„...pieniędzy worek uczciwy...”

Poniedziałek Wielkiego Tygodnia, A.D. 2015

Pecunia quae olet (rys. Sztukmistrz)

Nowela Żeromskiego Siłaczka kończy się dwoma akapitami na pierwszy rzut oka odległymi od tematu:

Śmierć panny Stanisławy wywarła wpływ niejaki na usposobienie doktora Pawła. Przez pewien czas czytywał w wolnych chwilach Boską komedię Dantego, w winta nawet nie grywał, gospodynię dwudziestoczteroletnią odprawił. Stopniowo jednak uspokoił się.

Obecnie ma się znakomicie: utył, pieniędzy worek uczciwy nazbijał. Ożywił się nawet; dzięki jego usilnej agitacji wszyscy prawie optymaci obrzydłowscy, z wyjątkiem krzykliwych, prawda, ale też nielicznych konserwatystów, zaczęli palić papierosy w gilzach niesklejanych, zaszczytnie znanych pod godłem „nieszkodliwych piersiom”. Nareszcie!...

„Uspokoił się”! „Uspokoooił się”! – tak mogłaby brzmieć ta ironiczna pochwała: parodia zachwytu wypowiadanego przez małomiasteczkowego „mędrca”, który z obrzydłówkowskiej perspektywy gardzi idealnymi wzlotami ducha; ceni zaś namacalne dowody życiowej zaradności. Żeromski „przedrzeźnia” taki zachwyt – po to, żeby uprzytomnić czytelnikowi, że Obarecki nie zasłużył sobie na inną miarę podziwu niż dostępna duchowym miernotom.

Duch doktora Pawła upadł bowiem od dawna, a wzlatuje tylko ożywiony zapałem nietrwałym i nieprawdziwym. Prawdziwe jest co innego: pieniądze w jego „worku”. Prowincjonalny znawca życia (konsekwentna stylizacja roli narratora) i o nich wyraża się tonem podziwu, zabarwionego złośliwością. Obarecki „utył” - widocznie dobrze mu się powodzi. I „pieniędzy worek uczciwy nazbijał”.

Czemu bohater zawdzięcza swe finansowe sukcesy? Następne zdanie objaśnia: „dzięki jego usilnej agitacji” lokalna elita zaczęła „palić papierosy w gilzach niesklejanych”. Rzekomo „nieszkodliwe piersiom” – kłamstwo, szczególnie oczywiste w ustach lekarza. I właśnie o to kłamstwo chodzi! Doktor niewątpliwie wsparł swym autorytetem jakiegoś miejscowego sprzedawcę papierosów. Trudno wątpić, że „uczciwy” ('pokaźny') „worek” jego pieniędzy napełniły w znacznej mierze procenty od udziału w „akcji promocyjnej”. Ileż goryczy kryje w sobie dwuznaczność przymiotnika „uczciwy”!

Czy inteligent ma obowiązek służyć potrzebującym ofiarnie jak Siłaczka – to znaczy aż do ofiary życia? Tego Żeromski nie wie. Co innego jednak wie na pewno: że nie ma prawa oszukiwać – ani siebie pozorami duchowych cierpień, ani tym bardziej innych, z których szkody będzie czerpał zyski. Tylko tyle i aż tyle mówi czytelnikowi niepozorne zdanie o „nieszkodliwych” papierosach.

Stanisław Falkowski

Medytacja na Niedzielę Palmową

A.D. 2015



Mt 21, 1–9
Onego czasu:
Gdy się przybliżali ku Jeruzalem, i przyszli do Bethphage, do góry oliwnéj, tedy Jezus posłał dwu uczniów,
Mówiąc im: Idźcie do miasteczka, które jest przeciwko wam, a natychmiast najdziecie oślicę uwiązaną i oślę z nią; odwiążcie i przywiedźcie mi.
A jeźliby wam kto co rzekł, powiedzcie, iż Pan ich potrzebuje: a zarazem puści je.
A to się wszystko stało, aby się wypełniło, co jest powiedziano przez proroka mówiącego:
Powiedzcie córce Syońskiéj: Oto król twój idzie tobie cichy, siedzący na oślicy i na oślęciu, synu podjarzemnéj.
Szedłszy tedy uczniowie, uczynili, jako im rozkazał Jezus.
I przywiedli oślicę i oślę i włożyli na nie odzienia swoje, a jego wsadzili na nie.
A rzesza bardzo wielka słali szaty swoje na drodze, a drudzy obcinali gałązki z drzew i na drodze słali.
A rzesze, które uprzedzały, i które pozad szły, wołały mówiąc: Hosanna synowi Dawidowemu! błogosławiony, który idzie w imię Pańskie. Hosanna na wysokościach!


-> Dominus hic opus habet
Czy potrafię precyzyjnie powiedzieć, czego Bóg oczekuje ode mnie na obecnym etapie życia? Jak często pytam Boga, jaka jest Jego wola? Czy dla Jego woli gotów jestem cokolwiek „stracić”?

-> Euntes autem discipuli fecerunt sicut praecepit illis Jesus
Gdzie się podziała moja gorliwość w życiu po Bożemu? Czy jest ona stała i niezależna od moich aktualnych nastrojów? Jak często targuję się z Bogiem o brzemię, które mam ponieść?

-> Hosanna filio David
Jak przywitam Boga w tę Wielkanoc? Jak wykorzystałem czas tego Postu? Czy plan na Wielki Tydzień ułożyłem pod kątem życia liturgicznego? Czy nie zostawiłem spowiedzi na ostatnią chwilę?

NCWC

Bliźniaki: Salvador Dali i Joos van Cleve

Sobota po Niedzieli Męki Pańskiej, A.D. 2015



O Salvadorze Dalim można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, że nie znał i nie odwoływał się do klasyki malarstwa.

Powrósła nie do przestąpienia

Czwartek po Niedzieli Męki Pańskiej, A.D. 2015


JĘZYK SIEDLECKI

Seweryn Baryka chce przeobrażać świat przez budowanie, a nie przez niszczenie. Gdy Cezary orientuje się, że ojciec głosi te same ideały, których broniła zmarła matka, niecierpliwie uogólnia:

– Już mi to i mama po siedlecku klarowała. Nic, starzy, nie rozumiecie. (91)

Z pewnością zasługuje na uwagę drugie zdanie tej kwestii. „Nic, starzy, nie rozumiecie” to jakby zapowiedź niezliczonych dwudziestowiecznych manifestacji buntu, do którego już w początkach wieku dziewiętnastego podjudzali młodych mistrzowie i wychowankowie sentymentalno-romantycznej szkoły samowoli.

Zdanie pierwsze wydaje się nie mniej ciekawe. „Po siedlecku” brzmi trochę jak: „po swojemu”, a trochę jak: „po niemiecku”, „po francusku” czy „po polsku”. „Klarować coś komuś po jakiemuś” znaczy albo ‘na swój sposób’ (od którego mówiący przynajmniej w pewnym stopniu się dystansuje), albo ‘w pewnym określonym języku’ (ale nie tym, w którym właśnie rozmawiamy). Cezary, zapewne nie całkiem świadomie, łączy oba znaczenia, by z pobłażliwą drwiną zdystansować się od prawd głoszonych przez matkę: mówiła do niego w szczególnym języku, swoim własnym, właściwie wręcz obcym.

Obcym! Czy Cezary rozumie, że młodzieńcze targanie wędzideł może być zrywaniem więzi? Czy rozumie wartość tych więzi – z własną matką i z własnym ojcem?


POSTRONEK

Nie rozumie – ale czuje wartość, a już na pewno siłę owych więzi. „Młody entuzjasta” „Podziwiał i uwielbiał niezrównane zjawisko przewrotu”, ale:

gdy [...] wracał do dziury pod schodami [służącej ojcu za schronienie w oczekiwaniu na pociąg do Polski], czuł, że nie da rady. Ten ojciec, przychodzień mało znany, to nie było jestestwo bierne i czujące jedynie, jak matka. To był przeciwnik czynny. To był rycerz. Z jego ran, których na ciele miał pełno, sączyła się nie tylko krew, lecz jakoweś światło uderzające w oczy. On nie tylko wierzył w coś innego, lecz śmiał inaczej świat kształtować. (101)

Cezary:

wciąż przezwyciężał w swym duchu tego starego człowieka, wyzbywał się jego władzy moralnej nad sobą, wyrastał z niego i oddzielał się bujnością swej siły od zmurszałości tego pnia. Nękały go więzy, wciąż jeszcze, jak w dzieciństwie, krępujące jego wolę.

Jednak:

Musiał po tysiąc razy ulegać, ponieważ był synem — a stary ojciec może rozkazywać, zakazywać, wreszcie pospolicie kaprysić z tej prostej racji, iż jest ojcem i ma niepisaną władzę zakazywania spraw i uczuć najsłuszniejszych. Cezary nie czynił nic takiego, co by było moralnym ojcobójstwem, lecz szarpał się w więzach. (103)

Cezary „nieraz” „w głębi siebie” żałuje, że spotkanie z ojcem zawróciło go z drogi młodego entuzjasty rewolucji i osobistej samowoli.

Byłby skończył roboty grabarskie, rzucił łopatę i stanął między ludźmi tworzącymi. Teraz szedł na postronku swojej dla ojca miłości w stronę Polski, której ani znał, ani pragnął. (104)

A zatem „szarpał się w więzach” i „szedł na postronku”. Był niewolnikiem. Ale niewolnikiem miłości – nie tylko dziecięcego przyzwyczajenia do posłuchu.


POWRÓSŁA NIE DO PRZESTĄPIENIA

„Musiał po tysiąc razy ulegać” ojcu. Jak się okazuje, wcześniej, przed jego powrotem, lecz już po śmierci matki, „poniewczasie!”, „był [...] uległy” również lekceważonej matce (51). „Wsuwał się pod jej rękę, jak wtedy, gdy był maleńki i bezsilny” (51). Gdy zaś zrywane przez siebie kwiaty „oddawał [jej] nie istniejącej dłoni” (50–51),

śnił, iż ręce wiecznie skłonne do objęć przyciskają je do uśmiechniętych ust, czuł na sobie powrósła nie do przestąpienia, z tą samą siłą obejmujące. (50–51)

Słowa wchodzą tu w zaskakujące połączenia. Przede wszystkim spodziewalibyśmy się powróseł „nie do zerwania”, „nie do potargania”, „nie do rozerwania”. Natomiast „przestąpić” można zakaz, prawo, przykazanie. Kto się  tego dopuszcza,  jest przestępcą. „Nie do...” z kolei („nie do zerwania”, „nie do obejścia”, „nie do przestąpienia”) to połączenie oznaczające: ‘niemożliwe do (zerwania, obejścia, przestąpienia)’, ‘nie dające się (zerwać, obejść, przestąpić)’. Cezarego zatem obejmują jakieś „powrósła” tak mocne, że się ich zerwać nie da, i tak święte jak przykazania.

Nie kajdany czy łańcuchy, nawet nie powrozy, ale właśnie: „powrósła”. Wyraz ten oznacza sznury, skręcane najczęściej ze słomy, służące do wiązania zboża w snopki. Trudno przypuścić, by taki znawca życia wiejskiego jak Żeromski użył go przypadkowo. Wolno sądzić, że bez owych „powróseł” Cezary „rozsypałby się”, jak niezwiązane w snop kłosy. To osobliwe skojarzenie mniej dziwi w zestawieniu ze zdaniami, które pojawią się kilkanaście stron później. Oto po przeżyciu ludobójczych pogromów w Baku Cezary „Szukał swej duszy” i „Zbierał jej rozszarpane szczątki” (66). Mocne i święte powrósła krępujące bohatera ocalają go. Dosłownie: sprawiają, że pozostaje całością.

Ponieważ Cezary „oddawał” zrywane kwiaty „nie istniejącej dłoni” matki, „przyciskają[ce] je do [...] ust” „ręce wiecznie skłonne do objęć” muszą być rękami matki (chociaż to odczytanie nie wyczerpuje znaczeń osobliwego połączenia: „ręce wiecznie skłonne do objęć”). Ręce są „skłonne do objęć”, powrósła zaś także obejmują Cezarego. Ta przejrzysta gra słów sprawia, że dwa obrazy prześwitują nawzajem przez siebie; obejmujących Cezarego powróseł i obejmujących go matczynych rąk. Cezarego więc o-calają święte i mocne „powrósła” splecione z matczynych rąk.

Obejmują go one „z tą samą siłą”. Z budowy zdania można wnioskować, że „ta sama” siła to siła, z jaką „ręce wiecznie skłonne do objęć” „przyciskają [...] do [...] ust” kwiaty – zatem siła działająca bardzo delikatnie. Wchodzi tu jednak w grę i drugie znaczenie: skoro ręce, o których mowa, są „skłonne do objęć” „wiecznie”, nawet śmierć nie rozluźnia ich uścisku. Ręce-powrósła z półsennego marzenia Cezarego obejmują go z tą samą siłą, co za życia matki. Cezary więc, choć tego nie rozumie, czuje, że więź z matką, która go ocala, trwa ponad granicą śmierci. Ta więź jest delikatna jak przyciśnięcie kwiatów do ust, a święta i mocna jak niewzruszone prawo.

Stanisław Falkowski

_____
Numery stron według wydania: Stefan Żeromski, Przedwiośnie, Warszawa 1974 (Dzieła w oprac. S. Pigonia, t. 19).
_____
Tekst stanowi nieznacznie zmienioną wersję rozdziału z książki Siły większe niż chaos (Tajemnice „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego), Warszawa 2002.


Parę słów o Warszawie (1)

Wtorek po Niedzieli Męki Pańskiej, A.D. 2015

„Car upodobał, i stawić rozkazał,
Nie miasto ludziom, lecz sobie stolicę”.

(Fot. Autor)

Jest taki ciekawy mechanizm, który można zaobserwować u wszelkiej maści rewolucjonistów. Otóż, zniszczywszy dzieła cywilizacji, próbują ją naśladować. Naśladują jednak na swój nieporadny, chamski sposób. Zasada jest taka – widział chłop kiedyś pana w cylindrze, więc mu się wydaje, że jak włoży cylinder, to też będzie pan. Komuniści niszczyli pałace, wygoniwszy z nich domowników, a sami stawiali własne pałace. Chociaż słowo „pałace” jest tu niezbyt odpowiednie. Te upiorne potwory, którymi szpecili panoramy, były pałacami tylko z nazwy. Najlepszym przykładem jest przerażająca konstrukcja stojąca ciągle w ścisłym centrum Warszawy. „Pałac” „Kultury” i Nauki, bo o nim mowa, jest od sześćdziesięciu lat symbolem zburzenia miasta. Ale nie zburzenia go przez Niemców w czasie wojny, lecz przez Rosjan po wojnie. Ludzie, którzy zamieszkiwali to morze gruzów i ruin,  przywracali miastu jego życie, ruch i codzienne sprawy jego mieszkańców. To właśnie oni odbudowywali miasto,  otwierając sklepy, zakłady fryzjerskie, szewskie, cukiernicze itd. Nie wiedzieli, że próżny ich trud, bo zniszczenia, planowe i systematyczne, jeszcze się nie skończyły. Obłąkańcze marzenia totalitarystów sprawiły, że poszły w ruch młoty i kilofy. Aby zbudować w miejscu Warszawy nowe miasto, stolicę totalitarnego potwora, zaczęto wyburzać nie ruiny, lecz domy, z których wcześniej wygnano ludzi. Większość Śródmieścia północnego została zrównana z ziemią. Burzono często zabytki, które cudem przetrwały wojnę. Wszystko szło pod kilof, aby zrobić miejsce nowemu. Ludzie tylko zawadzali. I tam,  gdzie rozlegał się gwar, teraz miał świszczeć wiatr dmący po pustym, wybetonowanym placu buńczucznie nazwanym placem Defilad. W miejscu miasta stanęło monstrum nie dla mieszkańców, lecz dla władzy. Monstrum olbrzymie, brzydkie i złowrogie. Monstrum wciąż po tylu latach rozcinające żywą tkankę miasta. Ulica Wielka zniknęła zupełnie. Ulice Złota, Chmielna, Sienna, Śliska, Pańska zostały rozcięte. Nikt już nimi nie przejedzie z jednego końca miasta na drugi, nikt tam już nie mieszka, nikt nie ma na parterze swojego sklepu. Życie na pozostałych po nich kikutach obumarło. Potwór odciął całą zachodnią połać miasta,  zamieniając je najpierw w „Dziki Zachód”, a obecnie w biurowcowy Mordor.

Zamiast gwarnego miasta stoi w tym miejscu potwór totalitaryzmu – starego, lecz wciąż żywego; a wokół niego, wskutek zaniku żywego miasta, niczym koszmarne potomstwo owego potwora: olbrzymie świątynie Baala – biurowce z betonu, stali, szkła. Wokół zaś rozciąga się ponura pustynia. Wszystko razem tworzy obraz tak ponury, tak przygnębiający, nie mający podobnego sobie nigdzie na świecie, że – bez patosu – ściska w gardle.

Warto jednak dążyć do tego, aby miasto odbudować i odzyskać je dla mieszkańców, wyrywając ze szponów urzędników. Zburzenie potwora z centrum będzie tego nieuniknioną konsekwencją.

Jerzy Juhanowicz

Bojkot trwa

Poniedziałek po Niedzieli Męki Pańskiej, A.D. 2015

Nawet kamienny lew pluje na takie „przeprosiny”
(Fot. MDK)

Jak wiele może intonacja i dobór słów!

Mosiek powiedział, że Icek jest złodziejem. Stanął za to przed sądem, który kazał mu Icka publicznie przeprosić. Sala sądowa wypełniona po brzegi, naprzeciw siebie adwersarze. Mosiek zaczyna:
– Icek nie jest złodziejem?!...
Sędzia, niezadowolony z takiego obrotu sprawy, nakazuje Mośkowi, aby pokazał, że żałuje, wyraził skruchę, przeprosił. Na to skazany:
– Przepraszam, Icek nie jest złodziejem?!...

Pewna korporacja zatrudniła do kampanii reklamowej osobniczkę chlubiącą się zamordowaniem własnych nienarodzonych dzieci oraz osobnika podającego się za satanistę. W odpowiedzi słusznie oburzeni klienci rozpoczęli akcję protestacyjno-informacyjną i wezwali do bojkotu korporacji. W akcję włączył się popularny pisarz i podróżnik. Wezwał miłośników swojej twórczości, aby nie nabywali dzieł jego autorstwa w sklepach korporacji. Korporacja nie zlekceważyła protestu – odpowiedziała działaniami cenzorskimi w Internecie. Minęło czasu mało wiele.

Pewnego dnia popularny pisarz i podróżnik ogłosił, że prosi o zakończenie bojkotu, ponieważ otrzymał od prezesa korporacji list, w którym ten przeprosił. Prezesik użył następującego sformułowania: „osoby, które poczuły się urażone doborem bohaterów ostatniej kampanii reklamowej [...] [korporacji], przepraszam, zapewniając, że nie było to celowe działanie czy też prowokacja”.

Prezes korporacji prezentuje typowo modernistyczną postawę: koncentruje się na emocjach, nie zaś na prawdzie. Prezesiku! Masz przeprosić nie za to, że uraziłeś uczucia, które mogą być subiektywne, tylko za to, że obiektywnie rzecz biorąc postąpiłeś źle. I przeproś również za to, że usiłowałeś konsekwencje swego złego czynu ukryć, występując przeciw wolnemu i prawdziwemu słowu, próbując stosować cenzurę.

Mógłbym się założyć, że, gdyby korporacja odwołała się w kampanii reklamowej do postaci świętego Mikołaja (biskupa, a nie krasnala-przebierańca) i spowodowałoby to wrogą reakcję ateuszy, przeproszono by ich za „urażenie uczuć” – byle kupowali w sklepach korporacji nadal i coraz więcej.

Chciałbym być złym prorokiem, ale może to wszystko było skalkulowane: prowokacja, nadanie sprawie rozgłosu, liczenie się z protestem, a wreszcie „przeprosiny” i „pojednanie” z osobami, których „uczucia urażono”. Nie można tego wykluczyć; mamy do czynienia z korporacją, która działa według zasady: najlepsze jest to, co się sprzeda – chałowe to, co sprzedać się nie da. Na jednej półce w księgarniach korporacji stoi Biblia, na drugiej – pornografia.

A zatem bojkot korporacji wcale się nie kończy.

Bojkot trwa.

Kacper Tomasz Lidzki

Medytacja na Niedzielę Męki Pańskiej

A.D. 2015


J 8, 46–59
Onego czasu: Mówił Jezus rzeszom żydowskim:
46 Kto z was dowiedzie na mię grzechu? Jeźli prawdę mówię, czemu mi nie wierzycie?
47 Kto z Boga jest, słów Bożych słucha; dlatego wy nie słuchacie, że nie jesteście z Boga.
48 Odpowiedzieli tedy Żydowie i rzekli mu: Izali my nie dobrze mówiemy, żeś ty jest Samarytan i czarta masz?
49 Odpowiedział Jezus: Ja czarta nie mam, ale czczę Ojca mego; a wyście mnie nie uczcili.
50 A Jać nie szukam chwały swej: jest, który szuka i sądzi.
51 Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: Jeźli kto zachowa mowę moje, śmierci nie ogląda na wieki.
52 Rzekli tedy Żydowie: Teraześmy poznali, że czarta masz. Abraham umarł i prorocy, a ty powiadasz: Jeźliby kto strzegł mowy mojej, nie skosztuje śmierci na wieki.
53 Izaś ty jest większy nad ojca naszego Abrahama, który umarł? i prorocy pomarli; czem się sam czynisz?
54 Odpowiedział Jezus: Jeźli się Ja sam chwalę, chwała moja nic nie jest. Jest Ojciec mój, który mię uwielbia: którego wy powiadacie, iż jest Bogiem waszym.
55 A nie poznaliście go, ale Ja go znam: i jeźlibych rzekł, że go nie znam, będę podobnym wam kłamcą; ale go znam i mowy jego strzegę.
56 Abraham, ojciec wasz, z radością żądał, aby oglądał dzień mój: i oglądał i weselił się.
57 Rzekli tedy Żydowie do niego: Piącidziesiąt lat jeszcze nie masz, a Abrahamaś widział?
58 Rzekł im Jezus: Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: Pierwej niż Abraham się stał, Jam jest.
59 Porwali tedy kamienie, aby nań ciskali; lecz Jezus zataił się i wyszedł z kościoła.

-> Ego autem nos quaero gloriam meam
W czym upatruję swojej chwały? Czy łatwo przychodzi mi pozostawienie czynów dobrych w ukryciu? Jak często dla wierności Bogu rezygnuję z pychy świata?

-> Et non cognovistis eum
Jak często własnymi wyobrażeniami zniekształcam obraz Boga? Jak na ów obraz wpływają mój strach, rozżalenie, złość, nieuporządkowane pragnienia...? Co czynię, aby poznać Boga takim, jaki jest?

-> Tulerunt ergo lapides, ut jacerent in eum
Co sprawia, że nie potrafię przyjąć prawdy o sobie samym? Czy jestem gotów odrzucić samego Boga, aby zachować dobre samopoczucie? Ile razy w ciągu tego Postu odmówiłem czegoś Bogu?

NCWC

Kurkowski vs. Zarkadas: O potędze wiarygodności raz jeszcze

Piątek po IV Niedzieli Wielkiego Postu, A.D. 2015

Współczesną „bankowość” w całkiem konkretnym – domyślności P.T. Czytelników pozostawiamy, którym
(fot. Terminator)

Ciąg dalszy polemiki z Piotrem Zarkadasem, zapoczątkowanej tekstem Potęga wiarygodności

Wiara bez uczynków martwą jest. Podobnie każda wypływająca z tej wiary idea. Trudno oczekiwać, aby przekonujący był dla innych głosiciel danej idei, który zaprzecza jej swoim postępowaniem. Tak brzmią główne tezy Potęgi wiarygodności. Nie stawiam w tym tekście zarzutów – raczej dzielę się z Czytelnikami pewną smutną obserwacją.

Co jest nie tak ze współczesnym „bankiem”

Praca w banku nie jest z samego założenia sprzeczna z przekonaniami dystrybutystycznymi. Czym bowiem jest bank? Jest to magazyn, przechowalnia pewnych dóbr, na które otrzymujemy kwit (zapis bankowy, czyli banknot – po angielsku: banknote = bank+note). Na przykład powierzamy bankowi na przechowanie kilogram złota i otrzymujemy dokument, stwierdzający, że za jego okazaniem i uiszczeniem ustalonej opłaty otrzymamy nasz kruszec z powrotem.

Dzisiejsze „banki” nie są  – jak dawniej bywało – magazynami; są działającymi pospołu z funkcjonariuszami państwowymi fałszerzami pieniądza na wielką skalę, emitującymi puste kwity, za którymi nie stoi żadne złoto ani inne realne dobro, kreatorami zer na elektronicznych kontach, instytucjami zajmującymi się wpędzaniem ludzi w długi, naganiaczami kredytobrania, niszczycielami bezpośrednich transakcji gotówkowych lub bezgotówkowych (barter), które mocno uderzają w system...

(Szerzej pisze o poruszonych wyżej zagadnieniach Murray Rothbard w książce Złoto, banki, ludzie – krótka historia pieniądza).

Praca we współczesnym „banku” jest z przekonaniami dystrybutystycznymi sprzeczna głęboko.
Dlatego, mając świadomość, że humorowi Chestertona zdarza się opierać na „przejaskrawieniu, przesadzie, grotesce”, należy stwierdzić, że jego słowa, które posłużyły jako motto, brzmią nader aktualnie.

Człowiek, który był anarchistą (filozoficznym)

„Anarchiści” przedstawieni w powieści Człowiek, który był Czwartkiem, mają z anarchistami tyle wspólnego, ile współczesne „banki” z bankami.
Opisani przez GKC „anarchiści” to awanturnicy-rewolucjoniści, nie zaś anarchiści filozoficzni, do których zaliczał się np. J.R.R. Tolkien, albo współcześni wolnościowcy, z którymi i samemu Chestertonowi byłoby zapewne po drodze.
(Por. artykuł Kevina Carsona Libertarianizm i dystrybutyzm).

Apostoł wolnego rynku

Wolny rynek nie jest doskonały – doskonały jest Pan Bóg. Rynek to tylko pewien sposób postępowania, który stoi w zgodzie z przykazaniami Bożymi. Niektórzy robią zeń zły użytek – nie świadczy to jednak o błędności koncepcji wolnego rynku jako takiej, ale o niedoskonałości jego uczestników – ludzi.
Dodatkowy problem tkwi w tym, że jego mianem zwykło się dziś określać to, co mamy, czyli kapitalizm (system, w którym władająca korporacjami elita uprzywilejowuje wybranych za pomocą państwowego interwencjonizmu, tolerując pewne obszary wolności gospodarczej). Parafrazując Chestertona stwierdzamy, że nie jest prawdą, iż wolny rynek „wypróbowano i znaleziono w nim braki, ale uznano go za trudny i porzucono nie wypróbowawszy”.

Klub nieuczciwych zawodów

Gdyby Piotr Zarkadas założył bank, będący tym, czym ma on być zgodnie ze swoją naturą – magazynem, który zarabia na opłatach za przechowywanie powierzonych mu dóbr – miałby dużą szansę znaleźć we mnie wiernego i wdzięcznego klienta.
Czyniąc jednak inaczej – współuczestnicząc w systemie, który z niezależnością materialną jak największej liczby osób, drobną prywatną własnością oraz uwłaszczeniem mas bezpardonowo walczy – przyłącza się do klubu, który moglibyśmy roboczo nazwać klubem nieuczciwych zawodów.

Maciej Kurkowski


Podróży z kaczką część piąta: Katedra w Kolonii i kamień przydrożny, czyli o różnicach stylistycznych

Środa po IV Niedzieli Wielkiego Postu, A.D. 2015


Zjedźmy na chwilę z katedralnej, czyli francuskiej ścieżki. A właściwie nie tyle zjedźmy, co rzućmy na nią okiem przez szczelinę w drzwiach kuchennych (tak, każda wyprawa ma jakąś „kuchnię”, gdzie przygotowuje się danie główne, przechowuje przyprawy, które zwykłej podróżnej materii nadają smak odświętny, a szczegóły przepisu na wyprawowe menu pozostają sekretem kucharza).


Oto Kolonia: miasto, katedra i dworzec w jednym. Dla mnie stacja końcowa po całonocnym przebywaniu w brzuchu międzynarodowej sławy – muzycznym, ale tylko z nazwy, pociągu „Jan Kiepura”.
(Ciekawe, swoją drogą, gdzie jeszcze środki komunikacji nazywa się imionami bohaterów, zjawisk pogodowych czy zawodów, niekiedy trudnych do wypowiedzenia dla obcokrajowca, jak „Prząśniczka”?)

Stąd jeszcze tylko krótka przeprawa do Aachen (osobiście wolę starą łacińską nazwę – Akwizgran), gdzie przesiadam się na rower, z którym, jeśli zajdzie taka potrzeba, wejdę do pociągu jeszcze nie raz, ale już na innych zasadach i w znacznie przyjemniejszych okolicznościach.
No tak, zapomniałem o tym, że, by znaleźć się na katedralnej ścieżce, muszę pokonać jeszcze krótki, dwustupięćdziesięciokilometrowy odcinek prowadzący przez opary mgieł nad „karolińskimi” drogami i bezdrożami (Belgia). W stosunku do całego czekającego nas dystansu to ledwie „rozbiegówka”.


Ale wracajmy do Kolonii. Pociąg wyruszający przedwieczorną godziną z Warszawy o świcie dnia następnego wjeżdża (już coraz mniej punktualnie) na dworzec Köln Hbf. Wzniesiona na lewym brzegu Renu świątynia, której sylwetkę przy dobrej pogodzie dostrzegamy już z daleka, od ponad stu lat jest wizytówką miasta (budowę ukończono dopiero w roku 1884). Ponieważ fundamenty założono już w wieku XIII (rok 1248), jest kolońska budowla w swych początkach także rówieśniczką wielu francuskich katedr i choćby dlatego należy o jej istnieniu wspomnieć.
Piszę zaledwie „wspomnieć”, ponieważ różnice stylistyczne pomiędzy nią a francuskimi pierwowzorami są na tyle znaczące, że o katedrze kolońskiej mówi się raczej jako o cennym przykładzie recepcji francuskiego gotyku niż o czystej stylowo budowli.

Ja przekładam tę opinię na „swój język” i mówię o kolońskiej katedrze jako adoptowanym bracie francuskich sióstr.
Jak to zwykle bywa, gdy staramy się, by nasz subiektywny sąd nie stał się głosem wyroczni – wrodzona nam delikatność powoduje, że przekaz z początku wyrazisty i niekiedy ostry po kolejnej próbie opisu zjawiska łagodnieje, by po chwili rozmyć się w wielości opinii, niekiedy nawet przeciwnych oryginalnej, krytycznej myśli autora.

Ale do rzeczy. „W papierach” niby wszystko się zgadza. Jest więc plan łacińskiego krzyża; są nawy (pięć), które wiodą ku zorientowanemu prezbiterium; jest transept i chór, a na jego obejściu wieniec kaplic; są pnące się wzwyż kolumny i filary; są też i wiązania krzyżowo-żebrowe. I choć cały gotycki idiom obecny jest także na zewnątrz (przypory, pinakle, maswerki, dwie wieże od zachodu), to jednak całość wyraźnie odbiega od francuskiej szkoły budowania.


Na pierwszy rzut oka, i to niezależnie od pogody, daje się zauważyć wyraźny brak światła. I to zarówno wewnątrz, jak i „na zewnątrz”. Tak, kolońska katedra przez swoją monumentalność wydaje się jakby spowita półmrokiem, jak pogrążona we śnie, odrealniona. Jest, ale bycie owo to bardziej istnienie wypełniającego jej wnętrze tłumu zwiedzających niż wyraz „ducha” budowli.


Wprawdzie garstkę modlących się można spotkać w oddzielonej od „kierunku zwiedzania” kaplicy Najświętszego Sakramentu, ale w niczym nie zmienia to faktu, że w pierwszym kontakcie katedra narzuca się nam jako obiekt muzealny, religijny zabytek.


Patrząc na bryłę budowli nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jej kolejne elementy zostały jakby nadbudowane na siebie. Szeroki obrys fundamentu sprawia, że strzelistość wież, sterczyn, pinakli rozpływa się, świątynia jakby „przysiada”, naturalny dla francuskich katedr pęd kamienia wzwyż zostaje tu powstrzymany już w swoim założeniu, a na plan pierwszy wysuwają się cechy ziemskie świątyni. Tak, ta budowla to bardziej twierdza niż świątynia. To bardziej germański wojownik niż francuski „defensor fidei”.


Niekiedy myślę, że kolońska katedra nie istnieje naprawdę, że to, co widzę, jest czymś zupełnie innym albo, o zgrozo, że cała budowla jest tylko tłem dla rozgrywającego się na zewnątrz jarmarku, towarzyskich spotkań, sprośnych lub tylko głupkowatych performansów, czy na koniec – kolekcji lokalnych żebraków, z których wielu, niezadowolonych obrotem spraw, złorzeczy światu także w wyraźnie rozpoznawalnym języku Hansa z Czarnolasu.


Niemały wpływ na takie postrzeganie katedry ma prawdopodobnie fatalne usytuowanie w jej pobliżu wspomnianego dworca. Całość oglądana z pewnego oddalenia przypomina kamieniste koryto rzeki. Uczepiona leżących na dnie kamieni roślinność faluje wprawdzie zgodnie z kierunkiem nurtu, ale donikąd nie zmierza...
Wielu przybywających zatrzymuje się na schodach łączących tarasy dworca i katedry i tam pozostaje. A później równie nieoczekiwanie przepada, jakby rozbiegła się we wszystkich możliwych kierunkach.


Katedra kolońska była pierwszą wielką z imienia świątynią budowaną z kamienia, której progi przekraczałem w pełni świadom istnienia różnic stylistycznych właściwych kolejnym epokom. W mieście takim jak Kolonia wszystkie one zdają się posiadać swoją pełną reprezentację. Dotyczy to zwłaszcza kościołów romańskich.

Jeśli jednak chcesz poznać i poczuć dotyk gotyku, musisz zadać sobie więcej trudu.
Musisz wyprawić się dalej, przez lasy, niekiedy polną drogą. Na jej końcu oczekują Cię Notre Dame de Chartres, Reims, Amiens, Paris...
I będę niezmiernie rad, jeśli na tej drodze zechcesz mi towarzyszyć.

Katedra w Kolonii – der Kölner Dom, czyli gramatyczny „on”. Wciąż stoi, niewzruszony moim zdaniem na swój temat, a ja pozdrawiam w nim „starszego brata” francuskich „Notre Dame”.
Schodzę więc każdego roku z roweru, wyglądam na chwilę z holu dworca i ze smutkiem zauważam czerniejącą łuskę kamienia. Wygląda na to, że w wyścigu, jaki każdemu z nas funduje współczesny świat, na każdym kroku świadcząc „usługi erozji wszystkiego”, kamień nie jest jedynym przegranym.



Tekst i zdjęcia:
Paweł Schulta

Fotel Gospodarza

Poniedziałek po Niedzieli Laetare, A.D. 2015


W II akcie Wesela Wernyhora wzywa Gospodarza: „Przysiąż” (II, 24). Wkrótce potem w trzecim własna żona ponagla go, znużonego i półpijanego: Podź na łóżko, zgotowione” (III, 2). Jak daleko od patetycznego rozkazu tajemniczego emisariusza-wieszcza do przyziemnej żoninej rady. I jak blisko zarazem! Bo Gospodarz odpowiada: „Nie – zostanę tu w fotelu”. Ta odpowiedź nasuwa na myśl bohatera Grottgerowskiego cyklu rysunków Lituania: w drugim z sześciu obrazów cyklu, zatytułowanym Znak, drzemie on, siedząc z głową opadłą na piersi, we własnej izbie w oczekiwaniu znaku (da go ręka pukająca w okno). Gdy więc wkrótce na scenie pojawi się „wielu Chłopów z kosami i różną bronią, poubieranych jak do drogi (III, 32), nabierzemy pewności: oto kolejny wymarsz powstańców, nowa przejmująca odsłona stuletniego dramatu polskich powstań. Gospodarz zaś drzemie w fotelu, owszem, bo niełatwo mu ustać na nogach – ale nie w łóżku, bo i on czeka na znak i próbuje być gotów.

Stanisław Falkowski

Medytacja na IV Niedzielę Wielkiego Postu

A.D. 2015


J 6, 1–15
Onego czasu:
Jezus odszedł za morze Galilejskie, które jest Tyberyadskie.
I szła za nim rzesza wielka, iż widzieli znaki, które czynił nad tymi, co chorzeli.
Wszedł tedy Jezus na górę i siedział tam z uczniami swymi.
A była blizko Pascha, dzień święty Żydowski.
Podniósłszy tedy oczy Jezus, ujrzawszy, iż wielka rzesza idzie do niego, rzekł do Filipa: Zkąd kupimy chleba, żeby ci jedli?
A mówił to, kusząc go; bo on wiedział, co miał czynić.
Odpowiedział mu Filip; Za dwieście groszy chleba nie dosyć im będzie, żeby każdy mało co wziął.
Rzekł mu jeden z uczniów jego, Andrzej, brat Symona Piotra:
Jest tu jedno pacholę, co ma pięcioro chleba jęczmiennego i dwie rybie; ale co to jest na tak wielu?
10 Rzekł tedy Jezus: Kaźcie ludziom usięść. A było trawy wiele na miejscu. A tak usiadło mężów w liczbie jakoby pięć tysięcy.
11 Wziął tedy Jezus chleb, a dzięki uczyniwszy, rozdał siedzącym, także i z ryb, ile chcieli.
12 A gdy się najedli, rzekł uczniom swoim: Zbierzcie, które zbyły ułomki, aby nie zginęły.
13 Zebrali tedy i napełnili dwanaście koszów z pięciorga chleba jęczmiennego, które zbywały tym, co jedli.
14 Oni tedy ludzie ujrzawszy cud, który Jezus uczynił, mówili: Iż ten jest prawdziwie prorok, który miał przyjść na świat.
15 Tedy Jezus poznawszy, iż mieli przyjść, aby go porwali i uczynili królem, uciekł zasię sam jeden na górę.


-> Et sequebatur eum multitudo magna, quia videbant signa
Jak dużo ludzkich naleciałości jest w moim chodzeniu za Bogiem Prawdziwym? Czy pozwalam Bogu oczyszczać moją motywację? Czy nie szukam zbyt często „cukierków” duchowych?

-> Hoc autem dicebat tentans eum
Na czym polegała moja ostatnia próba wiary? Jak zmieniła moje życie? Czy posiadam choć odrobinę entuzjazmu do mierzenia się z wyzwaniami? Czy przynajmniej po czasie potrafię być wdzięczny za próby mające umożliwić mi wzrastanie w wierze?

-> sed haec quid sunt inter tantos?
W czym odczuwam niedostatek? Czy jest to brak przyjęty jako ofiara dla Boga, czy moje zniechęcenie w walce o to, co cenne? Czy potrafię obfitować równie dobrze jak niedostawać na Chwałę Bożą?

NCWC