L7 (10) - Bajki-niebajki

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------




James Leroy Wilson
Standard życiowy a jakość życia

Trudności gospodarcze mogą pomóc w wyborze lepszego sposobu życia

— Tatusiu, weźmiesz mnie na ręce?
— Rosie, jesteś już wystarczająco duża, żeby iść całą drogę pieszo. To tylko parę przecznic stąd.
Był piękny ranek. Idąc swoim osiedlem, tatuś z córką machali przyjaźnie do ludzi pracujących w swoich przydomowych ogródkach.
— Chciałabym, żeby babcia nie mieszkała tak daleko! — poskarżyła się Rose.
Tata zaśmiał się.
— Masz szczęście, że babcia mieszka tylko parę ulic stąd. Kiedy byłem w twoim wieku, moi dziadkowie mieszkali dwa tysiące mil ode mnie!
— Dwa tysiące! — Milton, starszy brat Rose, aż zaniemówił. — Czy kiedykolwiek się z nimi widywałeś?
— No, jakiś raz albo dwa w roku. Lecieliśmy z wizytą do nich, a czasami oni do nas. Ale potem latanie zrobiło się za drogie, a samoloty strasznie się spóźniały – a to nic przyjemnego ani dla dzieci, ani dla rodziców. Próbowaliśmy jeździć do dziadków samochodem, ale były trudności z tym, żeby oboje moi rodzice, a wasi dziadkowie, w tym samym czasie dostali urlop w pracy. Dojazd zabierał nam cztery dni; powrót – tyle samo; a wszystko, żeby zobaczyć się z babcią i dziadkiem na zaledwie pięć dni. A zresztą benzyna tak poszła w górę, że nawet jeżdżenie zrobiło się za drogie. Więc potem widywaliśmy się z nimi jakoś raz na dwa lata.
— Ale dlaczego dziadkowie mieszkali tak daleko od was?
— Ze względu na pracę dziadka – i mojej mamy, czyli waszej babci, też.
— Dlaczego nie mieszkali bliżej i nie zajmowali się czym innym?
— Dobre pytanie. Musieli trzymać się blisko firm, dla których pracowali, bo to one płaciły za ich leczenie.
— Tatusiu, czy dziadkowie byli niewolnikami?
Tata zaśmiał się. — Nie! Nie to miałem... Skąd. — Ale pomyślał sobie: „Może w pewnym sensie nimi byli”.
Milton zapytał:
— Dlaczego latanie zrobiło się takie drogie?
Tata powiedział:
— Cóż, to było wtedy, kiedy wszystko tak zdrożało. Nie tylko paliwo – jedzenie też. Zaczęło się, kiedy Bank Rezerwy Federalnej drukował coraz więcej pieniędzy, żeby finansować wydatki, które rząd robił mimo deficytu budżetowego. Wydawanie pieniędzy mimo dziury w budżecie polega na tym, że rząd wydaje więcej niż zbierze w podatkach; a rząd wydawał olbrzymie sumy. Na dobitkę robił to nieudacznie, finansując głupie wojny, a to doprowadziło do wzrostu cen wszystkiego – poczynając od paliwa i jedzenia.
Milton powiedział:
— To brzmi okropnie. Co zrobiliście?
Tata odpowiedział:
— Ludzie przestali robić to, co dotychczas, i zadali sobie pytanie, dlaczego żyją w ten, a nie inny sposób. Zapytali, dlaczego w samolocie traktuje się ich jak bydło. Dlaczego zdziera się z nich na stacji benzynowej i w supermarkecie. Wiele osób chciało, żeby rząd coś zrobił, aby im pomóc, bo nie rozumiało, że to właśnie rząd był przyczyną ich problemów. Ale inni, tak jak twoja babcia, zabrali się do roboty.
— Co zrobiła babcia? — zapytał Milton.
— No cóż, widzisz wszystkich tych ludzi pracujących w swoich ogródkach? Tych ogródków kiedyś tu nie było. Ludzie mieli trawniki i szli między sobą w zawody o to, kto ma najpiękniejszą i najzieleńszą trawę. Ale twoja babcia wróciła pewnego dnia z supermarketu, usiadła i powiedziała: „Dość tego. Będziemy mieli nasze własne jedzenie”. I następnej wiosny w miejscu, gdzie poprzednio rosła trawa, babcia założyła ogródek warzywny.
Żebyś tylko widział, jakiego szału dostali niektórzy sąsiedzi babci. Wspólnota mieszkaniowa pozwała ją do sądu, twierdząc, że jej ogród psuje widok i że spadnie wartość pozostałych nieruchomości. Ale rok później sami zaczęli zakładać własne ogródki w miejsce trawników.
I nie skończyło się na samych trawnikach. Ludzie zaczęli wprowadzać w domach ulepszenia, aby oszczędzać więcej energii. Nie robili tego w trosce o środowisko, ale o własną kieszeń. Sąsiedzi zaczęli dzielić się ze sobą swoimi pomysłami i wspólnie pracować – podczas gdy wcześniej prawie nie otwierali do siebie ust.
Wiele innych rzeczy ludzie również zaczęli robić inaczej. Wcześniej jeździli wszędzie samochodami, korzystali z wind i schodów ruchomych, aby potem płacić za możliwość wyciskania z siebie siódmych potów w siłowni. Ale konieczność oszczędzania doprowadziła do porzucenia siłowni. Ludzie zaczęli rzadziej korzystać z samochodów, a częściej chodzić pieszo i jeździć na rowerze, a w ramach ćwiczeń wchodzili na piętra po schodach. Niektóre rodziny zrezygnowały z własnych aut, decydując się na zakup vana wspólnie z sąsiadami i, gdy tylko się dało, wzajemnie się podwozili. Wiele dwudziestowiecznych wynalazków pozwalających uniknąć wysiłku było dostępnych na wyciągnięcie ręki, ale ludzie zdali sobie sprawę, że jeśli znów zaczną pracować fizycznie, zdołają spalić więcej kalorii i oszczędzić na rachunkach za energię. Wcześniej mnóstwo ludzi było bardzo otyłych, ale schudli. I to nie dlatego, żeby głodowali, ale dlatego, że zmieniali swój tryb życia.
Zaczęli też korzystać z targowisk: kupowali mleko, mięso, jajka i inne produkty bezpośrednio od okolicznych farmerów. To, co oferowali farmerzy, było świeższe i zdrowsze od żywności przetworzonej. Ludzie zrozumieli, że lepiej wychodzą na tym, jeśli przychody pozostają we wspólnocie lokalnej, zamiast wędrować hen daleko do wielkiej korporacji.
To właśnie wtedy twoja babcia, moja mama, rzuciła dotychczasową pracę i otworzyła domową piekarnię. Naruszało to miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego, ale ludzie opowiedzieli się po stronie babci, a przeciw rządowi. Gdy rząd uprzytomnił sobie, że jest bezsilny i nie zdoła rozprawić się z tym nowym sposobem życia, ludzie zrozumieli, że nie muszą lękać się rządu i stali się wolni. Coraz więcej ludzi zaczęło zatem pracować we własnych domach i na własny rachunek. Wcześniej mamusie i tatusiowie zajmowali różne posady w różnych miejscach, ale teraz coraz więcej z nich pracuje wspólnie we własnym domu, a to pozwala im być blisko swoich dzieci – zamiast oddawać je pod cudzą opiekę.
Bliżsi i dalsi członkowie rodziny postanowili trzymać się razem. Nigdy więcej bezsensownych długodystansowych podróży, aby się spotkać. Za czasów mojej młodości wiele rodzin rozdzielały duże odległości, ale teraz takich rozdzielonych rodzin jest mniej.
Milton powiedział:
— Zdaje się, że działo się wam wtedy dużo gorzej niż dziś. Ale niektórzy mówią, że nasz kraj przechodzi kryzys, że nie jesteśmy już tacy bogaci, jak kiedyś. Mówią, że musimy „przywrócić naszemu narodowi wielkość”. Czy to prawda?
Tata odpowiedział:
— To zależy od tego, jak rozumiesz bogactwo. Faktycznie, ludzie nie zarabiają teraz tyle pieniędzy, co wcześniej. Ale nie potrzebują tego. Jeśli sam wytwarzasz rzeczy, za które kiedyś płaciłeś, nie potrzebujesz pieniędzy. Jeśli masz blisko przyjaciół, rodzinę i pracę, nie potrzebujesz samochodów ani biletów na samolot. Ludzie, którzy chcą określać standard życiowy na podstawie ilości posiadanych pieniędzy, nie rozumieją, na czym rzecz polega. To jakość życia jest ważna – a ta jest obecnie lepsza niż kiedykolwiek. Ludzie, którzy chcą „przywrócić naszemu narodowi wielkość”, nawet nie wiedzą, co czyni naród wielkim. Oni przez „wielkość” rozumieją żołnierskie mundury, przemówienia polityczne i wielkie firmy zatrudniające rzesze ludzi do budowy czołgów, więzień i rakiet. Mówią o „wolności”, ale tak naprawdę chcą, aby rząd był tak potężny, jak dawniej – a to przeciwieństwo wolności. Nie staliśmy się naprawdę wolni, a nasz naród nie stał się naprawdę wielki, dopóki rząd nie zbankrutował i nie upadł. Ale oto jesteśmy na miejscu, pod domem babci. Boże, błogosław Amerykę!

[2008]



Cory Doctorow
Drukozbrodnia

Gliniarze rozwalili drukarkę mojego taty, kiedy miałam osiem lat. Pamiętam jej gorący zapach, podobny do zapachu folii aluminiowej w mikrofalówce, i widok wściekle skoncentrowanego Tatusia, napełniającego ją świeżą maziowatą masą drukarską, i wychodzące z niej przedmioty, przypominające w dotyku świeże wypieki.
Gliniarze wpadli frontowymi drzwiami, wymachując pałkami; jeden z nich recytował przez megafon nakaz sądowy. Tatusia wsypał jeden z klientów. Policja płaciła farmaceutykami wysokiej jakości – stymulantami, suplementami na polepszenie pamięci, szczepionkami na poprawę metabolizmu. Tego rodzaju rzeczami, które bez recepty kosztują fortunę; tego rodzaju rzeczami, które mógłbyś wydrukować w domu, gdybyś nie bał się, że twoja kuchnia nagle wypełni się dużymi, napakowanymi cielskami, a twarde pałki zaczną ze świstem przecinać powietrze, demolując wszystkich i wszystko, co stanęło im na drodze.
Zniszczyli kufer babci; ten, który przywiozła jeszcze z ojczystych stron. Rozwalili naszą małą lodówkę i oczyszczacz powietrza nad oknem. Mój kanarek cudem uniknął śmierci, przycupnąwszy w kącie klatki, gdy duża, obuta stopa zmieniła większą jej część w żałosny kłębek drutu.
Tatuś. Jak mogli mu to zrobić. Kiedy z nim skończyli, wyglądał jakby wziął udział w bijatyce z całą drużyną rugbystów. Wywlekli go za drzwi i pozwolili wszystkim dziennikarzykom dobrze mu się przyjrzeć, kiedy wrzucali go do auta. Przez cały ten czas rzecznik opowiadał światu, że mój Tatuś odpowiada za piracką produkcję nielegalnych przedmiotów o wartości co najmniej dwudziestu milionów i że mój Tatuś, zdesperowany złoczyńca, opierał się przy aresztowaniu.
Widziałam to wszystko na moim telefonie, siedząc w tym, co pozostało z naszego salonu, oglądając to na wyświetlaczu i zastanawiając się, jak ktokolwiek, popatrzywszy na nasze małe mieszkanko i nędzny, lichy majątek, mógł pomylić je z posiadłością szefa zorganizowanej grupy przestępczej. Drukarkę, oczywiście, zabrali i wystawili na widok dziennikarzyków, jak trofeum. Jej mały przybytek we wnęce kuchennej wydawał się okropnie pusty. Kiedy się ocknęłam, ogarnęłam mieszkanie, oswobodziłam biednego ćwierkającego kanarka i postawiłam na miejscu drukarki mikser. Był zrobiony z wydrukowanych części, więc starczyłby na cały miesiąc, zanim potrzebowałabym wydrukować nowe łożyska i inne ruchome elementy. W tamtych czasach umiałam rozebrać i złożyć na nowo wszystko, co dało się wydrukować.
Kiedy skończyłam osiemnaście lat, byli gotowi wypuścić Tatusia z więzienia. Odwiedziłam go trzy razy – w moje dziesiąte urodziny, w jego pięćdziesiąte i kiedy umarła Mamusia. Minęły dwa lata, od kiedy widziałam go po raz ostatni. Wyglądał źle. Z powodu jakiejś więziennej bójki utykał i oglądał się za siebie tak często, że wyglądało, jakby miał tik. Czułam wstyd, kiedy minitaksówka wysadziła nas przed domem, i starałam się zachować pewien dystans od tego zniszczonego, kuśtykającego szkieletu, kiedy wchodziliśmy do środka i schodami na górę.
– Lanie – powiedział, sadzając mnie na krześle. – Wiem, że jesteś bystrą dziewczyną. Nie wiesz może, skąd twój stary Tatuś mógłby wziąć jakąś drukarkę i trochę masy?
Zacisnęłam ręce w pięści tak mocno, że paznokcie wpiły mi się w dłonie. Zamknęłam oczy.
– Tatusiu, siedziałeś w więzieniu przez dziesięć lat. Dziesięć. Lat. Będziesz ryzykował kolejnych dziesięć lat, żeby drukować nowe miksery i leki, nowe laptopy i markowe kapelusze?
Uśmiechnął się szeroko.
– Nie jestem głupi, Lanie. Dostałem już nauczkę. Nie warto iść do więzienia za żaden kapelusz ani laptop. Już nigdy nie wydrukuję żadnych tego rodzaju śmieci.
Trzymał w ręku filiżankę herbaty i pił ją teraz, jakby to była whisky – łyk, a potem długi, głęboki wydech. Zamknął oczy i odchylił się na krześle.
– Chodź tutaj, Lanie, chcę ci coś powiedzieć na ucho. Powiem ci, co zdecydowałem podczas tych dziesięciu lat w zamknięciu. Podejdź i podsłuchaj swojego głupiego Tatusia.
Poczułam się winna, że go zbeształam. Było jasne, że sfiksował. Bóg jeden wie, co przeszedł w więzieniu.
– Co takiego, Tatusiu? – zapytałam, nachylając się blisko.
– Lanie, będę drukował nowe drukarki. Dużo nowych drukarek. Po jednej dla każdego. To warte ceny, jaką jest więzienie. To warte każdej ceny.

[2006]




Peter Anderson
Gliniarz odpowiada

(Objaśnienie: poniższe opowiadanie zostało napisane jako odpowiedź na Drukozbrodnię Cory’ego Doctorowa – opowiedziane z perspektywy jednego z „gliniarzy”. Proponuję przeczytać wcześniej pierwotne opowiadanie, a potem moje – inaczej to, co napisałem, może wydawać się bez sensu. Specjalne podziękowania dla Cory’ego za zezwolenie na wykorzystanie jego opowiadania i miłe słowa).

1
Gliniarze – tak nas nazywano – na początku ze względu na gliniany kolor guzików, lśniących na naszych piersiach i całym mundurze, ale później ze względu na sposób, w jaki zawsze zmuszaliśmy ich, aby przyznali się do swoich przestępstw – wdeptując ich w glebę. Z czasem sami zaczęliśmy siebie nazywać gliniarzami. A ludzie faktycznie się przyznawali – zawsze. Niektórzy najpierw twierdzili, że są niewinni, ale po zaledwie kilku minutach w pokoju przesłuchań przyznawali się do wszystkiego – żebyśmy tylko przestali. Większość z nich moglibyśmy prawdopodobnie aresztować i tak, zamknąć na czas nieokreślony, ale formalne przyznanie się czyniło ich winę czymś oficjalnym – schludnym, czystym, wyraźnym i bezsprzecznym w oczach dowolnego prawnika, który mógłby wmieszać się w sprawę – nie żeby wielu to robiło.

2
Jednak Kessler był inny i za to go w pewien sposób podziwiałem. W przeciwieństwie do reszty drukarskiej hołoty, nigdy nie krzyczał o prawnika, ani nie twierdził, że jest niewinny. Zamiast tego zachowywał się spokojnie, przyznając się do winy od momentu, gdy z megafonu zagrzmiał akt oskarżenia, a my, trzymając za kostki, wyciągnęliśmy go z domu i wlekliśmy, uderzając jego głową w schody. Niektórzy mogliby powiedzieć, że – skoro poddał się z taką uległością – brutalne traktowanie – wywlekanie go na zewnątrz i niszczenie jego domu – nie było wcale potrzebne. I może mieliby rację. Ale i tak, pijani władzą, wymachiwaliśmy pałami, roztrzaskując czaszki i demolując sprzęty – dla czystej frajdy.

3
Zawsze robiliśmy show, porwani szaleńczym duchem aresztowania. Oczywiście, dawało nam to przyjemność – i dlatego to robiliśmy – ale takie traktowanie oskarżonych Departament uważał za środek odstraszający – i dlatego stanowiło ono oficjalną linię postępowania. Rozwalić wszystko – witrażowe lampy, kufry podróżne, sprzęty, naczynia, okna – i niczego nie sprzątać – dla przypomnienia, dlaczego wszyscy obywatele powinni być posłuszni ustawom, niezależnie od tego, czy się na to zgadzają, czy nie. Kessler miał więcej śmieci niż inni, pochodzących prawdopodobnie z nielegalnego druku. Miał nawet tę śmieszną klatkę, którą zniszczyłem jednym depnięciem buta. Nie widziałem w środku żadnego ptaka, ale jeśli mieszkał w domu Kesslera, musiał być przestępcą – tak jak on – i zasłużył na to, co dostał.

4
Kesslera zdemolowaliśmy prawie tak mocno, jak jego dom. Pracowaliśmy nad nim we trójkę pałkami i pięściami, a kiedy upadł – metalowymi okuciami butów. Kiedy go wywlekliśmy, był połamany i zakrwawiony. Zatrzymaliśmy się na minutę, żeby dziennikarzyki mogły zrobić zdjęcia. Wszyscy szczerzyliśmy się do aparatów, jakbyśmy ustrzelili dorodnego jelenia. Potem wrzuciliśmy Kesslera na tył furgonu. Znów – odstraszanie. Wiedzieliśmy, że dziennikarzyki służalczo doniosą o tym, co zaszło, chwaląc naszą sumienność i wysyłając sygnał ostrzegawczy do wszystkich obywateli. Do obywateli takich jak sąsiedzi Kesslera, którzy kulili się ze strachu za zamkniętymi drzwiami i nie przyszli mu z pomocą – do tych samych ludzi, którym Kessler pomagał, dostarczając nielegalne produkty.

5
Dobytek przestępcy zostawialiśmy na miejscu, jako groźny komunikat administracji publicznej – cały dobytek, to znaczy z wyjątkiem drukarki, która – nawet rozwalona – wciąż mogła być niebezpieczna. Ci drukarze to sprytni złodzieje, którzy bez wątpienia zdołaliby wyciągnąć ze strzaskanego urządzenia jego parametry i stworzyć kolejne, dobre jak nowe i tak samo niebezpieczne dla cywilizowanego porządku życia, jak to, które wzięli za wzór. Drukarze nie mieli żadnych skrupułów, jeśli chodzi o produkowanie wysokiej jakości farmaceutyków, komputerów, sprzętów domowych – wszystkiego, co, zgodnie ze świętą literą prawa, stanowiło wyłączną domenę Korporacji. Drukarkę należało zabrać na posterunek dla bezpiecznego przechowania i jako trofeum – ale, na szczęście dla nas, rzadko jako dowód w jakimkolwiek procesie.

6
Kessler szybko poddał się sprawiedliwości, przyjmując wyrok ze spokojem. Moi przełożeni byli do tego stopnia zadowoleni z unieszkodliwienia tak wysoko postawionego fałszerza, że dali mi awans na funkcjonariusza więziennego w zakładzie, gdzie trzymano Kesslera – po tym, jak w końcu wypuszczono go ze szpitala. Od chwili, gdy przybył do więzienia, siedziałem mu na karku – budziłem go o nieludzkich porach, podtruwałem mu jedzenie, nawet sprowokowałem między nim a innym więźniem bójkę, wskutek czego zaczął poważnie utykać i w obawie przede mną bez przerwy oglądał się za siebie.

7
Ale czasy się zmieniły. Oczywiście, wciąż dominowała Korporacja, ale władzę przejęła nowa Administracja, bezmyślnie litująca się nad przestępcami, którzy – nawet za kratami więzienia – wciąż stanowili poważne zagrożenie dla państwa. Administracja przejęła władanie nad Departamentem, lekkomyślnie traktując z łagodnością więźniów, których nazwała „niesłusznie skazanymi”. Wśród nich znalazł się Kessler, którego ułaskawiono po odsiedzeniu zaledwie dziesięciu lat z pięćdziesięcioletniego wyroku. A ja zostałem zdegradowany, oddelegowany z powrotem do regularnych patroli, a ponieważ wobec Administracji i Departamentu byłem bezsilny, korzystałem z władzy tam, gdzie się dało. To znaczy, w stosunku do Kesslera. Kiedy doszły mnie wieści, że wypytuje o masę drukarską, szukając nowego źródła dostaw – w sytuacji, gdy stare zostały wyeliminowane – wiedziałem, że coś szykuje.

8
Jednak z powrotem na patrolu nie jest już tak, jak w starych, dawnych czasach. Nie mogę po prostu kopniakami wyważać drzwi, rozwalać łbów i wymuszać od opornych przyznania się do winy. Zamiast tego muszę prowadzić inwigilację, gromadzić dowody i – żeby kogoś aresztować, nawet za najdrobniejsze przestępstwo – zdobywać nakazy – prawdziwe, a nie udzielane automatycznie, jak dawniej. Zamiast stosować brutalną siłę, muszę przypatrywać się i obserwować. To na swój sposób interesujące – ćwiczenie intelektualne zamiast niegdysiejszego stosowania siły fizycznej. Więc przypatruję się i obserwuję Kesslera i jego córkę – pociągającą osiemnastolatkę o imieniu Lane. Kiedy wsadziłem Kesslera do więzienia, była zaledwie dzieckiem, ale od tej pory dojrzała i stała się bardzo atrakcyjną panną. Obserwuję ich pewnego popołudnia przez okno kuchenne; są w salonie; on siedzi w kącie, a ona nerwowo spaceruje – długie nogi i obcisłe spodnie – ale chociaż widzę ich dosyć wyraźnie, słyszę ich bardzo słabo przez moskitierę.

9
Szybko orientuję się, że Kessler zmienił swoje metody. Sąsiedzi nie wparadowują już do jego domu o różnych porach, żeby kupić leki, drobne przedmioty i sprzęty. Zamiast tego każdego dnia przybywa tylko jeden lub dwóch gości – przychodzą jedynie z pełnymi nadziei twarzami i niedługo później wychodzą z zupełnie pustymi rękami. Myślę, że Kessler przestawia się na produkty dla bogatych i albo nie ma ich jeszcze gotowych, albo są tak drogie, że nikogo na nie nie stać.

10
Przez otwarte okno kuchenne słyszę tylko urywki rozmowy – „warte pójścia do więzienia”, „już nigdy” – i słyszę jak Kessler siorbie, jakby coś pociągał z filiżanki, a potem głośno wzdycha. Słyszę jak mówi: „Chcę ci coś powiedzieć na ucho...” – zanim szum generatora zagłusza jego głos. Wyjawia swój sekretny plan, który wymyślił – tylko jej.

11
Wpatruję się w salon przez okno, mijając wzrokiem postrzępioną moskitierę i brudną zasłonę; widzę w przelocie smukłe biodra córki Kesslera, która nachyla się, żeby usłyszeć tajemnicę. Przez chwilę wyobrażam sobie, że jestem na jego miejscu – nie jako przestępca, wyjawiający szeptem swój najnowszy plan, ale jako obiekt zainteresowania młodej kobiety – takiej, jak ona; delikatnej i gibkiej, o słodkim oddechu i ciemnobrązowych oczach – i, w przeciwieństwie do uczuć Kesslera, moje uczucia nie są wcale ojcowskie. I wyobrażam sobie, że... nie, nie mogę sobie takich rzeczy wyobrażać, nie teraz. Teraz mam do wykonania zadanie. Reszta niech będzie dodatkową korzyścią, która z niego wynika, a nie nim samym.

12
Widzę, jak dziewczyna raptownie się prostuje, jakby w szoku; jakby plan Kesslera był tak zuchwały, że wzdraga się na samą myśl o nim. Jest jasne, że Kessler wykombinował coś poważnego – a ja o tym wiem i dorwę go. Na razie po prostu będę go bacznie śledził, chociaż teraz ja i inni gliniarze mamy z tym ciężko; ale mimo trudności wsadzę Kesslera do więzienia – tym razem na dobre. Powinno mi się udać zdobyć na niego jakieś dowody – delikatnie i elegancko – choć wolałbym robić to po staremu, wywalając drzwi z zawiasów i rozwalając łby. A wkrótce znowu będę mógł to robić, bo obecna Administracja już zaczyna tracić kontrolę. Władza wraca w ręce drugiej strony – w ręce takich jak ja gliniarzy, którzy wolą używać siły. Ten słodki dzień wkrótce nadejdzie, a kiedy to się stanie, docenię go tym bardziej, bo tak długo na niego czekałem. Odzyskanie dawnych możliwości jest warte każdej ceny.

[2007]









Teksty zostały pierwotnie opublikowane na autorskiej stronie ich tłumacza, Łukasza Kowalskiego. Projekt logo: Sztukmistrz.

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz