekle skoncentrowanego Tatusia,
napełniającego ją świeżą maziowatą masą drukarską, i
wychodzące z niej przedmioty, przypominające w dotyku świeże
wypieki.
Gliniarze
wpadli frontowymi drzwiami, wymachując pałkami; jeden z nich
recytował przez megafon nakaz sądowy. Tatusia wsypał jeden z
klientów. Policja płaciła farmaceutykami wysokiej jakości –
stymulantami, suplementami na polepszenie pamięci, szczepionkami na
poprawę metabolizmu. Tego rodzaju rzeczami, które bez recepty
kosztują fortunę; tego rodzaju rzeczami, które mógłbyś
wydrukować w domu, gdybyś nie bał się, że twoja kuchnia nagle
wypełni się dużymi, napakowanymi cielskami, a twarde pałki zaczną
ze świstem przecinać powietrze, demolując wszystkich i wszystko,
co stanęło im na drodze.
Zniszczyli
kufer babci; ten, który przywiozła jeszcze z ojczystych stron.
Rozwalili naszą małą lodówkę i oczyszczacz powietrza nad oknem.
Mój kanarek cudem uniknął śmierci, przycupnąwszy w kącie
klatki, gdy duża, obuta stopa zmieniła większą jej część w
żałosny kłębek drutu.
Tatuś.
Jak mogli mu to zrobić. Kiedy z nim skończyli, wyglądał jakby
wziął udział w bijatyce z całą drużyną rugbystów. Wywlekli go
za drzwi i pozwolili wszystkim dziennikarzykom dobrze mu się
przyjrzeć, kiedy wrzucali go do auta. Przez cały ten czas rzecznik
opowiadał światu, że mój Tatuś odpowiada za piracką produkcję
nielegalnych przedmiotów o wartości co najmniej dwudziestu milionów
i że mój Tatuś, zdesperowany złoczyńca, opierał się przy
aresztowaniu.
Widziałam
to wszystko na moim telefonie, siedząc w tym, co pozostało z
naszego salonu, oglądając to na wyświetlaczu i zastanawiając się,
jak ktokolwiek, popatrzywszy na nasze małe mieszkanko i nędzny,
lichy majątek, mógł pomylić je z posiadłością szefa
zorganizowanej grupy przestępczej. Drukarkę, oczywiście, zabrali i
wystawili na widok dziennikarzyków, jak trofeum. Jej mały przybytek
we wnęce kuchennej wydawał się okropnie pusty. Kiedy się
ocknęłam, ogarnęłam mieszkanie, oswobodziłam biednego
ćwierkającego kanarka i postawiłam na miejscu drukarki mikser. Był
zrobiony z wydrukowanych części, więc starczyłby na cały
miesiąc, zanim potrzebowałabym wydrukować nowe łożyska i inne
ruchome elementy. W tamtych czasach umiałam rozebrać i złożyć na
nowo wszystko, co dało się wydrukować.
Kiedy
skończyłam osiemnaście lat, byli gotowi wypuścić Tatusia z
więzienia. Odwiedziłam go trzy razy – w moje dziesiąte urodziny,
w jego pięćdziesiąte i kiedy umarła Mamusia. Minęły dwa lata,
od kiedy widziałam go po raz ostatni. Wyglądał źle. Z powodu
jakiejś więziennej bójki utykał i oglądał się za siebie tak
często, że wyglądało, jakby miał tik. Czułam wstyd, kiedy
minitaksówka wysadziła nas przed domem, i starałam się zachować
pewien dystans od tego zniszczonego, kuśtykającego szkieletu, kiedy
wchodziliśmy do środka i schodami na górę.
–
Lanie – powiedział, sadzając mnie na krześle. – Wiem, że
jesteś bystrą dziewczyną. Nie wiesz może, skąd twój stary Tatuś
mógłby wziąć jakąś drukarkę i trochę masy?
Zacisnęłam
ręce w pięści tak mocno, że paznokcie wpiły mi się w dłonie.
Zamknęłam oczy.
–
Tatusiu, siedziałeś w więzieniu przez dziesięć lat. Dziesięć.
Lat. Będziesz ryzykował kolejnych dziesięć lat, żeby drukować
nowe miksery i leki, nowe laptopy i markowe kapelusze?
Uśmiechnął
się szeroko.
– Nie
jestem głupi, Lanie. Dostałem już nauczkę. Nie warto iść do
więzienia za żaden kapelusz ani laptop. Już nigdy nie wydrukuję
żadnych tego rodzaju śmieci.
Trzymał
w ręku filiżankę herbaty i pił ją teraz, jakby to była whisky –
łyk, a potem długi, głęboki wydech. Zamknął oczy i odchylił
się na krześle.
–
Chodź tutaj, Lanie, chcę ci coś powiedzieć na ucho. Powiem ci, co
zdecydowałem podczas tych dziesięciu lat w zamknięciu. Podejdź i
podsłuchaj swojego głupiego Tatusia.
Poczułam
się winna, że go zbeształam. Było jasne, że sfiksował. Bóg
jeden wie, co przeszedł w więzieniu.
–
Co takiego, Tatusiu? – zapytałam, nachylając się blisko.
–
Lanie, będę drukował nowe drukarki. Dużo nowych drukarek. Po
jednej dla każdego. To warte ceny, jaką jest więzienie. To warte
każdej ceny.
[2006]
Peter
Anderson
Gliniarz
odpowiada
(Objaśnienie:
poniższe opowiadanie zostało napisane jako odpowiedź na
Drukozbrodnię
Cory’ego Doctorowa – opowiedziane z perspektywy jednego z
„gliniarzy”. Proponuję przeczytać wcześniej pierwotne
opowiadanie, a potem moje – inaczej to, co napisałem, może
wydawać się bez sensu. Specjalne podziękowania dla Cory’ego za
zezwolenie na wykorzystanie jego opowiadania i miłe słowa).
1
Gliniarze
– tak nas nazywano – na początku ze względu na gliniany kolor
guzików, lśniących na naszych piersiach i całym mundurze, ale
później ze względu na sposób, w jaki zawsze zmuszaliśmy ich, aby
przyznali się do swoich przestępstw – wdeptując ich w glebę. Z
czasem sami zaczęliśmy siebie nazywać gliniarzami. A ludzie
faktycznie się przyznawali – zawsze. Niektórzy najpierw
twierdzili, że są niewinni, ale po zaledwie kilku minutach w pokoju
przesłuchań przyznawali się do wszystkiego – żebyśmy tylko
przestali. Większość z nich moglibyśmy prawdopodobnie aresztować
i tak, zamknąć na czas nieokreślony, ale formalne przyznanie się
czyniło ich winę czymś oficjalnym – schludnym, czystym, wyraźnym
i bezsprzecznym w oczach dowolnego prawnika, który mógłby wmieszać
się w sprawę – nie żeby wielu to robiło.
2
Jednak
Kessler był inny i za to go w pewien sposób podziwiałem. W
przeciwieństwie do reszty drukarskiej hołoty, nigdy nie krzyczał o
prawnika, ani nie twierdził, że jest niewinny. Zamiast tego
zachowywał się spokojnie, przyznając się do winy od momentu, gdy
z megafonu zagrzmiał akt oskarżenia, a my, trzymając za kostki,
wyciągnęliśmy go z domu i wlekliśmy, uderzając jego głową w
schody. Niektórzy mogliby powiedzieć, że – skoro poddał się z
taką uległością – brutalne traktowanie – wywlekanie go na
zewnątrz i niszczenie jego domu – nie było wcale potrzebne. I
może mieliby rację. Ale i tak, pijani władzą, wymachiwaliśmy
pałami, roztrzaskując czaszki i demolując sprzęty – dla czystej
frajdy.
3
Zawsze
robiliśmy show, porwani szaleńczym duchem aresztowania. Oczywiście,
dawało nam to przyjemność – i dlatego to robiliśmy – ale
takie traktowanie oskarżonych Departament uważał za środek
odstraszający – i dlatego stanowiło ono oficjalną linię
postępowania. Rozwalić wszystko – witrażowe lampy, kufry
podróżne, sprzęty, naczynia, okna – i niczego nie sprzątać –
dla przypomnienia, dlaczego wszyscy obywatele powinni być posłuszni
ustawom, niezależnie od tego, czy się na to zgadzają, czy nie.
Kessler miał więcej śmieci niż inni, pochodzących prawdopodobnie
z nielegalnego druku. Miał nawet tę śmieszną klatkę, którą
zniszczyłem jednym depnięciem buta. Nie widziałem w środku
żadnego ptaka, ale jeśli mieszkał w domu Kesslera, musiał być
przestępcą – tak jak on – i zasłużył na to, co dostał.
4
Kesslera
zdemolowaliśmy prawie tak mocno, jak jego dom. Pracowaliśmy nad nim
we trójkę pałkami i pięściami, a kiedy upadł – metalowymi
okuciami butów. Kiedy go wywlekliśmy, był połamany i zakrwawiony.
Zatrzymaliśmy się na minutę, żeby dziennikarzyki mogły zrobić
zdjęcia. Wszyscy szczerzyliśmy się do aparatów, jakbyśmy
ustrzelili dorodnego jelenia. Potem wrzuciliśmy Kesslera na tył
furgonu. Znów – odstraszanie. Wiedzieliśmy, że dziennikarzyki
służalczo doniosą o tym, co zaszło, chwaląc naszą sumienność
i wysyłając sygnał ostrzegawczy do wszystkich obywateli. Do
obywateli takich jak sąsiedzi Kesslera, którzy kulili się ze
strachu za zamkniętymi drzwiami i nie przyszli mu z pomocą – do
tych samych ludzi, którym Kessler pomagał, dostarczając nielegalne
produkty.
5
Dobytek
przestępcy zostawialiśmy na miejscu, jako groźny komunikat
administracji publicznej – cały dobytek, to znaczy z wyjątkiem
drukarki, która – nawet rozwalona – wciąż mogła być
niebezpieczna. Ci drukarze to sprytni złodzieje, którzy bez
wątpienia zdołaliby wyciągnąć ze strzaskanego urządzenia jego
parametry i stworzyć kolejne, dobre jak nowe i tak samo
niebezpieczne dla cywilizowanego porządku życia, jak to, które
wzięli za wzór. Drukarze nie mieli żadnych skrupułów, jeśli
chodzi o produkowanie wysokiej jakości farmaceutyków, komputerów,
sprzętów domowych – wszystkiego, co, zgodnie ze świętą literą
prawa, stanowiło wyłączną domenę Korporacji. Drukarkę należało
zabrać na posterunek dla bezpiecznego przechowania i jako trofeum –
ale, na szczęście dla nas, rzadko jako dowód w jakimkolwiek
procesie.
6
Kessler
szybko poddał się sprawiedliwości, przyjmując wyrok ze spokojem.
Moi przełożeni byli do tego stopnia zadowoleni z unieszkodliwienia
tak wysoko postawionego fałszerza, że dali mi awans na
funkcjonariusza więziennego w zakładzie, gdzie trzymano Kesslera –
po tym, jak w końcu wypuszczono go ze szpitala. Od chwili, gdy
przybył do więzienia, siedziałem mu na karku – budziłem go o
nieludzkich porach, podtruwałem mu jedzenie, nawet sprowokowałem
między nim a innym więźniem bójkę, wskutek czego zaczął
poważnie utykać i w obawie przede mną bez przerwy oglądał się
za siebie.
7
Ale
czasy się zmieniły. Oczywiście, wciąż dominowała Korporacja,
ale władzę przejęła nowa Administracja, bezmyślnie litująca się
nad przestępcami, którzy – nawet za kratami więzienia – wciąż
stanowili poważne zagrożenie dla państwa. Administracja przejęła
władanie nad Departamentem, lekkomyślnie traktując z łagodnością
więźniów, których nazwała „niesłusznie skazanymi”. Wśród
nich znalazł się Kessler, którego ułaskawiono po odsiedzeniu
zaledwie dziesięciu lat z pięćdziesięcioletniego wyroku. A ja
zostałem zdegradowany, oddelegowany z powrotem do regularnych
patroli, a ponieważ wobec Administracji i Departamentu byłem
bezsilny, korzystałem z władzy tam, gdzie się dało. To znaczy, w
stosunku do Kesslera. Kiedy doszły mnie wieści, że wypytuje o masę
drukarską, szukając nowego źródła dostaw – w sytuacji, gdy
stare zostały wyeliminowane – wiedziałem, że coś szykuje.
8
Jednak
z powrotem na patrolu nie jest już tak, jak w starych, dawnych
czasach. Nie mogę po prostu kopniakami wyważać drzwi, rozwalać
łbów i wymuszać od opornych przyznania się do winy. Zamiast tego
muszę prowadzić inwigilację, gromadzić dowody i – żeby kogoś
aresztować, nawet za najdrobniejsze przestępstwo – zdobywać
nakazy – prawdziwe, a nie udzielane automatycznie, jak dawniej.
Zamiast stosować brutalną siłę, muszę przypatrywać się i
obserwować. To na swój sposób interesujące – ćwiczenie
intelektualne zamiast niegdysiejszego stosowania siły fizycznej.
Więc przypatruję się i obserwuję Kesslera i jego córkę –
pociągającą osiemnastolatkę o imieniu Lane. Kiedy wsadziłem
Kesslera do więzienia, była zaledwie dzieckiem, ale od tej pory
dojrzała i stała się bardzo atrakcyjną panną. Obserwuję ich
pewnego popołudnia przez okno kuchenne; są w salonie; on siedzi w
kącie, a ona nerwowo spaceruje – długie nogi i obcisłe spodnie –
ale chociaż widzę ich dosyć wyraźnie, słyszę ich bardzo słabo
przez moskitierę.
9
Szybko
orientuję się, że Kessler zmienił swoje metody. Sąsiedzi nie
wparadowują już do jego domu o różnych porach, żeby kupić leki,
drobne przedmioty i sprzęty. Zamiast tego każdego dnia przybywa
tylko jeden lub dwóch gości – przychodzą jedynie z pełnymi
nadziei twarzami i niedługo później wychodzą z zupełnie pustymi
rękami. Myślę, że Kessler przestawia się na produkty dla
bogatych i albo nie ma ich jeszcze gotowych, albo są tak drogie, że
nikogo na nie nie stać.
10
Przez
otwarte okno kuchenne słyszę tylko urywki rozmowy – „warte
pójścia do więzienia”, „już nigdy” – i słyszę jak
Kessler siorbie, jakby coś pociągał z filiżanki, a potem głośno
wzdycha. Słyszę jak mówi: „Chcę ci coś powiedzieć na ucho...”
– zanim szum generatora zagłusza jego głos. Wyjawia swój
sekretny plan, który wymyślił – tylko jej.
11
Wpatruję
się w salon przez okno, mijając wzrokiem postrzępioną moskitierę
i brudną zasłonę; widzę w przelocie smukłe biodra córki
Kesslera, która nachyla się, żeby usłyszeć tajemnicę. Przez
chwilę wyobrażam sobie, że jestem na jego miejscu – nie jako
przestępca, wyjawiający szeptem swój najnowszy plan, ale jako
obiekt zainteresowania młodej kobiety – takiej, jak ona;
delikatnej i gibkiej, o słodkim oddechu i ciemnobrązowych oczach –
i, w przeciwieństwie do uczuć Kesslera, moje uczucia nie są wcale
ojcowskie. I wyobrażam sobie, że... nie, nie mogę sobie takich
rzeczy wyobrażać, nie teraz. Teraz mam do wykonania zadanie. Reszta
niech będzie dodatkową korzyścią, która z niego wynika, a nie
nim samym.
12
Widzę,
jak dziewczyna raptownie się prostuje, jakby w szoku; jakby plan
Kesslera był tak zuchwały, że wzdraga się na samą myśl o nim.
Jest jasne, że Kessler wykombinował coś poważnego – a ja o tym
wiem i dorwę go. Na razie po prostu będę go bacznie śledził,
chociaż teraz ja i inni gliniarze mamy z tym ciężko; ale mimo
trudności wsadzę Kesslera do więzienia – tym razem na dobre.
Powinno mi się udać zdobyć na niego jakieś dowody – delikatnie
i elegancko – choć wolałbym robić to po staremu, wywalając
drzwi z zawiasów i rozwalając łby. A wkrótce znowu będę mógł
to robić, bo obecna Administracja już zaczyna tracić kontrolę.
Władza wraca w ręce drugiej strony – w ręce takich jak ja
gliniarzy, którzy wolą używać siły. Ten słodki dzień wkrótce
nadejdzie, a kiedy to się stanie, docenię go tym bardziej, bo tak
długo na niego czekałem. Odzyskanie dawnych możliwości jest warte
każdej ceny.
[2007]
Teksty zostały pierwotnie opublikowane na autorskiej stronie ich tłumacza, Łukasza Kowalskiego. Projekt logo: Sztukmistrz.
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz