Medytacja na I Niedzielę Adwentu

A.D. 2014


Łk 21, 25–33
Onego czasu rzekł Jezus uczniom swoim:
25 I będą znaki na słońcu i księżycu i gwiazdach, a na ziemi uciśnienie narodów dla zamieszania szumu morskiego i nawałności:
26 Gdy będą ludzie schnąć od strachu i oczekiwania tych rzeczy, które będą przychodzić na wszystek świat; albowiem mocy niebieskie wzruszone będą.
27 A tedy ujrzą Syna człowieczego, przychodzącego w obłoku z mocą wielką i z majestatem.
28 A to gdy się dziać pocznie, poglądajcież a podnoście głowy wasze; boć się przybliża odkupienie wasze.
29 I powiedział im podobieństwo: Pojrzyjcie na figę i na wszystkie drzewa.
30 Gdy już z siebie owoc wypuszczają, wiecie, żeć już blizko jest lato.
31 Tak i wy, gdy ujrzycie, iż się to będzie działo, wiedzcież, żeć blizko jest królestwo Boże.
32 Zaprawdę mówię wam, że nie przeminie ten rodzaj, aż się wszystko ziści.
33 Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą.


1. His autem fieri incipientibus, respicite, et levate capita vestra...
– Skoro mam opuszczoną głowę, znaczy, że nie patrzę na Boga. Chcę zastanowić się, co odciąga moją uwagę? Czy sprawy doczesne nie pochłaniają mnie bez reszty? Czy może przygnieciony zwątpieniem nie próbuję nawet jej podnosić? A może z powodu grzechu szatan okłamał mnie, że powinienem się Pana bać i dlatego chowam twarz?

2. Cum producunt jam ex se fructum, scitis quoniam prope est aestas
– Rola mądrości w życiu duchowym.
Czy czynię wysiłki, aby pogłębić wiedzę na temat mojej wiary? Kiedy po raz ostatni miałem w ręku katolicki katechizm? Czy w moim środowisku potrafię nieumiejętnych pouczyć, czy też sam potrzebuję pouczenia?

3. Coelum et terra transibunt; verba autem mea non transibunt.
– Zaufanie Panu.
Czy rozumiem różnicę pomiędzy wierzyć w Boga, a wierzyć Bogu? Co najbardziej przeszkadza mojemu zaufaniu? Strach? Grzech? Nieuporządkowane przywiązania? Czego nie chcę oddać Panu, aby pogłębić z Nim relację? Czy oddając coś Panu, bardziej się cieszę z przybliżenia się do Niego, czy odczuwam raczej stratę? Czy nie boję się poczucia pustki?

NCWC

Dom muminków

We wspomnienie Najświętszej Maryi Panny w sobotę po XXIV i Ostatniej Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2014


Do naszego redakcyjnego zespołu dołączył kolejny stażysta. Dla odróżnienia od Praktykanta przyjął imię Terminatora  i na dobry początek uraczył nas powyższą fotografią.

Epopeja poprawna politycznie, czyli jak i dlaczego „Pan Tadeusz” Andrzeja Wajdy wprowadza widzów w błąd?

W piątek po XXIV i Ostatniej Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2014


Arka (rys. Sztukmistrz)


Film Wajdy przekonuje, że trudno wtłoczyć dziesięć tysięcy wersów eposu i dziesięć tysięcy obrazów, dźwięków i zapachów w sto pięćdziesiąt minut ekranowego czasu. Rytm kuleje, niejedno przejście między sekwencjami brzmi jak zgrzyt żelaza po szkle. Ledwośmy, wsłuchani w słowa Gerwazego, przeżyli wizję śmierci Stolnika, już widzimy grzybobranie, ale tak krótkotrwałe, że grzybobiorcom zabrakło czasu na znalezienie choćby jednego prawdziwka czy rydza (Wojski schyla się tylko po jakiś grzybowy fantom); ledwo zajrzeliśmy w głąb matecznika (chociaż nie za bardzo w głąb, bo głąb przypomina fototapetę), już pora na niedźwiedziego trupa i wygrywaną na rogu łowów historyję króciutką – po kilku nutach zagranych na rogu melodię podejmuje orkiestra zza kadru i tyle tej historii.

Trzeba przyznać, że muzyka Wojciecha Kilara – najbardziej niewątpliwy artystyczny tryumf filmu – ściska nas za gardło. To jednak powód wystarczający do suity, do filmu niewystarczający.

Wajda nie pokazał żywego Soplicowa, tylko jego zjawę, cień, bardzo urodziwy momentami, lecz wydobyty spomiędzy cmentarnych cieni. Obrazy przemykają przed nami, jedne następują po drugich, brak im jednak – wszystkim lub prawie wszystkim – epickiej solidności. Bohaterowie i zdarzenia znikają, zanim zdążą się na dobre rozgościć na ekranie, kawy nie piją soplicowscy goście na śniadanie, tylko samotna Telimena w czasie porannej narady z własnym pieskiem na temat strategii łowów na męża lub kochanka (nota bene dowcip scenariuszowy dobrej marki); w czasie wieczerzy w zamku nasze ucho na próżno próbuje złowić naturalny gwar ucztujących – biesiadnicy milkną na czas anegdoty opowiadanej przez Telimenę, jakby przyszli do teatru, a nie na ucztę; chłopstwo w scenie powrotu bydła z pastwisk mniej troszczy się o krowy, a bardziej o to, żeby się fotogenicznie ustawić przed kamerą (chłopskie dzieci na płocie); rozmowa Tadeusza z Telimeną z VIII księgi (tocząca się, nawiasem mówiąc, we wnętrzu dworu zamiast w plenerze; dlaczego?) ma za tło kompletną ciszę zamiast ptasich i żabich wieczornych chórów; widzowi, jednym słowem, nieustannie towarzyszy poczucie, że gdyby się zagłębił w świat widoczny na ekranie dalej niż na pięć kroków, napotkałby ciszę, nicość, przezroczystą pustkę! Nawet deszcz w IX księdze pada tylko na pierwszym planie, jakby zabrakło funduszy na więcej wody (podobno wydano ich wyjątkowo wiele; zapewne lwią część pochłonęły honoraria gwiazdorów).

Gwiazdy, trzeba przyznać, sprawują się świetnie lub przynajmniej nie wzbudzają swą grą sprzeciwu. Film można uznać za przejmujący romans psychologiczny o starzejącej się w panieństwie Telimenie-Grażynie Szapołowskiej i można – za balladę o nawróconym zbrodniarzu Robaku-Bogusławie Lindzie: energicznym, pełnym tłumionej niecierpliwości,  skoncentrowanym na swej misji i czującym, że brak mu już czasu na rozpamiętywanie życiowych goryczy. I jeszcze zapewne o niejednej sprawie. Ale to nie jest film o Polsce – w każdym razie nie o tej Polsce, o której napisał Mickiewicz.

Mickiewicz napisał Pana Tadeusza, żeby ją uwiecznić w tworzywie trwalszym niż spiż, żeby powiedzieć, jak wyglądała – i jak powinna wyglądać – Polakom, którzy będą żyli za dwadzieścia lat, za sto i za pięćset. Swoją pamięcią objął w ramiona wszystkie przeszłe, troską – wszystkie przyszłe pokolenia narodu. Pana Tadeusza obliczył na tysiąclecia. Przygotował Polakom obronę, tarczę przeciw zapomnieniu, kim są i kim mają być.

Napisał też Pana Tadeusza, żeby z uśmiechem i wśród łez wypowiedzieć i zwyciężyć (na ile można i wolno to czynić na ziemi) wielką tęsknotę, którą przeżywamy wszyscy. Tęsknotę do pogodnego dzieciństwa, do świata-ogrodu skąpanego w słonecznych blaskach, do raju. I tęsknotę do świata, w którym panuje niezmącony ład – zrozumiały, akceptowany i odwieczny, broniony prawami natury, powagą starszych i tradycją wieków.

Wajda drugiej z tych intencji poety się sprzeciwił, a pierwszej – sprzeniewierzył.

Sprzeciwił się, bo naturę zredukował do niezobowiązujących pocztówkowych migawek, a misterną dwoistość soplicowskich autorytetów – pełnych dostojeństwa i zarazem groteskowo śmiesznych – zepchnął na tory błazeństwa: Sędzia, który w poemacie Robakowi, nawołującemu do zgody z Hrabią, „Przerwał [...] tupnąwszy nogą” (VI, 135), no, owszem, jeszcze „krzycząc chodził, tupał nogami obiema”  (VI, 143), w filmie tupie obiema nogami jak rozkapryszony chłopczyk. Z tradycji wieków Wajda pozostawił kolumny ganku, parę rodzinnych portretów i – dobrzyńskich warchołów, z maczugą-Kropidłem tak wielką i z wymachiwaniem mieczem-Brzytewką tak zawziętym, że na ich tle wręcz z ulgą patrzymy na lizusowski parasol Sędziego nad cenną głową renegata Płuta.

Pierwszej zaś z wymienionych tu intencji Mickiewicza Wajda wręcz się sprzeniewierzył. Poeta w słowach „trwalszych niż ze spiżu” uwiecznił Polskę istniejącą i mającą istnieć, powiedział mi za mnie lepiej niż ja sam bym to potrafił zrobić, co w Polsce kocham i co pragnę kochać. Wajda natomiast powiedział: nie ma czego kochać! Owszem – stwierdził – jest czego żałować: uroków nieskażonego pejzażu, może spokojnych wieczorów... Ale cóż: pejzaż wszędzie się uprzemysłowił, trzeba z żywymi naprzód iść, więc przebolejmy to, czego może nigdzie w Europie, na Litwie i w Polsce dziś już odnaleźć nie zdołamy, a z żywymi idziemy dziś do Europy, to znaczy do Brukseli, państwa wielkiego i nowoczesnego, sterylnego i poprawnego politycznie, gdzie będzie pełno tolerancji, a jak najmniej tych głupich Dobrzyńskich z jakiegoś zaścianka, którzy by z tępym uśmiechem wywijali monstrualną i parafialną maczugą. Dobrzyńscy Mickiewicza są przecież w większości głupi (a Maciek im to wprost mówi!), ale i kochani, a ich przodkowie (sześciuset!) walczyli z Turkami pod Wiedniem; Dobrzyńscy Wajdy – tylko głupi i odrażający.   

Wstydliwych stron swojego świata Mickiewicz nie kryje, ale je równoważy blaskami. Boy miał prawo zdemaskować zacnego Sędziego Soplicę, że tuczy się na krwi Stolnika przelanej przez własnego brata; ale też Boy nie miałby szansy tego uczynić, gdyby mu Mickiewicz otwarcie nie dostarczył danych; krytyk po prostu uważnie przeczytał poemat. Ale Sędzia Mickiewicza to przecież coś więcej niż tupiące buty i skwapliwe przyjęcie schedy po zamordowanym patriocie („Dano mi dobra, wziąłem” [VI, 164] – nawiasem mówiąc naprawdę ładnie wypowiada te słowa w filmie Andrzej Seweryn – jego sędzia jakby się dziwi, że ktoś może się dziwić podjętej przezeń decyzji). Sędzia to przecież włodarz „centrum polszczyzny”, Soplicowa, dokąd Bartek Prusak, „ilekroć z Prus powraca”, wpada, by „zmyć się z niemczyzny”; to ten, który „Polskę kocha nad wszystko, polskie obyczaje / Chowa, modom moskiewskim przystępu nie daje” (VII, 345–346); strażnik stolicy naszych narodowych świętości i naszych osobistych wspomnień z dzieciństwa, prostoduszny czarodziej, który nie wie, że jest czarodziejem, ale tak rzetelnie pilnuje przepisu na sławny bigos, że ja mogę smak tego bigosu rozpoznać we własnych wspomnieniach, mogę się tym bigosem posilić i rozgrzać jeszcze po dwustu latach.

Z dwóch stron każdego głupiego Bartka czy Maćka i z dwóch stron Sędziego Wajda zostawił tylko jedną, tę gorszą; złożył Europie donos na polskich warchołów, a Polakom, coraz częściej niepewnym, czy mają (za co) Polskę kochać, podszepnął: nie ma wystarczających powodów. Uważnych obserwatorów politycznych zaangażowań reżysera nawet to nie zdziwi.

Film Wajdy może wzruszać i przejmować dreszczem. W poemacie słucham Gerwazego, jak ze ściśniętym gardłem opowiada Hrabiemu, po dziewiętnastu latach, ostatnie chwile Stolnika. Wajda pokazał mi, jak to mogło wyglądać, jak po fatalnym strzale Jacka Moskal wśród bitewnych dymów „już wrota [zamku] wywalał” (II, 332). U Mickiewicza czytam opis koncertu Jankiela; oglądając film, słyszę jego pierwsze takty i uprzytamniam sobie z głębokim przejęciem, że dzięki twórczej inwencji kompozytora za chwilę usłyszę na własne uszy to, co sobie tylko niejasno wyobrażałem – jakbym miał ujrzeć ukochaną twarz kogoś drogiego, lecz nigdy niewidzianego. Lecz tu już następuje rozczarowanie – i śmiem podejrzewać, że rozczarowanie szczegółowo przez reżysera zaprojektowane. Ledwo rozpoczęta melodia cymbałów przeobraża się po dwóch czy trzech taktach w poloneza orkiestry grającej zza kadru; a tancerze wprawdzie ruszają posuwistym krokiem, ale w całkowitej ciszy; gdy cymbały milkną lub giną w gąszczu innych instrumentów, Wajda w ogóle „wyłącza fonię” fotografowanemu światu; odtąd przed naszymi oczami będą tańczyć nie ludzie, ale milczące mary – bo właśnie o to chodzi, żeby ostatnia soplicowska scena filmu pozostawiła w nas wrażenie cmentarza, na którym można się spotkać z duchami, a nie z żywymi ludźmi.

Można zapewne dyskutować nad trafnością takiego odczytywania subtelnych reżyserskich zabiegów kompozycyjnych. Natomiast nie sposób dyskutować nad fałszowaniem subtelnych decyzji Mickiewicza. To nie jest przypadek, że Wojski, poczciwy Wojski, w poemacie wprawdzie aż dwukrotnie waży w rękawie nóż, by ugodzić Hrabiego, „ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli” (księga V, księga VIII) – ale dopiero za trzecim razem tym nożem rzuca: w Moskala (Rykowa), nie w Polaka (w księdze IX)! Mickiewicz oszczędził swojemu bohaterowi bratobójczego ataku orężem wątpliwym z rycerskiego punktu widzenia. U Wajdy Wojski ciska swoim nożem w Hrabiego w scenie kłótni z księgi V – wbrew oczywistym danym tekstu. Wolno przypuszczać, że nie przypadkiem: gdy Mickiewicz chce, żebyśmy w Wojskim widzieli raczej patriarchę łowieckich wtajemniczeń, dobrotliwego mistrza ceremonii odprawianych przy soplicowskich stołach i skarbnika lokalnych legend niż sejmikowego rębajłę lub wręcz zbója, Wajda zmierza, jak się zdaje, do przeciwnego celu.

Bo Mickiewicz chce, żebyśmy, przywykając do jego Soplicowa, pełnego postaci groteskowych i wcale nie bezgrzesznych, lecz nie łotrów, uczyli się kochać: samych siebie, naszych bliskich, z którymi zasiadamy przy rodzinnym stole, naszych bliskich sprzed stu lat i sprzed pięciuset, i kraj, który dostaliśmy w podarunku od Pana Boga – a Wajda...

Stanisław Falkowski

_________
Wpis jest przejrzaną i poprawioną wersją tekstu opublikowanego w książce Rządcy dusz, Warszawa 2005.

________________
Od redakcji  w nawiązaniu do tematu noża Wojskiego: Inny rażący i jakże charakterystyczny przykład zafałszowania literackiego oryginału zauważamy w trzeciej części PeteroJacksonowej adaptacji filmowej na motywach Władcy pierścieni. Powieść Tolkiena mówi między innymi o tym, że zło prowadzi do samozagłady, a dobrzy bohaterowie różnią się od sług ciemności także tym, że zachowują się w sposób cywilizowany. U Tolkiena komendant Czarnej Wieży przyjeżdża na pertraktacje z Gandalfem, po czym wraca bezpiecznie tam, skąd przyjechał. W filmie natomiast Aragorn przybywającemu z poselstwem rzecznikowi Saurona ucina głowę. Aragorn-rycerz nie zamordowałby posła!

Dlaczego na ekranie morderstwo znosimy łatwiej niż sex

Czwartek po XXIV i Ostatniej Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2014


Tę powieść wydano po polsku pod tytułem
Stary żołnierz nie umiera.
Projekt okładki: Sztukmistrz


Katolicki pisarz Bruce Marshall, uczestnik obu wojen światowych, zwracał w swoich książkach uwagę na to, jak często błędnie przypisujemy większą wagę grzechowi cudzołóstwa niż zbrodni morderstwa.

Podobnie zjawisko dotyczy oglądania na ekranie niesprawiedliwych zabójstw i tzw. scen łóżkowych. Czemu łatwiej przyjąć nam obraz kogoś siekanego na plasterki niż ludzi uprawiających nierząd?

Hipoteza robocza: z występowaniem przeciw szóstemu przykazaniu stykamy się w osobistym życiu częściej i bardziej bezpośrednio niż z łamaniem piątego – i stąd doświadczamy tego grzechu bardziej namacalnie. Morderstwo wydaje się nam bardziej abstrakcyjne.

F.L.Z.F

Schemat

W święto św. Katarzyny Aleksandryjskiej, Dziewicy i Męczennicy, A.D. 2014

Fot. Z.G.

Z życia pasażera warszawskiego metra

Na początku był schemat. Schemat „sieci metra”. W wagonach. Na ścianach.

Potem zorientowano się, że trochę głupio to wygląda i nalepiono, zatytułowany równie dużymi literami, schemat „linii metra”.

Ostatnio w wagonach pojawił się schemat „komunikacji szynowej”, który badającemu go niezbyt dokładnie oku może się jawić jako plan rozlicznych stacji i węzłów kolei podziemnej; utrzymano go w stylu map znanych z innych metropolii. Spojrzenie na „schemat” ma chyba wywołać wrażenie, jakby metrem dało się dotrzeć z jednego krańca miasta na drugi, a właściwie to nawet na opłotki. A tu niespodzianka! Stacji jest niewiele więcej (za to pociąg ma jechać pod rzeką, której wody kapią na dachy wagonów!), zaś „schemat” uwzględnia oprócz kolei podziemnej również naziemną oraz tory tramwajowe (niektóre wciąż w budowie).

Field research: Praktykant

Bliźniaki: Hopper, Sowa & Przyjaciele

W święto św. Jana od Krzyża, Wyznawcy i Doktora Kościoła, A.D. 2014

Edward Hopper, Nocne marki, 1942

Paweł Antoniewicz, Sowa & Przyjaciele, 2014


I odredakcyjne trzy grosze: to, że w rozmowie, której rejestracji się nie domyślają, politycy używają wulgaryzmów, to żadna sensacja. Fakt, że namawiają się na dodruk pokaźnej sumy tzw. „złotych” i realizują taki pomysł w praktyce (można przypuszczać, że rutynowo), odbija się na życiu uczciwego człowieka posługującego się papierkami emitowanymi przez państwowy bank znacznie dotkliwiej niż całe serie przekleństw.

Warunki Saurona

W święto św. Cecylii, Dziewicy i Męczennicy, A.D. 2014


Rys. Sztukmistrz


Przed Czarną Bramą rzecznik Saurona wśród innych żądań wysuwanych przez swego władcę wymienia i to:
„Ziemie na zachód od Anduiny aż po Góry Mgliste i Wrota Rohanu będą stanowić lenno Mordoru; ich mieszkańcom nie wolno będzie nosić broni, lecz zarząd sprawami wewnętrznymi pozostanie w ich rękach.”
No proszę, Czarny Władca domaga się, aby jego poddani pozbawieni byli dostępu do broni. Zgadnij, Koteczku, dlaczego?...

Tekst i pogrubienie: F.L.Z.F

Podróży z kaczką część druga: Ante portas

W święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny, A.D. 2014


Po dwóch tygodniach unoszenia się nad wybranymi zagadnieniami architektury, kluczenia pośród teorii objaśniających kontrowersje, swobodnego lotu przerywanego nurkowaniem w przepastną dokumentację podróży kaczki i autora, ponownie lądujemy na gościnnym gruncie bloga, tuż przed wejściem do katedry.
W kilku słowach wypada tu objaśnić, czym owo wejście jest, czym różnią się te drzwi od innych, znanych nam konstrukcji, że tak długo zwlekamy z przekroczeniem progu, że wciąż pozostajemy na zewnątrz?

Czym drzwi katedry nie są? Przede wszystkim dla współczesnych sobie przestają być już tylko trudną do sforsowania przez najeźdźców (a czasy to były bardzo niespokojne) przeszkodą. Drzwi katedry francuskiej w niczym też nie przypominają nam tych, które dziś napotykamy w licznych kościołach Szlaku Królewskiego, idąc Krakowskim Przedmieściem aż do katedry św. Jana czy jeszcze dalej.
Czym więc są?
Tak naprawdę tytułowe „portas katedry gotyckiej zaczynają się znacznie wcześniej: ante – czyli przed progiem i ponad nim.
To właśnie ościeża portalu, które są czymś więcej niż jedynie elementem dekoracyjnym, wyznaczają właściwy początek drogi ku nawie. I moment, w którym dokonasz wyboru – wejść czy jeszcze nie – decyduje o wyjątkowości tej chwili i zapada na długo w pamięć.
To właśnie przydarzyło mi się w St-Denis.


I tam rozpoczyna się też każde prawdziwe spotkanie z gotykiem katedralnym Francji.
St-Denis – miejsce, w którym ze czcią przechowywano relikwie, św. Dionizego, Apostoła Francji, przez długi czas mylnie utożsamianego z uczniem św. Pawła oraz innym Dionizym, nazwanym dla odróżnienia Pseudo-Dionizym  dziś jest jedną z wielu dzielnic wielomilionowej aglomeracji Paryża.
To właśnie tam w związku z budową nowego chóru i fasady powiększanej świątyni romańskiej podjętą przez opata Sugera rozpoczęły się oficjalne dzieje gotyku. Nie sposób pominąć milczeniem dość istotnego faktu, że poszczególne elementy tworzące tzw. gotycki idiom (łuk ostry, sklepienie krzyżowo-żebrowe, dwuwieżowa fasada, przypory na zewnątrz muru) występowały już w leżących na północ od domeny królewskiej Burgundii i Normandii.
Dopiero jednak Suger, postać wybitna nie tylko na tle swojej epoki i niezwykle znacząca także w życiu politycznym królestwa, zaczyna wykorzystywać techniczne zdobycze epoki i łącząc je z metafizyką światła wspomnianego wyżej Dionizego oraz biblijną ideą Miasta Świętego – Nowego Jeruzalem – daje sztuce budowania teologiczne umocowanie i inspiracje na kilka kolejnych wieków.


Otto von Simson w książce Katedra gotycka tak pisze o pomyśle opata: „drzwi katedry miały być pojmowane jako «próg»; przekraczając go opuszcza się sferę życia doczesnego i wstępuje w świat wieczności. Cały program ikonograficzny jej dekoracji podporządkowany jest tej właśnie idei. W narożach tympanonu przedstawiającego Sąd Ostateczny widnieją dwie małe figurki kobiece. Są to niejako przewodniczki Panien Mądrych i Głupich, przedstawionych poniżej w ościeżach portalu. Po lewicy Chrystusa Panna Głupia dotarłszy z lampą do bramy Raju zastaje ją zamkniętą. Rozpaczliwym, proszącym gestem uchwyciła kołatkę: lecz błaga nadaremnie, brama nie otworzy się. Po drugiej stronie, po prawicy Chrystusa, przewodniczka Panien Mądrych pojawia się w strzeżonej blankami budowli, obrazującej niewątpliwie Miasto Niebieskie, do którego została wpuszczona. Ten ikonograficzny pomysł Sugera miał się okazać doniosły w skutkach z punktu widzenia ikonografii i symboliki gotyckiej rzeźby katedralnej. Przypowieść o Pannach Mądrych i Głupich pojawiła się już wcześniej (w Poitou), przedstawiona tam jednak została w archiwoltach, a nie w ościeżach portalu.” [tłum. popr. przez redakcję]
Suger włączył figury Panien w obramienie otworu drzwiowego, odnosząc ów temat do sceny Sądu Ostatecznego w tympanonie. Związał w ten sposób eschatologiczną przypowieść z symboliką Bramy Niebios, któremu to tematowi podporządkowana zostaje cała fasada. Motyw bramy jako symbolu pojawia się w jeszcze innym miejscu. Ten, kto wkraczał do świątyni Sugera – mistycznego obrazu nieba – zostawał wezwany do pozostawienia za sobą świata doznań zmysłowych, a raczej – do pojmowania odtąd każdego przedmiotu jako znikomego odbicia wiecznej rzeczywistości.

Motyw „progu” uprzytamnia również napis, jaki Suger umieścił na (pierwotnie) złoconych drzwiach:

„Kimkolwiek jesteś, jeżeli pragniesz głosić chwałę tych drzwi,
Nie patrz na złoto ni koszta, lecz na mistrzostwo roboty.
Jasne jest dzieło szlachetne, a dzieło szlachetnie lśniące
Ludzkie umysły oświeca, by poprzez światło prawdziwe
Do prawdziwego szły światła, gdzie Chrystus prawdziwe wrota.
A jak to w tym świecie możliwe, brama wskazuje złota:
gnuśny umysł do prawdy przez materialne rzeczy się wznosi,
a widząc to światło, wpierw pogrążony, dźwiga się w górę.”

Tekst i zdjęcia:
Paweł Schulta

KONKURS: Rozwiązanie i wyniki

W święto św. Feliksa Walezego, Wyznawcy, A.D. 2014

Fot. Paweł Antoniewicz

Konkursowe zdjęcie przedstawia tylne światła i rury wydechowe Chervoleta Corvette ZR-1. Piękny okaz!

Na adres redakcji przyszło zero prawidłowych odpowiedzi. Prawdę pisząc, w ogóle żadna odpowiedź nie przyszła.

Szkoda.

Edwarda Abramowskiego

W święto św. Elżbiety Węgierskiej, Wdowy, A.D. 2014


W Przedwiośniu Stefana Żeromskiego pan Gajowiec przestawia Cezaremu postać i poglądy Edwarda Abramowskiego:

„Abramowski nauczał, że należy bojkotować państwo nawet tam, gdzie ono pracuje pozytywnie, a więc bojkotować szkoły, inspektorat fabryczny, filantropię państwową, pracę kulturalną i gospodarską — rugować i podcinać korzenie państwa, rozrywać łącznik między potrzebami ludzi a instytucjami rządowymi. Na miejsce zbojkotowanych instytucji państwowych, a raczej współcześnie z ich bojkotem miałyby rozwijać się instytucje swobodne: zamiast sądów państwowych — sądy polubowne, zamiast policji — stowarzyszenia obrony, zamiast szkół państwowych — szkoły wolne lub nauczanie prywatne — i tak dalej.”

Paradoksalne, że decyzję o nadaniu ulicy imienia Edwarda Abramowskiego podejmuje rada gminy – instytucja państwowa, którą patron zalecał bojkotować i zastępować dobrowolnymi.

Tekst i fotografia: Paweł Antoniewicz

Pajęczyna

W rocznicę konsekracji bazylik świętych Piotra i Pawła, Apostołów, A.D. 2014

Fot. MDK

Redakcja zastanawiała się: czy nie opatrzyć by tego zdjęcia fragmentem prozy poetyckiej Zbigniewa Herberta

|
V

Kraj

     Na samym rogu tej starej mapy jest kraj, do którego tęsknię. Jest to ojczyzna jabłek, pagórków, leniwych rzek, cierpkiego wina i miłości. Niestety, wielki pająk rozsnuł na nim swą sieć i lepką śliną zamknął rogatki marzenia.
     Tak jest zawsze: anioł z ognistym mieczem, pająk, sumienie.

?

Po namyśle doszła jednak do wniosku, że zdjęcie raczej opiewa piękno tego, co stworzyło Boże stworzenie, niż wyraża smutek i nostalgię, i zdecydowała, że nie.

Kącik malkontenta: Przestań tracić nasz czas

W święto bł. Salomei, Dziewicy, A.D. 2014

Gdyby Witkacy odebrał niechciany telefon,
tak mógłby to odebrać
– takie przynajmniej wrażenie odniósł Sztukmistrz

– Halo?...
– Dzień dobry, czy rozmawiam z użytkownikiem tego telefonu?
– Oczywiście, że nie. Jak mogło w ogóle przyjść pani do głowy, że konwersację prowadzi z panią ktoś, kto używa tego telefonu? To jasne, że rozmawia pani właśnie z osobą, która z tego aparatu nie korzysta – można by odpowiedzieć...

[i dodać: Jeżeli potrzebowałbym skorzystać z waszej oferty, sam się do was zgłoszę. Tak, wiem o promocjach, bo mi bez przerwy wysyłacie SMSy, choć wcale o to nie prosiłem. Czy umawialiśmy się na rozmowę? Czy rozumie pani, że nie życzę sobie telefonów od waszej firmy? Czy pojmuje pani, że już o to prosiłem pani koleżankę i drugą koleżankę i jeszcze jedną, żeby już pod ten numer nie dzwoniły? Jak się pani zdaje, czy moje prośby odniosły skutek? Czy pojmuje pani, że w tej chwili oboje tracimy czas? Zdaje sobie pani sprawę z tego, że pani praca jest sztuczna, niepotrzebna, a nawet szkodliwa? Pani działalność nie przynosi dobrych owoców; zużywa tylko energię i powoduje nerwice. Zawraca pani ludziom głowę i, co gorsza, wie pani o tym. (Z przekąsem:) Życzę miłego dnia. (Kończymy rozmowę).]

...albo bezzwłocznie i stanowczo odłożyć słuchawkę, oszczędziwszy nieszczęsnej kobiecinie kazań (a sobie czasu), umieścić numer, z którego dzwoniła, na liście zakazanych, po czym przejść do działań konstruktywnych.

Mal Kontent

Krzyż

W XXIII Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2014

Fot. Paweł Antoniewicz

– Znałem kiedyś podobnego do ciebie człowieka – powiedział rozwlekle, irytująco monotonnie. – Człowiek ów…

– Nie ma na świecie podobnego do mnie człowieka! – krzyknął Lucyfer tak gwałtownie, że statek zadrżał cały.

– Otóż – ciągnął Michał – człowiek ten również twierdził, że godło chrześcijaństwa to symbol ciemnoty i braku rozsądku. Historyjka dość zabawna… Ona też jest doskonałą alegorią losu racjonalistów twojego pokroju. Człowiek ów zaczął od tego, że nie chciał widzieć krucyfiksu w swoim domu ani krzyżyka na szyi swojej żony, ani nawet na obrazku. Mówił – jak ty – że krzyż ma kształt dowolny i fantastyczny, że to dziwoląg, kochany za swoje paradoksalne cechy. Potem człowiek ten roznamiętniał się i dziwaczał coraz bardziej; burzył krzyże przydrożne, mieszkał bowiem w kraju katolickim. Wreszcie w straszliwym rozjątrzeniu wdrapał się na wieżę kościoła parafialnego i zerwał z niej krzyż, wymachując przy tym rękami i monologując namiętnie, wywyższony pod gwiazdami. W końcu, gdy pewnego letniego pogodnego wieczora wracał polną drogą ku domowi, szatański obłęd ogarnął go gwałtownie i omamił zmieniając w jego oczach świat. Człowiek ów przystanął na chwilę, żeby zapalić papierosa, i popatrzył na ciągnący się przed nim długi drewniany płot. Nagle doznał olśnienia. Nie błysnęło co prawda żadne światło, nie poruszył się żaden liść, lecz on, jak gdyby ktoś zaczarował mu wzrok, zobaczył w tym momencie, że płot to zastęp niezliczonych krzyży splecionych z sobą i biegnących przez wzgórza i doliny. Zakręcił więc młynka ciężką laską i ruszył jak na wroga. Na przestrzeni kilku mil wzdłuż całej drogi wiodącej go do domu połamał i powyrywał wszystkie kołki z płotów. Nienawidził bowiem krzyża, a płot jest ścianą z krzyży. Gdy dotarł do domu, był już całkowicie obłąkany. Usiadł na krześle, zerwał się jednak natychmiast, bo w stolarskich poprzeczkach dojrzał znów znienawidzone godło. Rzucił się na łóżko, ale zaraz uprzytomnił sobie, że ten mebel, podobnie jak wszystkie zmyślone ludzkie sprzęty, zbudowany jest na tej samej potępionej zasadzie. Porąbał własne meble, ponieważ składały się z krzyży. Spalił dom, bo i on zbudowany był z krzyży. Znaleziono go w rzece.


Gilbert Keith Chesterton, Kula i krzyż

Było ci malarzy wielu...

W święto św. Alberta Wielkiego, Biskupa, Wyznawcy i Doktora Kościoła, A.D. 2014


...ale tylko Jeden tak niebo uhaftował.

Fot. Paweł Antoniewicz

Zatruta biblia przyjaźni

W święto św. Jozafata, Biskupa i Męczennika, A.D. 2014

Rys. Sztukmistrz

Kto z nas nie marzył o rozmowie – takiej jak ta, którą prowadzi Mały Książę z Lisem? Rozmowie dwóch przyjaciół, rozmowie, która upewnia nas, że jesteśmy dla kogoś bliscy i ważni? Mały Książę, choć może tego dokładnie sam nie wiedział, szukał kogoś takiego jak Lis, szukał w całym Kosmosie. Podróżował. Jak Odyseusz? Jak Robinson? Jak Guliwer? Jak Kandyd?

Podróż Odysa była wielkim powrotem. Robinsona – przygodą i uwięzieniem. Podróże Guliwera to potworny kalejdoskop poznawczych dreszczy, których poszukuje człowiek nigdy niesyty wrażeń. I czarna księga, w której pisarz-ironista gromadzi argumenty oskarżenia przeciwko światu. Kandyda potworne wrażenia ścigają, choćby ich nie poszukiwał.

Mały Książę podróżuje trochę tak, jak podróżowali bohaterowie osiemnastowiecznych powiastek filozoficznych. Oni wyruszali w świat, by go wybadać, dowiedzieć się, jaki właściwie jest. Napotykali korowód figur ludzkich – groźnych, dziwnych, śmiesznych, biednych. Dziwili się. Trwożyli. Śmiali.

Podróżuje jak oni. Spotyka ludzi, którym inni nie są wcale potrzebni – Bankiera, Geografa. I takich, którzy potrzebują bliźnich, by mieć  kim rządzić albo żeby być przez nich podziwianym – Króla i Próżnego. I wcielenie wierności, która oślepła i straciła pamięć – Latarnika. I Pijaka, który się wstydzi, że pije – i pije, żeby zapomnieć, że się wstydzi – smutne wcielenie rozpaczy, to jest utraty nadziei, zagubionej w błędnym kole samoodurzenia i samoodrazy. A kiedy dotrze na Ziemię, ma ich wszystkich naraz – pomnożonych przez tysiąc, podniesionych do potęgi, bliskich i odległych jak inna galaktyka.

Mały Książę podróżuje jak oni – i zarazem inaczej. Chce wiedzieć, kim jest sam. Choć oczywiście także  czym jest świat i kim są ludzie. Uciekł. Z planety, gdzie był kochany. A w każdym razie potrzebny. Może to odkrył – właśnie w rozmowie z Lisem. Mały Książę w ogóle ucieka. Najpierw – od odpowiedzialności. Za swój mały świat. Za różę, którą oswoił, kiedy jeszcze nie wiedział, co to znaczy oswoić (pamiętamy: „stworzyć więzy”). Opuścił swoje księstwo. Abdykował? Czy zdezerterował?

Szuka szczęśliwych lądów. Tam chciałby ujrzeć świątynię przyjaźni. Czy odnajduje ją – w spotkaniach z Lisem? Ciekawe: w gruncie rzeczy nie wiemy, gdzie się one odbywają. Bo może to są spotkania ze snu. Idealne. A wokół nich – pustka. Zastępy królów, geografów, bankierów, pijaków. Tam, gdzie jest przyjaciel, bije źródło ciepła. Lis-przyjaciel, Lis-mędrzec uprzytamnia Małemu Księciu, kim można być dla bliskiej istoty. Może to dzięki niemu tytułowy bohater opowieści zrozumiał, że jest zdrajcą – bezskutecznie wyczekiwanym przez Różę, porzuconą w kosmicznej otchłani.

Ciepło odnalezionej przyjaźni chroni człowieka w Małym Księciu przed potwornym światem. Może nie ma nic wartościowego prócz tego ciepła? Może to za mało, żeby chcieć w tym świecie żyć? Tak chyba rozumuje bohater. Inaczej nie umawiałby się ze żmiją – litościwą szafarką ostatecznego zapomnienia. Pragnie ukąszenia. Ono ma mu zapewnić powrót do porzuconej ojczyzny. Powrót? Jak go rozumieć? Czy nie może powrócić tam żywy i na jawie? Tylko martwy lub we śnie?

Opowieść Saint-Exupéry’ego została osadzona na tyle mocno w logice snu, że nie sposób chyba rozstrzygnąć na pewno, co tu jest dosłownością, co metaforą, co właśnie sennym złudzeniem. Jednak jasne jest jedno: świat rozczarował bohatera. Rozczarował go na tyle, że Mały Książę nie chce żyć w świecie, gdy go już poznał. Mimo zyskanej przyjaźni; mimo stworzonych więzów. Może nie godzi się na więzy, które wydają mu się dziełem przypadku? Rozczarował się być może również do siebie. Czuje się winien? Wymierza sobie karę? Co ujrzał w spotkaniach z mieszkańcami odwiedzonych planet: portret strasznego świata – czy może swój własny portret? Dlaczego nie chce wrócić – i pielęgnować wulkanów i Róży?

Jakkolwiek odpowiemy na te pytania, ukąszenie żmii pozostanie faktem. W świecie Saint-Exupéry’ego jest miejsce na zachwyt czującą, bliską istotą. I na współczucie dla kogoś takiego jak my (czy nie o takim współczuciu mówił sto lat wcześniej Artur Schopenhauer, który w nim tylko – i jeszcze w kontemplacji sztuki – widział lekarstwo na bolesne poczucie bezsensu istnienia?). W świecie Saint-Exupéry'ego nie ma jednak nawrócenia. Pokuty. Przebaczenia i powrotu. Kto poznał ten świat, ten go nie chce znać.

„Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. „Naprawdę poznaje się tylko sercem”. „Kiedy będziesz miał przyjść o czwartej, już o trzeciej zacznę odczuwać radość”. Kogóż te magiczne słowa nie porywały i nie napawały otuchą? To są naprawdę piękne słowa. Definicje naszych związków ze światem i z innymi ludźmi. A może tylko – definicje naszych marzeń o takich związkach?! Co czynimy, kiedy marzenia się nie spełniają? Gdy nie spełniają się same? Zmieniamy marzenia? świat? siebie samych? Przeklinamy marzenia? świat? siebie samych? Co w ogóle czynimy, kiedy odkrywamy, że świat nie jest taki, jaki powinien być?

Rycerze takiemu światu rzucali wyzwanie; asceci – ofiarowywali mu pokutę i modlitwę; romantycy chcieli go burzyć i w trzy dni budować na nowo; Norwid demaskował i napominał; pozytywiści zstępowali na dno i tam pracowali; Judym oczyszczał ten świat i leczył; święty Franciszek przytulał do serca, Baudelaire podziwiał w całej krasie jego potworności, grozy i zepsucia, Villon wydrwiwał, dekadenci sprzed stu lat i współcześni „poeci przeklęci” – przeklinali i opluwali...

Kto drwi ze świata, odpycha go lub z niego ucieka,  gdy widzi jego zło, nikczemność, zepsucie? Ten, kto nie chce lub nie czuje się na siłach świata zmieniać. Lub wcale nie wierzy, iż warto to robić. Kto nie stworzył więzów. Romantyzm ze swoją czcią dla duchowych głębi wyjątkowej jednostki zapowiedział ten gest: odepchnięcia świata. Dekadenci w młodopolskich opończach dodali doń kawiarniane i samobójcze rytuały. Dwudziestowieczny egzystencjalizm opatrzył pieczęcią filozoficznej rezygnacji. Gdy drwi ze świata i rozgląda się za sznurem albo żmiją smutny Pijak, możemy mu współczuć, lecz nie ufamy Pijakowi. Gdy sensowi świata przeczy mędrzec lub przyjaciel, chcemy mu odruchowo zaufać, bo ufa się mędrcom i przyjaciołom. Mały Książę nie jest „poetą przeklętym”, nie jest bywalcem średniowiecznych więzień jak Villon ani pijakiem jak Pijak... Jest dzieckiem napełnionym goryczą świata, które nie widzi w tym świecie miejsca dla siebie. Jest adeptem lisiej mądrości. I przyjacielem; wcieleniem marzenia o przyjacielu. I właśnie dlatego jest taki groźny. Bo komuś takiemu jak on się ufa.

Jego podróż kończy się wtedy, kiedy odkrywa on dar, jaki może otrzymać. Nie czuje się godzien daru (bo zdradził)? Dar go nie zadowala (bo sądzi, że przyjaźń, którą zyskał, jest tylko wyspą na pustyni chciwości, strachu i obcości)? Nie próbuje zmienić siebie. Nie próbuje zmienić świata. Choćby przyjmował dar, odrzuca zadanie. Dlatego Małemu Księciu ufać nie należy.

                                                                       Stanisław Falkowski

Do przyjaciół etatystów

W święto św. Stanisława Kostki, Wyznawcy, Patrona Polski, A.D. 2014

W ramach napoczętej już serii Na W(A)RIACKiCH papierach

Anarchia nie jest do zbawienia koniecznie potrzebna. Jest sprawiedliwa i jako podstawa ładu społecznego wynika bezpośrednio z przykazań Bożych, w szczególności piątego i siódmego.

Anarchię definiuję jako sposób życia ludzi, którzy za normę postępowania przyjmują aksjomat nieagresji, czyli zakaz inicjowania przemocy fizycznej lub grożenia taką przemocą, jak również zakaz oszustwa na szkodę osoby lub jej własności.

Do najbardziej rozpowszechnionych przeciwników zasady nieagresji należą państwa oraz ich funkcjonariusze. Zwolenników istnienia państwa nazywamy etatystami.

Osoby odrzucające zasadę nieagresji na gruncie intelektualnym (w praktyce wszyscy jesteśmy w większym lub mniejszym stopniu anarchistami, tylko niektórzy się do tego nie przyznają) używają nieraz wobec zwolenników wolności i odpowiedzialności argumentu: „Jeżeli nie podobają ci się przepisy państwowe, możesz wyjechać. Jeśli to państwo ci się nie podoba, wyprowadź się”.



Jeśli nie podoba ci się Imperium, wynoś się do innej galaktyki

Anarchista odpowie na to: „Dopóki nie inicjuję wobec nikogo przemocy, nic ci do mnie. Nie godziłem się dobrowolnie na żadną zależność od was i na przestrzeganie waszych przepisów. To nie ja powinienem się stąd wynosić. Nawet mi nie sugerujcie, abym opuszczał moją własność i zostawiał ją na waszą pastwę – to wy się wynoście!!!”. Może też dodać: „Żyję w mojej ojczyźnie w sensie jak najbardziej dosłownym. Miejsce, którego jestem właścicielem i którym się opiekuję, otrzymałem jako dziedzictwo po ojcu. Nie macie prawa żądać, abym opuszczał to, co jest moje, co stanowi moją odpowiedzialność i czego opuszczać nie chcę. Precz!”.

(W przypadku opornych stosuje odpowiednio ostrzejsze słowa i środki).

Zdrowy Wariat

KONKURS: Co to jest?

W święto świętych Benedykta, Jana, Mateusza, Izaaka i Krystyna, Pustelników i Pierwszych Męczenników Polski, A.D. 2014



Uznajemy odpowiedzi przesłane na nasz redakcyjny adres mailowy. Nagrody przewidziano dla wszystkich autorów poprawnych odpowiedzi; osoba, której mail z właściwym rozwiązaniem trafi do redakcyjnej skrzynki jako pierwszy, otrzyma nagrodę specjalną.
Zamknięcie konkursu nastąpi o godzinie 00:00 w święto świętej Elżbiety Węgierskiej, zaś ogłoszenie rozwiązania i wyników  wkrótce potem.

Mark Twain "Cena życia i śmierci"

W święto św. Marcina, Biskupa i Wyznawcy, A.D. 2014


Mark Twain ołówkiem Sztukmistrza

Gościnny przekład (specjalnie dla naszej strony): Łukasz Makowski


Przypomina mi się taka historia – dziewięć lat temu, gdy mieszkałem przy Tedworth Square w Londynie, do amerykańskich gazet wysłano telegram z wiadomością o mojej śmierci. Nie chodziło o mnie, ale o innego Clemensa [1], który już miał umierać, lecz akurat wtedy uniknął tego losu, stosując sztuczki lub inną metodę charakterystyczną dla plemienia Clemensów. Londyńscy przedstawiciele amerykańskich gazet zaczęli mnie stadnie nachodzić, trzymając w rękach przysłane ze Stanów telegramy i pytając o mój stan zdrowia. Wszystko było ze mną w porządku, a dziennikarze jeden po drugim okazywali swoje zdumienie i nieukontentowanie, widząc mnie palącego i zajmującego się lekturą we własnym gabinecie – i w charakterze doniesienia na skalę transatlantycką wartego tyle, co nic. Jeden z tych ludzi był uprzejmym, sympatycznym, poważnym i pełnym współczucia Irlandczykiem, który ukrywał swoje rozczarowanie najlepiej, jak umiał, próbował wyglądać na zadowolonego i poinformował mnie, że jego gazeta, „Evening Sun”, zawiadomiła go, iż w Nowym Jorku doniesiono o mojej śmierci.

Co powinien zatelegrafować w odpowiedzi? Odpowiedziałem: „Niech pan napisze, że te doniesienia są przesadzone”.

Nie uśmiechnął się ani na chwilę, ale pełen powagi wyszedł i wysłał telegram dokładnie tej treści. Świat przyjął z sympatią moje słowa, które do dziś pojawiają się niekiedy w gazetach, gdy nadarza się okazja do zdementowania przesadzonej wiadomości.

Kolejny gość także był Irlandczykiem. Trzymał w ręku telegram od swojej nowojorskiej redakcji – „New York World” – w tak widoczny sposób usiłując ukryć treść depeszy za sztuczną delikatnością i łagodnymi słowami, że pobudził moją ciekawość; chciałem zobaczyć, co tak naprawdę napisano w telegramie. Więc gdy nadarzyła się okazja, rzuciłem umiejętnie okiem i poznałem jego treść.

Telegram brzmiał: „Jeśli Mark Twain umiera, przyślij artykuł na pięćset słów. Jeśli już umarł – na tysiąc”.

Anegdota datowana na 3 kwietnia 1906 r.

___
PRZYPIS

[1] Mark Twain naprawdę nazywał się Samuel Langhorne Clemens.


Tłumaczenie na podstawie: Your Personal Mark Twain, Berlin 1973, s. 223–224.