Było ci malarzy wielu: Drzewa i słupy

Św. Rajmunda Nonnata, Wyznawcy, A.D. 2015

Fot. Paweł Antoniewicz

Inny świat Norwida

Fot. E.S.
 (Zdjęcie znane nieoficjalnie pt. Łódka Jamesa Bonda)


Cyprian Norwid chciał, żeby świat był zdecydowanie i pod wieloma względami inny niż jest.

A niechże Bóg broni, abyśmy na takim świecie żyli, gdzie wystarcza być zdolnym, bogatym i mieć piękną żonę, aby szczęśliwym być. Ja zupełnie przeciwnych kondycji świata chcę. Pokażcie mi świat, gdzie by, nie będąc zdolnym ani bogatym, ani pięknej żony posiadaczem (!), można było szczęśliwym być, a ja tam wielce będę uradowany, patrząc sobie na wszystko, co zdolnego, bogatego i co pięknego jest, i radując się z tego bardzo serdecznie.

List do Marii Trębickiej, [Paryż, sierpień 1856], Pisma wszystkie, t. VIII, s. 282

Ten fragment pozwala zrozumieć, że nie tylko zawiłości stylu poety były i są przeszkodą w porozumieniu się z czytelnikami, ale i jego wizja świata, jego niezadowolenie ze świata, z tego, w jaki sposób ludzie żyją, co cenią, do czego dążą. „Ja zupełnie przeciwnych kondycji świata chcę”.

Jakich? Jakich „kondycji świata” – czyli jakich warunków, jakich stosunków panujących w świecie – chce Norwid? Sam wyjaśnia: chciałby żyć w takim świecie, w którym człowiek może się czuć szczęśliwy, choćby nie posiadał zdolności, bogactw ani... pięknej żony. Można w tym miejscu zapytać: czy bardzo się zmieniły ludzkie dążenia w stosunku do tych sprzed półtora wieku? Czy szczęście nie jest zazwyczaj nadal utożsamiane ze zdolnościami, zamożnością, młodością i pięknością?
Poeta nie odrzuca: zdolności, bogactwa, piękna. Więcej: mówi wyraźnie, że się będzie ich widokiem „bardzo serdecznie” cieszył – jednak formułuje stanowcze zastrzeżenie: jeżeli nie będą one traktowane jako obowiązujące warunki poczucia szczęścia. A zależy mu na innych, ba! – „zupełnie przeciwnych” – „kondycjach świata” przynajmniej z dwóch powodów. Norwid, chrześcijanin, nie chce, żeby dla jakiegokolwiek człowieka warunkiem szczęścia było posiadanie czegokolwiek w doczesnym świecie. Człowiek, stworzony i odkupiony przez Boga, ma dążyć do osiągnięcia szczęścia wiecznego. Po drugie zaś: człowiek jest też sam zbyt cenny, żeby mógł sprowadzać wartość swojego życia do uzyskanych zdobyczy. A jest cenny, bo został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, „jest zawsze obrazem i podobieństwem Boga żywego” (List do Karola Ruprechta, [październik?] 1867, Pisma wszystkie, t. IX, s. 314). Dlatego też musi szanować skarb każdego, w tym i własnego, życia. Dlatego Norwidowi jest „smutno – aż do kości smutno”, gdy widzi, „Że coraz żywot mniej uczczony tu –” (wiersz Aerumnarum plenus [‘pełen smutków’]), w doczesnym świecie, który odrzuca upragnione przez niego „kondycje” (warunki) szczęścia, a szuka go według fałszywych drogowskazów, pouczających nie o tym, jak własne życie szanować i czcić, lecz jak bezcześcić i trwonić.

STANISŁAW FALKOWSKI

Cudze chwalicie, swego nie znacie



Uważam, że forma łacińska Kościoła nie jest przypadkowa. Uważam, że Pan Bóg chciał takiej cielesnej powłoki dla swego Mistycznego Ciała. Jedną z cech owej powłoki jest sztuka sakralna. Zachodnia sztuka sakralna. Mogę o niej powiedzieć jedynie jako laik, jako osoba która zachwyca się widokiem, a nie analizuje technikę twórczą. Sztuka sakralna Zachodu jest jak piękny zapis rozwoju myśli katolickiej, jak pamiętnik naszej wiary napisany przez artystę chcącego zachować kolejne etapy swojego dojrzewania w poznawaniu Boga, w odkrywaniu danej mu Prawdy.
Jakże ona głęboka, jakże wieloaspektowa! Ileż w niej treści, teologii, ileż uwiecznionych drgań duszy! Uwiecznionych dzięki iskrze Bożej, której zwykły śmiertelnik, nieartysta nie posiada.
Ogarnia mnie smutek, gdy widzę, jak to nieprzebyte morze piękna i gruba księga treści upada dzisiaj pod ciosami nowych trendów estetycznych w Kościele. O szpetocie współczesnej architektury sakralnej napisano już sporo. O tandecie obrazów czy witraży również. O „ikejowskiej” estetyce mebli kościelnych także. Nie będę także dodawał niczego na temat dodatkowego wyposażenia domów Bożych, w postaci ekranów, plazm, sprzętów nagłaśniających czy rozwieszanych po prezbiteriach bilbordów z hasłami o topornej jak młot konstrukcji. Nie rozwinę także uwagi o traktowaniu bocznych ołtarzy jako podstawek pod różnego rodzaju wystroje.
To wszystko to po prostu brzydota będąca pochodną jałowości duchowej jej twórców i tych odbiorców, którzy zachęcają twórców do tworzenia tego typu dzieł.


Ale jest jeszcze coś. Otóż coraz częściej w przestrzeń sakralną, ale także w ogóle w przestrzeń katolicką, wprowadzana jest wschodnia forma duchowości. Liczba wiszących po kościołach ikon i krucyfiksów w bizantyńskiej stylizacji pozwala na stwierdzenie, że mamy do czynienia z istną inwazją Wschodu na kulturę zachodnią Kościoła. Następuje jakiś dysonans duchowy, jakaś duchowa kakofonia, gdy na drzwiach kościoła czytamy napis: „rzymskokatolicki”, a w jego wnętrzu otacza nas sztuka sakralna Bizancjum. Dochodzi do naruszenia harmonii między doświadczeniem wizualnym a przeżyciem duchowym. A przecież sztuka jest emanacją naszego wnętrza. Albo więc nasze wnętrze duchowe jest wschodnie, albo mamy do czynienia z próbą zmienienia go poprzez odwrócenie tego procesu: to sztuka ma kształtować nasze wnętrze. Uczynić je mniej katolickim, bardziej bizantyńskim.


Może ktoś zaoponować. Stwierdzić, że sakralna sztuka wschodnia wcale nie musi być schizmatycka, że jest ona obecna również w katolicyzmie. Owszem. Ale jest ona tam obecna jako zapis pewnego etapu duchowego Kościoła sprzed wieków. I jeżeli pozostaje naturalnym elementem kościoła (pochodzącego np. z VII wieku), to estetyka ta nie zakłóca naszej zachodniej duchowości. Jest ona bowiem zachodnia. Jeśli jednak współczesny kościół zaczynamy obwieszać ikonami (wątpliwej w dodatku jakości) wzorowanymi na cerkiewnych, otrzymujemy ni to kościół, ni to cerkiew, gdzie nie ma żadnej harmonii między człowiekiem, jego wnętrzem i językiem, którym przemawia. Otrzymujemy sztuczność.
Mój przeciwnik nie podda się i powie – ale to jest po prostu nawrót do estetyki wczesnochrześcijańskiej. Nie wpisuj tego w spory z wieków późniejszych.
Tyle że my nie jesteśmy „wczesnymi chrześcijanami”. Jesteśmy katolikami z początku XXI wieku i tego typu stylizacje są nie tylko kiczowate, ale wprost szkodliwe. Cóż bowiem nam one przekazują? Czyżbyśmy mieli wyrzucić dwadzieścia wieków naszego dziedzictwa i znowu „bawić się” w „pierwszych chrześcijan”? To trochę tak jakby studenci znowu zaczynali pisać w zeszycie w trzy linie i zaczynali tytułować notatki z wykładów: „w klasie”, „temat”. Naśladujmy chrześcijan minionych wieków w ich heroizmie wiary, w ich gotowości do męczeństwa i umiejętności sprzeciwianiu się światu, a nie w nieporadnej estetyce sztuki.
Jeżeli budynek kościoła zmienia właściciela i zmienia się obrządek, sam kościół wymaga przeróbki. Połemkowskie cerkwie, w których zaczęto odprawiać łacińskie Msze, są tego ilustracją. Oczywiście w tym przypadku dochodzi kwestia zachowania zabytku. Najrozsądniej byłoby więc cerkiew taką pozostawić w formie muzeum. A najwłaściwiej zabytki sztuki bizantyjskiej przenieść do muzeum, a budynek dostosować do obrządku łacińskiego.


Wracając jednak do bizantynizmu kościołów i wiernych. Warto zadać sobie pytanie, czy ta fascynacja ikonami, prawosławnymi świeczkami palonymi w kruchtach i tego typu urozmaiceniami nie jest pochodną pustyni artystycznej, jaka powstała po wyrzeczeniu się kulturowego dziedzictwa Zachodu. Zachęcam do jego zgłębienia. Do zachwytu nad bogactwem naszej, zachodniej, łacińskiej sztuki sakralnej, która posiada ten dodatkowy atut, że zaprawdę jest ponadczasowa, uniwersalna, że wyraża wiarę czystą, bez żadnych braków i bez żadnych zbędnych dodatków. Nigdy się nie starzeje, nawet jeżeli forma rzeźby średniowiecznej wydaje się nam dziecinna. Jest i tak bogatsza, głębsza niż przezłocone obrazy z postaciami świętych w nienaturalnych pozach.
Warto się także buntować, gdy padamy ofiarą zmiany, na siłę, języka. Nie „piszmy” więc ikon. „Malujmy” je. Malujmy, bo to w gruncie rzeczy obrazy. Tak jak na Jasnej Górze jest Cudowny Obraz Czarnej Madonny, a nie żadna ikona.
Może jest w tym jakaś próba dorabiania ideologii przez ikonofilów. Skoro tworzący ikonę dysponuje ubóstwem formy, stara się to nadrobić dorabianiem rzekomo głębokiej treści. Czy jednak treść ta, o ile jest prawdziwa, katolicka, nie występuje w obrazach, rzeźbach zachodnich? Występuje i to podana w sposób niezwykle subtelny, zdecydowanie głębszy. Spróbujmy zadać sobie trud, aby ją odkryć. Jesteśmy ludźmi Zachodu i żyjmy w nazewnictwie i realiach estetycznych Zachodu.

Jerzy Juhanowicz
Fot. Robson

Od Redakcji: Bardzo charakterystycznym przykładem opisanego przez Jerzego zjawiska jest rzymski kościół Santa Maria in Cosmedin, którym zarządzają obecnie grekokatolicy. Ikony oraz inne wschodnie elementy wystroju wprost gryzą się z klasycznym wnętrzem świątyni. Po prostu tam NIE PASUJĄ.

Można?

Św. Augustyna, Biskupa, Wyznawcy i Doktora Kościoła, A.D. 2015

Można! (Rys. Sztukmistrz)

I, IX, X, XI, XIX...

Św. Józefa Kalasantego, Wyznawcy, A.D. 2015



Na załączonych zdjęciach autorstwa Pawła Schulty
znajdź rzymskie liczby.

Kącik nacjonalisty

Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej, A.D. 2015

Proj. Sztukmistrz

Pewien znajomy nacjonalista stwierdził, że wyznawana przezeń idea nierozerwalnie łączy się z wiarą katolicką. Zainspirowani tą koncepcją, proponujemy grafikę tematyczną, pozostawiając jednak pytanie o słuszność zdania naszego znajomego otwarte...

Syndrom bobra

Św. Joanny Franciszki Fremiot de Chantal, Wdowy, A.D. 2015

Fot. Autor

Bobry, jak wiadomo, zawzięcie budują tamy. Tamy te stanowią prawdziwe architektoniczne dzieło sztuki. Skomplikowana konstrukcja z gałęzi, mułu, gliny, trawy. Przy bliższym przyjrzeniu się można zaobserwować, że tama jest zazwyczaj wsparta odpowiednio przyciętymi belkami. Chronią one budowlę przed napierającą wodą. Samo usytuowanie tamy również budzi podziw. Zbudowany przez człowieka system kanałów odprowadzających wodę z łąk zostaje niezwykle mądrze zablokowany.
Bobry są pod ochroną (niestety). Pod ochroną są również ich budowle – żeremia i  tamy. Zniszczenie tamy jest karalne. Jeśli jednak ktoś by taką tamę zniszczył (co – z racji karalności tego czynu – odradzam), można by zaobserwować znacznie ciekawsze zjawisko. Otóż w ciągu najbliższej nocy tama zostanie odbudowana. Bobry jako zwierzęta nocne, zaniepokojone opadaniem wody, wyszedłszy po zmroku, stwierdzą uszkodzenie dzieła ich pracy. Stwierdziwszy to, nie tylko naprawią szkody, ale i wzmocnią konstrukcję. Zbudują jeszcze mocniejszą tamę niż poprzednio. Dlaczego? Bo skoro tama uległa uszkodzeniu, to znaczy, że była za słabo zrobiona i trzeba zbudować lepszą.
Biedne zwierzę nie bierze pod uwagę, że zniszczenia dokonał człowiek, że zrobiono to celowo, planowo i z premedytacją.
Przywołałem przykład bobrów, bo skojarzyło mi się z nim zachowanie wielu ludzi w dzisiejszej Polsce. Pokolenie nastolatków początku lat dziewięćdziesiątych. Ludzie, którzy nie dopuszczają do siebie myśli, że ktoś naprawdę i celowo niweczy ich „kariery”. Którzy uwierzyli, że ich „sukces”, ich „kariera”, to kwestia wyłącznie ich wytrwałej pracy. A gdy, zaharowując się niemal na śmierć, osiągają nieproporcjonalnie mniej niż się spodziewali, powtarzają sobie – „To dlatego, że za mało z siebie dałem. Muszę jeszcze ciężej pracować, bardziej się postarać. Zwiększyć swą wydajność”. Ci ludzie cierpią na „syndrom bobra”. Konstrukcje ich życia nie są takie, jak być powinny, bo za słabo je zbudowali. Żaden bóbr nie da przecież wiary, że w czasie, gdy on śpi, ktoś przychodzi i celowo psuje efekty jego pracy, gdyż praca ta zamienia jego pastwisko w bagno. Taka teoria z pewnością byłaby w świecie bobrów uznana za teorię spiskową i odrzucana jako paranoidalna. Ich tamy się rozpadły, bo były za słabo zbudowane. Zatem bobry – musimy wziąć się do jeszcze cięższej pracy.


Jerzy Juhanowicz

Święte prawo własności

Św. Jana Eudesa, Wyznawcy, A.D. 2015

My home is my castle
(Fot. Terminator)

„Wolny człowiek ma władzę nad sobą.
Może wyrządzić sobie szkodę obżarstwem albo opilstwem;
może doprowadzić się do ruiny hazardem.
Jeśli tak zrobi, jest w pewnością piekielnym durniem,
a być może potępioną duszą;
ale jeśli nie ma możliwości tego zrobić,
nie ma więcej wolności niż pies.”

~ Gilbert Keith Chesterton
w audycji radiowej, 11 czerwca 1935



Wolny człowiek ma władzę nad swoją własnością.
Może z niej zrobić zły użytek;
może ją przepić.
Jeśli tak zrobi, jest w pewnością piekielnym durniem,
a być może potępioną duszą;
ale jeśli nie ma możliwości tego zrobić,
nie ma więcej własności niż pies.



Dyskutowaliśmy z przyjaciółmi na temat anarchii i etatyzmu. Jeden z moich rozmówców stwierdził, że można naruszyć prawo własności, jeśli wymaga tego „dobro wspólne”. Pomylił się głęboko. Święte prawo własności jest święte dlatego, że zgodne z naturą człowieka i ofiarowanymi nam przez Pana Boga przykazaniami.
„Dobro wspólne” w interpretacji człowieczej może przyjmować tyle znaczeń, ilu jest ludzi – jest zatem subiektywne i niepewne. Prawo własności jest znacznie przejrzystsze.
Podjęliśmy między innymi temat tego, czy w imię „dobra wspólnego” wolno kogoś wywłaszczyć. Moje twierdzenie: nie wolno. Twierdzenie jednego z moich przyjaciół: wolno. No bo jak to: ktoś buduje drogę, ma ona przebiegać również przez posiadłość Igreka – tak ją zaplanowano. A Igrek nie chce się zgodzić. Przecież tą drogą dziennie przemieszczą się tysiące ludzi! To będzie to „dobro wspólne” w imię którego chcemy naruszyć siódme przykazanie. Kradniemy zatem własność Igreka i budujemy drogę, tak?
Przenigdy!
Jeśli raz naruszymy Boże przykazanie, znajdujemy się na równi pochyłej. Niczyja własność nie jest już bezpieczna.

W artykule pt. Jak to się robi w Santander Anarch opisał sprawne funkcjonowanie społeczności wolnościowej w świecie współczesnym:


Jak to się robi w Santander

[…]
Dzisiaj chciałem Ci opowiedzieć, Szanowny Czytelniku, o pewnej krainie, w której mam zamiar pewnego pięknego dnia zamieszkać.
Zacznę od tego, że cała moja kolumbijska rodzinka to z dziada pradziada i krwi i kości Santanderianos, czyli mieszkańcy Santander. Za każdym razem, gdy odwiedzam Kolumbię, wybieramy się na rodzinną farmę, gdzie mogę sobie popracować trochę jako vaquero (kowboj), rozładować (wspólnie z pewnym słynnym wegetarianinem) pięć ton piachu z 50-letniej ciężarówki forda, pomalować ogrodzenie czy poprzenosić ciężkie bale z miejsca A do miejsca B… Mogę też podoić krowy, ale tego zajęcia unikam ze względów estetycznych.
Wieczorem, po ciężkiej pracy, popijając zimne piwko i wylegując się w hamaku przy profesjonalnie rozpalonym przez podróżnika z wegetarii ogniu, słuchamy sobie rodzinnych opowieści.

Pewnego wieczoru rozmawialiśmy sobie o poprawie bezpieczeństwa w Kolumbii. Żona opowiedziała nam, a teściu z dumą potwierdził, że nawet w najgorszych czasach, kiedy guerilla kontrolowała 80% kraju, a resztą rządziła mafia Pablo Escobara, na rodzinej farmie wśród wzgórz Santander, z dala od cywilizacji, ZAWSZE czuli się bezpiecznie.

Santanderianos to bowiem ludzie twardzi i hardzi. Lepiej nie wchodzić im w kabałę. Kiedy Santanderiano ma problem, nie siada na tyłku i nie biadoli, nie głowi się, jak tu wybrnąć z sytuacji, nie robi w portki. Nawet jeśli rozwiązanie problemu polegać będzie na wysłaniu kogoś na łono Abrahama, to Santanderiano go rozwiąże. I basta!
Mieszkańcy Santander NIGDY nie pozostawiają nierozwiązanych problemów. Przypominają mi trochę bohaterów westernów, które oglądałem jako dzieciak (i które wciąż oglądam jako dorosły dzieciak). Cenią sobie swoje słowo i swoją godność. Spróbuj tylko zarzucić im kłamstwo! W sprawach błahych zazwyczaj używa się pięści, ale standardowe wyposażenie „Santanderianina” obejmuje kij (służący jako podpórka, pomagający również w przeganianiu bydła z miejsca na miejsce), maczetę u pasa (do cięcia chwastów na pastwisku lub krzaczorów na drodze), strzelbę na ramieniu lub rewolwer w kaburze (dla szpanu), zimne piwo w lodówce lub guarapo w bukłaku (dla kurażu) i koń (koń do czego służy, każdy widzi).
Dzięki cechom charakteru jego mieszkańców oraz ich wyżej wymienionemu standardowemu wyposażeniu Santander było (i nadal jest) jednym z najbezpieczniejszych miejsc w Kolumbii. Żeby polskiego czytelnika jeszcze bardziej zadziwić, pozwolę sobie zaznaczyć, że przez jakieś 20 lub 30 lat w departamencie Santander nie było ani armii, ani policji (OK, przesadzam: na pewno nie było ich w tej części departamentu, z której pochodzi moja rodzina (południe); na pewno Bucaramanga, stolica departamentu licząca milion mieszkańców, policję i wojsko miała zawsze, ale za południową część departamentu ręczę nogamy y ręcamy – sam byłem tam kilka razy w czasach, kiedy nie było policji). Mimo to guerilli nie udało się opanować tych rejonów, mimo że próbowała.
Zastanawiasz się zapewne, Szanowny Czytelniku, jak to się mogło udać. Jak wieśniacy rozproszeni po górzystym terenie, uzbrojeni po zęby i odurzeni guarapo, zdołali przez tyle lat dawać odpór policji, armii oraz partyzantom i zapewnić sobie spokój? Otóż mieszkańcy Santander, podobnie jak bohaterowie westernów, potrafią się zorganizować, żeby się wspólnie bronić. Znają swoje tereny i siebie nawzajem, od razu rozpoznają obcego kręcącego się po okolicy. Ponieważ, jak już pisałem, Santanderianos nie lubią kłopotów, od razu wezmą takiego delikwenta na spytki i, jak mu nie uwierzą, poproszą, żeby się wyniósł z okolicy. Jeśli to nie rozwiąże problemu… to przepędzą siłą. Dlatego guerilleros nigdy nie udało się wejść w okolice, o których mowa, mimo że parokrotnie próbowali.
A czemu przez tyle lat nie było tam również armii i policji? Jak już pewnie sam, Szanowny Czytelniku, wykoncypowałeś, czytasz o ludziach, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. Policja i armia mogły sobie tam przebywać, dopóki nie wchodziły nikomu w kabałę. Jednakże pewnego dnia dawno dawno temu pewien zły policjant nadużył swojej władzy [tego, że policja, a nawet straż miejska (np. w Krakowie, wymyślając sobie fikcyjne mandaty) ma skłonności do nadużywania władzy, nie muszę chyba tłumaczyć], w wyniku czego lokalny chłop stracił życie. W odwecie Santanderianos zaatakowali posterunek policji, zabijając wyżej wymienionego policjanta i trzech innych broniących posterunku. Przywódcy „powstania” poinformowali także gubernatora stanu, żeby wycofał policję i armię, bo jak nie, to kęsim! A ponieważ charakter Santanderianos jest w Kolumbii powszechnie znany (tak jak u nas charakter górali co to „ciupaską bez plery”), władze postanowiły nie wywoływać kolejnego konfliktu. Dopiero dwa lata temu, i to tylko dlatego, że gubernator stanu pochodził z okolic, o których piszę, ludzie zgodzili się na powrót policji na ich teren. Ale jeśli będziesz kiedyś, Szanowny Czytelniku, zwiedzał Kolumbię, zauważysz, że w Santander policja nie stoi na widoku. W całym kraju od groma mundurowych na drogach i ulicach miast, żeby ludzie czuli się bezpiecznie. Tutaj siedzą po posterunkach i starają się nie wchodzić ludziom w drogę… żeby ludzie nie czuli się nękani przez władzę.
Aha, zapewne zapytasz: „a co z wymiarem sprawiedliwości”? No cóż, nie znam statystyk. Teściu opowiadał mi o dwóch strzelaninach, w których brał udział, z czego jedna była pomiędzy dwiema licznymi grupami ludzi, a druga typu „dwóch na jednego to banda łysego”. W żadnej z nich nic się nikomu nie stało, mimo że strzelali się krewcy maczo! „Jak to?” – spytałem. – „Tak źle tu strzelają?”. „Nie” – odpowiedział teściu – „po prostu nikt nie chce być mordercą, wszyscy strzelają w powietrze. Na wiwat, żeby odstraszyć”. To zrozumiałe – ludzie, nawet najbardziej hardzi, nie są przecież zwyrodnialcami. Co innego dać komuś w mordę, a co innego zabić. Zresztą, nawet jakby ktoś nawet chciał zabić, musi liczyć się z tym, że rodzina zabitego (zawsze liczna) czy okoliczni mieszkańcy (zawsze pomocni) wcześniej czy później go dopadną. Wszyscy się znają, wszyscy są uzbrojeni; jak ktoś chce rozrabiać czy kraść, musi jechać do Bogoty.
Jakby tego było mało – w czasach, kiedy państwo tresuje nas na potęgę, wprowadza coraz to nowsze i głupsze zakazy, nakazy, monitoringi, Santanderianos wytresowali sobie państwo. Niech tylko policja (raczej siedząca na posterunkach) spróbuje wyjść i egzekwować zakaz palenia w miejscach publicznych, albo zakaz produkcji i sprzedaży guarapo! Oj, znowu byłoby kęsim. Państwo jest ostrożne do tego stopnia, że kiedy kładziono asfalt na drodze przebiegającej przed naszą rodzinną farmą, sąsiadka nie zgodziła się, aby przed jej domem wyremontowano drogę. Powiedziała władzom, że asfalt umożliwi samochodom jazdę z dużą prędkością i że poprzejeżdżają jej kury, krzątające się przed chatą… W efekcie przed jej domem asfaltu nie ma (i dobrze, bo samochody nie zdążą się rozpędzić przed naszą farmą i nie poprzejeżdżają Polacos krzątających się przed bramą).
Tak to się robi w Santander. I dlatego tak mi się tam podoba.
Anarch

21 stycznia 2009



[Tekst nieznacznie zredagowany]


Anarch nie pisze, czy wspomniana droga znajduje się na posesji sąsiadki, czy tylko przebiega obok niej – dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, że ziemia, na której położono jezdnię, jest jej własnością. Jakim prawem mój przyjaciel twierdzi, że „dobrem wspólnym” będzie wyasfaltowanie na nowo nawierzchni („bo kierowcy będą mogli szybciej przejechać”), a nie na przykład ochrona życia kur i Polaków?
Jego opinia na temat tego, jak zdefiniować „dobro wspólne”, ma wagę prywatnego zdania; jego osobista opinia nie ma mocy obalania ustanowionych przez Boga zasad moralnych.
I cóż z tego, Drogi Przyjacielu, gdybyś na mocy swoich przeświadczeń cały świat zyskał i niesprawiedliwą przemocą naruszał święte prawo własności, skoro zrobiłbyś to za cenę tego, że na duszy szkodę byś poniósł i licznych maluczkich zgorszył?
Wypływające z siódmego przykazania Bożego prawo własności jest nienaruszalne i piękne – nie „mimo to”, że pewna Kolumbijka może bardziej cenić sobie spokój swojego drobiu niż wygodę kierowców – ale „właśnie dlatego”. To właśnie w respektowaniu świętego prawa własności objawia się szacunek dla człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boże – a więc cieszącego się wolnością.

Drugi z przyjaciół postawił takie intrygujące zagadnienie: przyjmijmy, że Igrek zbudował na swoim kawałku ziemi dom, wokół którego wyrosło miasto – i teraz to miasto broni się przed wrogami; działania obronne obejmują również nolens volens posiadłość Igreka, choć ten ich nie zamawiał i nie współfinansuje; czy mieszkańcy miasta pokrywający koszty operacji bojowych mają prawo PRZEMOCĄ LUB GROŹBĄ JEJ UŻYCIA doprowadzić do tego, aby Igrek też za nie zapłacił?
Mój rozmówca nie docenia istotnych czynników: czasu i wyobraźni.
To, że w obecnej chwili nie jesteśmy sobie w stanie do końca wyobrazić, jak zareagowałoby na daną sytuację społeczeństwo anarchiczne respektujące święte prawo własności, nie stanowi uzasadnienia dla podważania samej zasady moralnej.
Zwolennicy naruszania własności prywatnej grzeszą niecierpliwością; chcieliby gotowych rozwiązań tu i teraz, natychmiast, bez zastanowienia; żądają od rozmówcy-anarchisty, aby stał się właściwie totalitarystą-wariatem, stawiającym się na miejscu Pana Boga: podał od ręki wszystkie rozwiązania wszystkich najbardziej prozaicznych i najbardziej skomplikowanych problemów, z jakimi ludzkość może (ale – uwaga – nie musi!) się kiedykolwiek spotkać. Błagam Was, w imię realizmu, zrozumiejcie: tego nie da się zrobić.

Robocza i wstępna próba zastanowienia nad postawionym przez przyjaciela problemem Igreka, który nie chce się dokładać do obrony miasta, prowadzi do następującego wniosku: świętego prawa własności naruszać nie wolno; może mieszkańcy miasta powinni zastosować wobec Igreka (pokojowy z natury) bojkot i tym sposobem skłonić go, aby dołożył swoją cegiełkę do finansowania przedsięwzięcia; może w społeczeństwie wolnościowym wskutek dokonanych wynalazków powszechnie używano by broni tak precyzyjnej, że mieszkańcy miasta mieliby możliwość objęcia systemem obrony tylko własnych domostw (z wyłączeniem posiadłości Igreka); a może…

Gdyby moi Przyjaciele – miast mnożyć (interesujące) przykłady mające rzekomo podważać samo prawo, samą zasadę – poświęcili energię na podobne powyższym rozważania i na poczynienie nowych wynalazków, które pomogłyby w rozwiązaniu stawianych zagadnień, ludzkość z pewnością wiele by na tym zyskała. Jeśli zamiast tego skupiają się na malkontenctwie i angażują chcąc nie chcąc w obronę status quo (które opiera się między innymi właśnie na naruszaniu świętego prawa własności), obawiam się, że tracą cenny czas. Mają do tego prawo, bo są wolni (w tym sensie, że Pan Bóg to dopuszcza) – ale najmędrsze to to nie jest.

Zdrowy Wariat

Jak komu dobremu

Wtorek po XII Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015

Proj. Sztukmistrz

Logo wyimaginowanego programu radiowego, którego gospodarz rozmawiałby z gośćmi poszukując Prawdy, której istnienie uznawaliby wszyscy uczestnicy audycji.

W rocznicę zwycięstwa nad Celtikiem

Przemienienie Pańskie, A.D. 2015

Rys. Sztukmistrz

Swoją drogą: z łezką w oku wspomina się czasy, gdy w międzynarodowych rozgrywkach piłkarskich występowały kluby polskie – to znaczy reprezentowane w przytłaczającej większości przez Polaków.