Resortowi spadkobiercy

Bieżącym władzom politycznym, czyli (niestety) aż zbyt dobrze nam znanym funkcjonariuszom państwowym zdarza się przyznawać wybranym nagrody, medale i wyróżnienia za "walkę z poprzednim systemem" - to znaczy z funkcjonariuszami państwowymi służącymi przed laty innym panom.

Ale każde władze polityczne to spadkobiercy i kontynuatorzy działalności swoich poprzedników (na przykład PRLu i zbrodni dokonywanych przez sługusów jej władz). Przejęli od poprzednich funkcjonariuszy majątek razem ze wszystkimi długami oraz innymi zobowiązaniami - przyznają się więc: przynależą do tego samego systemu, do tej samej rodziny.

Natura działalności funkcjonariuszy państwowych nigdy się nie zmienia. To, że z poduszczenia władz w danym okresie zwalcza się akurat kogo innego niż poprzednio, istoty ich działalności nie zmienia. "Fabrycznie" wpisana w system niemoralność i metody działania są te same, co wcześniej.

Przyjrzyjmy się zagadnieniu "emerytur dla ubeków". Rację ma ten człowiek, który - kierując się "państwową" logiką - twierdzi, że nie można jednostronnie wycofywać się z zaciągniętych zobowiązań i należy teraz sługom służb specjalnych wypłacać tyle, na ile się z nimi umówiono zawierając kontrakt o pracę. Nawet jeśli "naszych" mordowali, nawet jeśli "naszych" więzili, bili i okłamywali. Słowo jest słowem - taka obowiązuje linia.

Słuszność opisanego wyżej rozumowania opiera się m.in. na argumencie z efektywności i na przeświadczeniu, że (gdyby zmieniać reguły w trakcie gry i jednostronną decyzją obniżać ubekom pobory) obecni pracownicy SS będą czuli niepewność w stosunku do deklaracji pracodawcy - nie wiedząc, czy za naście lub dziesiąt lat ich samych nie spotka identyczny los: może przyszła władza obetnie im emerytury, bo nie będą się jej podobali.

Jak zauważyliśmy, bieżące władze polityczne to w prostej linii spadkobiercy poprzednich. Autor przedstawionego powyżej rozumowania popełnia zasadniczy błąd. W ferworze walki o "konsekwencję działania państwa" pozostaje ślepy na to, że sama owa działalność jest w swej istocie niemoralna. Zamiast przeciwstawiać się funkcjonariuszom państwowym, wzywać do skończenia z całą ich niesprawiedliwą działalnością - domaga się... konsekwencji w niesprawiedliwości!!!

Kraść albo nie kraść

- czy to w ogóle jest pytanie?

Na marginesie tekstu Łukasza Kowalskiego
pt. Praktyczny agoryzm, czyli da się, tylko jak

Który kradł, niechaj już nie kradnie;
lecz raczej niech pracuje,
robiąc rękoma swemi co jest dobrego,
aby miał zkąd udzielić mającemu potrzebę.
~ Ef 4, 28

Tako mówi święty Paweł.

Podatki to kradzież. Jeśli biorę udział w skradzionego łupu i korzystam z jego (zatrutych) owoców, staję się współuczestnikiem niesprawiedliwości. Mogę zasłaniać się różnymi tłumaczeniami: "Czynię z tych środków dobry użytek"; "Jeśli nie ja, weźmie inny"; etc. Nie zmienia to natury czynu, wskutek którego zaczynam dysponować cudzą własnością.

Są takie firmy i tacy ludzie, którzy całą swą "działalność gospodarczą" opierają na ubieganiu się o kradzione środki - dotacje pochodzące z grabieży. Oczywiście, zawsze jest quid pro quo: w zamian za korzystanie ze zrabowanego mienia wspomniane przedsiębiorstwa chwalą funkcjonariuszy państwowych (czyli de facto paserów), umieszczając w widocznych miejscach informacje o "sponsorach", loga ich przestępczych organizacji, podziękowania...

Ktoś żyje od dotacji do dotacji - jak od pierwszego do pierwszego. Coś strasznego!

Czy staramy się stronić od uczestnictwa w kradzieży?

Inne pytanie: czy moralne jest zawieranie transakcji z człowiekiem, o którym wiemy, że przynajmniej część swego dochodu uzyskuje drogą przyjmowania rabowanych środków?
Czy wszystkich potencjalnych kontrahentów należy "prześwietlać" pod kątem tego, czy płacą uczciwie zdobytymi środkami (i dopiero po uzyskaniu pozytywnej odpowiedzi podejmować z nimi współpracę)?

Tym, którzy programowo odmawiają brania kradzionego - jakiegokolwiek uczestnictwa w grabieży - stawia się zarzut "nierealizmu".
Dla rozprawienia się z tą nieuzasadnioną inkryminacją stwierdźmy najpierw co następuje: w życiu - podobnie jak na każdym zebraniu - jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy; działanie w kierunku wprowadzenia zasadniczych zmian (poczynając od własnego życia) łączy się z ryzykiem; nikt za bardzo nie chce się narażać - szczególnie ten, kto ma żonę i potomstwo.

Jeśli dążymy do takiej rzeczywistości, w której nikt nie będzie kradł - najpierw kraść musimy przestać sami. By zmiany nastąpiły, KTOŚ MUSI ZACZĄĆ. Tego nie przeskoczymy.

Czy jako program minimum możemy zaproponować słowa Pisma Świętego raz jeszcze odwołując się do świętego Pawła: "Od wszelakiego podobieństwa złego się powściągajcie" (1 Tes 5, 22)?

Czy zdołamy zrezygnować ze współudziału w jakimkolwiek stopniu kradzieży, nawet jeśli tym samym narazimy się na to, że nazwą nas pozbawionymi poczucia rzeczywistości wariatami?

Komu starczy wiary i hartu ducha, by trwać w walce?

 Zdrowy Wariat

"Złote czasy"?

"Minęły złote czasy"; "Kiedyś to się zarabiało" - komentują gospodarczą rzeczywistość przedstawiciele licznych zawodów, na przykład niejeden taksówkarz. I reagują na to z pewnym żalem.

*

Moglibyśmy zaryzykować twierdzenie, że w gospodarce wolnorynkowej dzieje się zazwyczaj tak, iż autor jakiejś nowej koncepcji na zarabianie zyskuje na początek pewien "bonus" - bo to on jako pierwszy zastosował dane rozwiązanie i przyciągnął dużo klientów (zanim inni zdołali się zorientować, że dany towar lub usługę można potencjalnym nabywcom zaoferować). Następnie, w równie naturalny sposób, pojawią się zapewne konkurenci - którzy też wcielą w życie ideę prekursora (może ją udoskonalą). Możemy się spodziewać, że ze względu na zwiększoną podaż oferowanego towaru lub usługi ich cena spadnie.

I to jest bodziec, aby wymyślać coś nowego, jeszcze "lepszego"; nowatorskiego, pozwalającego znów zarobić na starcie więcej od konkurencji.

Tak działa niezaburzany rynek.

I jest to najzupełniej normalne.

Opisany proces prowadzi do naturalnej likwidacji tak nierzadko krytykowanych drastycznych różnic w wynagrodzeniu za te same lub podobne towary i usługi.

I zdaje się, że ponadto w jakiś sposób sprzyja temu, by więcej osób żyło bardziej w zgodzie z wyrażoną w pewnej modlitwie prośbą:
"żebractwa i bogactwa nie dawaj mi: daj tylko potrzeby do żywności mojéj,
Bych snadź nasycony nie był przywiedziony do zaprzenia, i rzekł: Któż jest Pan? albo ubóstwem przyciśniony, nie jął się kraść i fałszywie nie przysięgał przez imię Boga mego". (Prz 30, 8-9)

*

Otóż wydaje się, że u podłoża wspomnianego na wstępie żalu znajduje się często przekonanie, że "mi się należy" i że mogę wszelkimi środkami niszczyć konkurencję. Licznych "oficjalnych" (tzn. licencjonowanych przez funkcjonariuszy państwowych) taksówkarzy oburza to, że człowiek nie ubiegający się u urzędników państwowych o glejt też pracuje jako taksówkarz - i "zmusza ich" do obniżania cen.

Kaczki: Patrzeć w tym samym kierunku

Św. Jakuba Apostoła, A.D. 2015

Fot. MDK

Było ci malarzy wielu... Wzburzone nad rzeką Babilonu - Renem

Fot. Paweł Schulta

(Od Redakcji: alternatywny tytuł: Old Ship Sailing?)

Neal Stephenson "Wielka afera z Simoleonami"



-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------





Młodemu człowiekowi, który właśnie skończył college, trudno wyobrazić sobie mniej atrakcyjne życie, niż powrót do Bismarck i mieszkanie z rodzicami. Chyba że jest to mieszkanie z bratem na przedmieściach Chicago, co, naturalnie, wybrałem. Mama przynajmniej piecze fantastyczne ciasto z wiśniami. Za to Joe ciągle zmuszał moją głowę do myślenia i znalazł sposób, aby codziennie dawać mi do rozgryzienia jakiś problem. Na przykład pewnego dnia dał mi do rozwiązania takie zadanie: ile żelek potrzeba do wypełnienia Soldier Field?

Przyjmijmy, że to ja jestem winny. Joe chciałby, żebym powiedział to jasno. Jemu zawsze dobrze szło z ludźmi – mi zawsze dobrze szło z liczbami. Joe mówi mi przynajmniej raz na tydzień, że powinienem był studiować inżynierię. Zamiast tego dryfowałem między przedmiotami. Skończyło się na matematyce i specjalizację w zakresie historii sztuki – chyba nic gorszego nie można wpisać sobie do CV.

Za to Joe wystartował w branży reklamowej. Kiedy Internet, światłowody, HDTV i cyfrowa gotówka stworzyły razem to, co nazywamy dziś Metaverse, większość dużych agencji reklamowych padła, bo w Metaverse rzeczywiście możesz wyjąć giwerę i odstrzelić Królikowi Energizera głowę – i wielu ludzi to zrobiło. Joe pożyczył od mamy i taty dziesięć tysięcy dolarów i założył nową agencję reklamową. Jeśli spędziłeś trochę czasu buszując po Metaverse, widziałeś jego dzieła – a one widziały ciebie, mówiły do ciebie i podążały za tobą.

Mama i tata mieszkali wciąż w tym samym małym domku w Bismarck w Północnej Dakocie. Nikt z sąsiadów nie domyślał się, że – gdyby spieniężyli posiadane akcje agencji Joego – mieliby jakieś dwadzieścia milionów. Usilnie ich namawiałem, żeby zróżnicowali swój portfel – kupili buszel Krugerrandów i zakopali je na tyłach domu, albo zainwestowali parę milionów w jakiś fundusz powierniczy. Ale mama i tata czuli, że to oznaczałoby brak wiary w Joego.

– To tak, jakby przyjść na recital fortepianowy własnego dziecka z walkmanem na uszach – powiedział tata.

Joe przyjeżdża do domu pewnego styczniowego wieczora z półtoralitrowym szampanem. Po zwyczajowym drażenieniu się ze mną, czy jestem wystarczająco dorosły, żeby pić, nalewa mi kieliszek. Wyrzucił już swoich dwóch synów przed Kino Domowe. Zainstalowali skrzynkę, którą dostali na Boże Narodzenie. Podłącz to cacko do HDTV i możesz żeglować po Metaverse, wędrować po Sieci i wybierać spośród kilku przyjaznych dla użytkownika systemów operacyjnych. Każdy z systemów obfituje w automatyczne systemy pomocy, gorące linie do obsługi klienta i inteligentnych agentów.

Subwoofer sprawia, że nasze srebra brzęczą jak metalowe figurki hokeistów, a wzmocnione wybuchy wyrzucają z naszych kieliszków mgławice bąbelków. Te niskie częstotliwości wdzierają się do młodego mózgu, dostają się w zasięg medialnego radaru dzieci i wstrzykują info-nauko-rozrywkowy strumień bitów bezpośrednio do ich kory mózgowej.

– Zdobyliśmy dziś zajebistego klienta – wyjaśnia Joe. – Reklamujemy samochody. Reklamujemy komputery. Reklamujemy buty sportowe. A od trzech godzin reklamujemy też walutę.

– Co? – pyta żona Joego, Anne.

– No wiesz, jak dolary czy jeny. Z tą różnicą, że to nowa waluta.

– Jakiego państwa? – pytam. To jak dać psu kość – daję Joemu szansę, żeby oświecił swojego niekompetentnego brata. Joe pije duszkiem pół kieliszka Dom Pérignon i przechodzi na Tryb Reklamowy.

– Zapomnij o państwach – odpowiada. – Mówimy o Simoleonach – inteligentnej, modnej, nowej walucie świata Metaverse.

– To coś jak e-pieniądze? – pyta Anne.

– Mieliśmy e-pieniędze przez e-ony, od kiedy pojawiły się bankomaty – mówi Joe z właściwą dozą pogardy. – Dziś możemy ich używać do robienia zakupów w Metaverse. Ale wciąż przeliczamy je na amerykańskie dolary. Bystrzy ludzie szukają czegoś lepszego.

Aluzję skierował do mnie. Skończyłem college z tysiącem dolarów oszczędności. Z inflacją rzędu dziesięć procent, wciąż rosnącą, mogę za to kupić zdecydowanie mniej piwka niż rok temu.

– Rząd nigdy nie zorganizuje budżetu w sensowny sposób – mówi Joe. – Nie umie. Inflacja jeszcze wzrośnie. Ludzie zainwestują swoje pieniądze w co innego.

– Inflacja musiałaby cholernie mocno wzrosnąć, żebym zainwestował swoje pieniądze w jakąś sztuczną walutę – mówię.

– Do diabła, wszystkie waluty są sztuczne – mówi Joe. – Jak się nad tym zastanowisz, zawsze tak było i będzie. Inwestujemy nasze pieniądze w akcje, obligacje, fundusze powiernicze. One reprezentują rzeczywiste dobra – fabryki, statki, banany, oprogramowanie, złoto, cokolwiek. Simoleony to po prostu nowa nazwa tych dóbr. Nosisz ze sobą kartę magnetyczną i wydajesz Simoleony jak gotówkę. Albo robisz zakupy w Metaverse i wydajesz pieniądze online, a kupione produkty przywożą ci pod drzwi następnego ranka.

– Kto na to pójdzie? – pytam.

– Każdy – odpowiada Joe. – Główna metoda promocji będzie polegała na tym, że rozdamy trochę Simoleonów przeciętnym Kowalskim podczas Super Bowl. Zgłosimy się do nich za miesiąc, za trzy, za pół roku, i ludzie zobaczą, że to bezpieczna i pewna inwestycja.

– To nie wzbudza zbytniego zaufania – mówię. – Rozdawać Simoleony jak pieniądze z „Monopolu”.

Joe ma gotową odpowiedź. – To nie rozdawnictwo. To loteria.

I właśnie wtedy prosi mnie, żebym obliczył, ile żelek zmieści się na Soldier Field. Dwie godziny później jestem w sklepie spożywczym nie z tej ziemi, w dziale artykułów sprzedawanych na wagę. Gęstwa przytłaczających przezroczystych pojemników wypełnionych przetworzonym naturalnie owsem, Froot Loopsami jakiejś nieznanej firmy, suszonymi pomidorami, prefabrykowanymi przysmakami na kemping, orzeszkami, kawą French Roast i ziarnami. Każdą z tych rzeczy można wrzucić do torby albo wiaderka jednym ruchem poręcznej pleksiglasowej gilotyny. W zasięgu wzroku ani żywej duszy, tylko roboty uzupełniające zapasy towaru, wlokące się tam i z powrotem nad moją głową w sieci pomostów komunikacyjnych, i kamery ukryte w przyciemnianych półkulach. Przechadzam się wśród świecącej przezroczystej krainy cudów, trzymając idealnie sześciocalowy sześcian stworzony z taśmy i tektury. Zataczam się wśród błyszczącego wąwozu żelkowych miśków, fasolki, cukierków. Wtem: bingo! Żelki na wagę, jakość pierwsza. Podstawiam pojemnik i napełniam go.

Kto zgadnie najszybciej i będzie najbliżej właściwej liczby żelek, ten wygra Simoleony. Wynajęli jedno z Wielkiej Szóstki biur rachunkowych, żeby wszystko poszło, jak trzeba. Ponieważ nie mogą w rzeczywistości wypełnić stadionu żelkami, ja mam podać im Właściwą Odpowiedź i, co równie ważne, zachować ją w tajemnicy.

Wracam do domu i liczę żelki: 3101. Pomnożyć przez osiem, żeby uzyskać ich liczbę na stopę sześcienną: 24 808. Teraz muszę dowiedzieć się tylko, ile stóp sześciennych ma Soldier Field. Moi siostrzeńcy rozwalili się przed HDTV jak sflaczałe żaby. Uczą się fizyki, rzucając z wysokości orbity bomby antymaterii na wrogą cywilizację. Skaczę przez zygzaki czarnych kabli i przejmuję kontrolę nad sprzętem.

Na ekranie animowany elf, chochlik czy coś innego, wystawia głowę zza okna, a potem chowa ją z powrotem. Nie, nie cierpię na schizofrenię – to jest ten szumnie reklamowany inteligentny agent, którego dostajesz w zestawie ze skrzynką. Ignoruję go, opuszczam Krainę Gier i wpadam przez pomyłkę w jaskrawy obszar Metaverse, gdzie dniem i nocą przesuwają się tysiące info-reklam, każda w osobnym oknie. Oglądam reklamę chińskich leków medycyny ludowej zrobionych z rzadkich zwierząt zmodyfikowanych genetycznie i hodowanych w kadziach. Widzę pęcherzyki żółciowe niedźwiedzi grizzly dorastające w bursztynowym płynie jak kiście winogron.

Animowany chochlik ukazuje się w całej okazałości i opiera o krawędź okienka reklamowego. – Hej! – mówi głupawym radosnym głosem. – Jestem Raster! Powiedz moje imię – czyli Raster – jeżeli potrzebujesz pomocy.

Nie podoba mi się wygląd Rastera. Bardzo prawdopodobne, że wędrował po ulicach Toontown, wymachując tablicą z napisem „WPRAWIĘ DOROSŁYCH W IRYTACJĘ ZA PARĘ GROSZY”, zanim zatrudniła go firma instalująca skrzynki. Raster zaczyna fruwać po ekranie, znacząc swoją drogę świetlistym pyłem, który znika jak na mój gust zbyt wolno.

– Dawaj cholerną encyklopedię! – krzyczę. Słysząc to straszne słowo, moi bratankowie podrywają się z dywanika i uciekają.

Znajduję Soldier Field. Mój stary podręcznik do geometrii analitycznej, wciąż noszący znamiona długiego pobytu na strychu, leży mi na kolanach jak bryła lodu. Łącząc pewne wzory ze statystykami z encyklopedii...

– Hej, Raster!

Raster jest tak zadowolony, że go potrzebuję, że robi na ekranie ósemki. – Kalkulator! – krzyczę.

– Nie potrzeba, szefie! Po prostu powiedz mi, co chcesz obliczyć, a ja zrobię to w pamięci!

Prowadzę więc z Rasterem szalenie nużącą konwersację, w której ustalam liczbę stóp sześciennych na Soldier Field, zaokrągloną do pełnej stopy. Każę Rasterowi pomnożyć to przez 24 808, a on natychmiast odpowiada: 537 824 167 717.

Laik by się nad tym nie zastanowił. Ale ja mówię:

– Raster, masz sieczkę zamiast mózgu. Wynik powinien być dokładną wielokrotnością ośmiu!

Najwyraźniej skrzynka mojego brata ma jeden z tych wadliwych chipów, które robią błędy przy naprawdę dużych liczbach.

Raster wali się dłonią w czoło. Z uszu wylatują mu luźne śrubki i tranzystory.

– Psiakrew! Chyba będę musiał pogadać z moim programistą!

A potem zawiesza się na minutę.

Szwagierka wpada do pokoju, zgięta w postawie nie-przejmuj-się-mną i rozgląda wokół. Jest przerażona myślą, że mam tu jakąś randkę. – Z kim rozmawiasz?

– Z tą przygłupią sztuczną inteligencją, którą dołączyli do zestawu – odpowiadam. – Tak przy okazji, nigdy nie używaj jej do obliczania swoich podatków.

Anne prostuje się. – Wiesz, dopiero co wczoraj prosiłam ją o pomoc przy Załączniku B, a dała mi przepis na zupę z małży.

– Dobry wieczór panu. Dobry wieczór pani. Co to były za liczby? – pyta Raster. Ten sam głos, ale zmieniona tonacja, bardziej ludzka. Podaję liczby raz jeszcze, a on odpowiada: 537 824 167 720.

– Brzmi lepiej – mamroczę.

Anne jest skonsternowana. – Zdaje się, że teraz jego system identyfikacji głosu działa prawidłowo.

– Nie sądzę. Myślę, że mój mały problem matematyczny przesłano dalej, do człowieka. Kiedy rozmowa staje się zbyt trudna dla wbudowanego oprogramowania, dzwoni ono po pomoc, wkracza człowiek i przejmuje kontrolę. Patrzy na nas przez wbudowaną kamerę – wyjaśniam, wskazując na przypominający rybie oko obiektyw na przednim panelu skrzynki – a słucha za pomocą wbudowanego mikrofonu.

Anne zaczyna robić wielkie oczy. Szukam odpowiedniej analogii. – Pamiętasz Egzorcystę? No więc Raster został właśnie opętany, tak jak ta dziewczynka w filmie. Z tą różnicą, że nie opętał go Belzebub, tylko przedstawiciel działu obsługi klienta.

Właśnie wpadłem w pułapkę, która jest dla Anne oczywista. – Może to jest praca, o jaką powienieneś się postarać! – wykrzykuje.

Szczęki pułapki zatrzaskują się prędzej niż gryzę się w język. – Mogę umieścić twoje podanie o pracę online w tej chwili! – mówi Raster.

Moja szwagierka jest ucieleśnieniem tryumfu aż do następnego wieczora, kiedy rozmawiam z nią o dobrych i złych wieściach. Dobra wiadomość: jestem teraz przedstawicielem działu obsługi klienta Metaverse. Zła wiadomość: nie mam własnego stanowiska w jakimś rozległym kompleksie biurowym. Pracuję w domu – w jej domu, na jej sofie. Siedzę tam cały dzień, przeżuwając kurczący się zapas odliczonych od dochodu żelek. Na głowie mam słuchawki z mikrofonem, w dłoniach trzymam jednostkę sterującą – używam jej do kontrolowania Rasterów na ekranach ludzi w całych Stanach niczym aktor w teatrze kukiełkowym. Widzę ich – szerokokątny obraz z ich skrzynek leci po kablu do okienka na moim ekranie. Ale oni nie widzą mnie – tylko Rastera, mój avatar, moje ciało w Metaverse.

Odrażający w pstrokatym spłaszczającym obraz świetle Odbiornika, ludzie zadają mi durne pytania z arytmetyki. Jeżeli potrzebują jakiegoś przepisu, rozkładu lotów, porad na temat wychowania dzieci albo ulepszeń w domu, skierowano ich już do kogoś innego. Moja specjalność to wyłącznie matematyka.

Nie cieszę się zbytnim powodzeniem aż do następnego tygodnia, kiedy agencja mojego brata ogłasza Wielką Loterię Simoleonową. Zaangażowali futbolistę z krzywymi nogami w charakterze rzecznika. W przeciągu kilku minut zostaję zalany prośbami o pomoc od uczestników loterii. Każdy fan Bears z Chicago i okolic próbuje obliczyć pojemność Soldier Field. Wszyscy robią to źle; nawet ci, którzy robią to dobrze, prawdopodobnie używają wadliwego chipa w swoich skrzynkach. Wpadam w głęboki konflikt interesów. Chciałbym wyciągnąć odzianą w białą rękawiczkę grubą trójpalczastą rękę Rastera i spoliczkować tych ludzi, wlać im trochę oleju do głowy.

Ale przysiągłem, że zachowam tajemnicę. Joe zatrudnił mnie, żebym zrobił obliczenia dotyczące Metrodome, Three Rivers Stadium, RFK Stadium i wszystkich innych stadionów NFL. W każdym mieście ktoś wygra Simoleony.

Pozwalają nam robić piętnastominutowe przerwy co cztery godziny. Zapuszczam wtedy Kino Domowe, żeby chociaż trochę się rozruszało i pędzę główną ulicą Metaverse do klubu, gdzie grają moją ulubioną muzykę. Wciąż „noszę” swój ubiór Rastera, ale nie obchodzi mnie to – jestem po prostu jednym z tysięcy Rasterów biegnących tą ulicą w trakcie przerwy.

Mój klub ma wąskie wejście; mieści się w wąskiej alejce odchodzącej od wąskiej bocznej uliczki, z dala od wirtualnych centrów handlowych i salonów trójwymiarowych gier, służących jako dojne krowy w opartej na elektronicznym pieniądzu gospodarce Metaverse. W klubie siedzi kilku Rasterów, którzy mają przerwę, ale większość klientów „nosi” bardziej pomysłowe avatary. W Metaverse nie ma takiej części twojego wirtualnego ciała, której nie można przekłuć, oznakować lub pokryć tatuażem, żeby wyglądać dziwaczniej od sąsiada.

Zespół grający na scenie – podłączony ze studia w Pradze – nie jest zbyt dobry, więc wycofuję się do sali z wirtualnymi stojakami pełnymi taśm; można odsłuchiwać po kilka sekund każdej piosenki. Jeżeli ci się spodoba, możesz ściągnąć cały album z dodatkowymi informacjami, wideoklipami i nutami.

Przeglądam jeden ze stojaków, kiedy wyczuwam, że przysuwa się do mnie jakiś duży i kudłaty avatar. Coś mamrocze. Ignoruję go. Z subwoofera dudni przytłaczająco czyjeś odchrząknięcie, trzeszczy po bokach i przebija się czysto przez głośnik centralny nad ekranem. Obracam się i patrzę: to przysadzista istota w koszulce z logo HACKERS 1111. Ma bardzo długie, przypominające ostrze kosy pazury, którymi chwyta jaskraworóżowy pojemnik. Narysowano go znacznie lepiej niż Rastera – jakość niemal jak z Disneya.

Leniwiec mówi:

– 537 824 167 720.

– Hej! – krzyczę. – Kim ty, do diabła, jesteś?

Istota podnosi różowy pojemnik do ust i pije. To puszka Jolta. – Skąd wytrzasnąłeś tę liczbę? – żądam odpowiedzi. – To ma być sekret.

– Klucz jest pod wycieraczką – mówi leniwiec, potem odwraca się i opuszcza klub.

Moja piętnastominutowa przerwa kończy się, więc muszę rozmyślać nad znaczeniem tego, co zaszło, przez resztę mojej zmiany. Potem zwlekam się z sofy, otwieram drzwi wejściowe i zaglądam pod wycieraczkę.

Faktycznie, ktoś włożył pod nią kopertę. W środku jest kartka z liczbą zapisaną w notacji szesnastkowej, której używają komputerowcy: 0A56 7781 6BE2 2004 89FF 9001 C782 – i tak dalej przez jakieś pięć linijek.

Leniwiec powiedział mi, że „klucz jest pod wycieraczką” i jestem gotów założyć się o wiele Simoleonów, że ta liczba to klucz szyfrujący, który pozwoli mi wysyłać i dostawać zakodowane wiadomości.

Spędzam zatem dziesięć minut wstukując liczbę do mojej skrzynki. Pojawia się Raster i zaczyna zawracać mi głowę. – Czy mogę ci w czymś pomóc?

Kiedy wpisuję dwieście pięćdziesiątą szóstą liczbę, jestem już nieco wkurzony na Rastera i mówię mu parę niemiłych słów. Nie jestem z tego dumny. Potem słyszę coś, co jest muzyką dla moch uszu. – Przepraszam, nie zrozumiałem cię – świergocze Raster. – Proszę, sprawdź, czy kable są właściwie podłączone – mam jakieś zakłócenia na linii.

Na ekranie materializuje się, niczym cyfrowy dżin, druga postać: to znów leniwiec. – Kim, u diabła, jesteś? – pytam.

Leniwiec bierze haust Jolta, dusi w sobie beknięcie i mówi. – Jestem Codex, Kryptoanarchistyczny Leniwiec.

– Twój sprzęt wymaga naprawy – mówi Raster. – Proszę, skontaktuj się z serwisem.

– Ze sprzętem wszystko w porządku – mówi Codex. – Szyfruję twój tylny kanał. Firma instalująca skrzynki widzi to jako zakłócenia. Jak już się domyśliłeś, ta liczba to twój osobisty klucz szyfrujący. Żaden rząd ani korporacja nie zdoła nas teraz podsłuchać.

– O rany, dzięki – mówię.

– Nie ma za co – odpowiada Codex. – A teraz przejdźmy do rzeczy. Mamy coś, czego ty potrzebujesz. Ty masz coś, czego my potrzebujemy.

– Skąd znałeś odpowiedź na pytanie o liczbę żelek na Soldier Field?

– Mamy wszystkie dwadzieścia siedem odpowiedzi – mówi Codex i szybko recytuje wyniki dotyczące Candlestick Park, Kingdome, Meadowlands...

– Jeżeli nie włamałeś się do sejfu biura rachunkowego – mówię – to mogłeś zdobyć te liczby w jeden tylko sposób. Podsłuchiwałeś moje pogawędki z Rasterem. Zainstalowałeś pluskwę na kablu wychodzącym ze skrzynki, prawda?

– Och, to typowe. Podejrzewasz zapewne, że jesteśmy bandą niedostosowanych społecznie, pokrytych trądzikiem nastoletnich hakerów o wysokim wskaźniku inteligencji, którzy robią establishmentowi dziecinne psikusy.

– Przeszło mi to przez myśl – mówię. Ale fakt, że animowany leniwiec spogląda na mnie w tej chwili z wyższością w tak realistyczny sposób, sugeruje znacznie wyższy poziom umiejętności. Raster dysponuje tylko sześcioma wyrazami twarzy i żaden z nich nie wygląda zbyt dobrze.

– Twój brat jest szefem agencji reklamowej, prawda?

– Tak.

– Niedawno podpisał kontrakt z Simoleons Corporation?

– Tak.

– Gdy tylko to zrobił, rząd zaczął szpiegować was w domu dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Nagle szklane oko kamery na przednim panelu skrzynki wydaje mi się bardzo duże i wścibskie. – Założyli pluskwy na naszym kablu info-nauko-rozrywkowym?

– Nie musieli. Ludzie z firmy instalacyjnej z przyjemnością zajmują się brudną robotą – przecież są rządowi coś winni za to, że dał im monopol. Wszystkie obliczenia, których dokonałeś z pomocą Rastera zostały przesłane prosto do firmy, a stamtąd do rządu. Mamy w rządzie naszego człowieka, który skopiował dla nas wszystko, korzystając z programu do anonimowego rozsyłania poczty w Jyvaskyla w Finlandii.

– Dlaczego rząd miałoby to obchodzić?

– Bardzo ich to obchodzi – mówi Codex. – Mają zamiar zniszczyć Simoleony. A przy okazji zniszczą twoją rodzinę.

– Dlaczego?

– Bo jeżeli nie zniszczą elektronicznych pieniędzy – odpowiada Codex – to elektroniczne pieniądze zniszczą ich.

Następnego popołudnia pojawiam się w biurze mojego brata, w stylowo odremontowanym dawnym budynku elektrowni na Near West Side. Joe kończy jakieś rozmowy telefoniczne i skinieniem dłoni zaprasza mnie do swojego przypominającego pieczarę biura z przykuwającą uwagę gigantyczną turbiną parową. Myślę, że ma ona ironiczne znaczenie.

– Nie powinieneś teraz żeglować po Necie, pomagając zagubionym? – pyta Joe.

– Przestań mi dokuczać – proszę. – My, kryptoanarchiści, nie mamy czasu na takie rzeczy.

– Kryptoanarchiści?

– Często używa się też terminu panarchiści.

– Pięknie – mówi Joe, rozmyślając nad tym słowem. W myślach pracuje już nad jego kampanią reklamową.

– Wyglądasz na podekscytowanego – mówię. – To pewnie przez przez tę kwartę portera Hog City podanego do żeberek w Divane’s Lakeview Grill.

Joe momentalnie prostuje się. Wygląda na napiętego – jakbym robił sobie z niego żarty, a on zdecydowanie nie miał ochoty wyjść na głupka.

– Skąd wiesz, co miałem na lunch?

– Stąd, skąd wiem, że oszukiwałeś na podatkach.

– Co?

– W zeszłym roku odliczyłeś sobie od podatku sofę do biura. Ale to rozkładany model, więc się nie kwalifikuje.

– Hakerzy – mówi Joe. – Twoi kumple włamali się do moich akt, prawda?

– Wygrywa pan główną nagrodę.

– Myślałem, że teraz są przeciw temu jakieś zabezpieczenia.

– Trudniej włamać się do plików. Ale zawsze, gdy przesyła się jakąś informację przez kabel – na przykład kiedy Anne używa Rastera do obliczania podatków – można ją przechwycić i zdekodować. Ponieważ w zestawie ze skrzynką nabyłeś, mój stary, standardową umowę o bezpieczeństwie danych, a standardowa umowa jest do dupy.

– Do czego zmierzasz?

– Powiem ci, ale musimy pójść w jakieś miejsce, które nie jest szpiegowane.

– Szpiegowane? Co do... – zaczyna Joe. Ale wtedy wskazuję ruchem głowy na stojący w kącie biura telewizor ze wścibskim szklanym okiem wpatrującym się w nas ze skrzynki.

W końcu decydujemy się na spacer brzegiem jeziora, co w styczniu w Chicago jest szaleństwem. Ale pochodzimy z Północnej Dakoty i mamy rzeczy potrzebne na zimną pogodę. Mówię Joemu o Rasterze i firmie instalującej skrzynki.

– O, Jezu! – mówi Joe. – To znaczy, że te liczby nie są tajemnicą?

– Ani trochę. Przekazano je dwudziestu siedmiu marionetkom zatrudnionym przez rząd. Marionetki już wysłały swoje formularze zgłoszeniowe z właściwymi odpowiedziami. Zatem w tej chwili wszystkie twoje Simoleony – całe dwadzieścia siedem milionów – trafią wprost w ręce marionetek podczas niedzieli Super Bowl. Marionetki staną się twoim najgorszym koszmarem. Zainwestują swoje Simoleony w komiksy i karty baseballowe, twierdząc, że tak jest bezpieczniej. Celowo doprowadzą się do bankructwa, a winę zwalą na ciebie. Pojawią się dwójkami i trójkami w tandetnych talk showach, żeby donieść o tajemniczym znikaniu Simoleonów podczas transakcji w Metaverse. Krótko mówiąc, zniszczą wizerunek – i interes – twojego klienta. Rezultat: zwycięstwo rządu, który nienawidzi i obawia się prywatnych walut. A dla ciebie, mamy i taty – bankructwo.

– Jak to się stanie?

– Twoja agencja jest odpowiedzialna za narobienie burdelu w loterii. Gdy klęska staje się jasna, ceny twoich akcji natychmiast lecą w dół. Wtedy główni udziałowcy podadzą cię do sądu, stary, i przegrasz. Zaryzykowałeś całą firmę, stawiając na wadliwy system bezpieczeństwa danych w skrzynce, a jako prezes osobiście odpowiadasz za straty.

W tej chwili mój duży brat Joe czuje potrzebę, żeby ciężko przysiąść na parkowej ławce, mniej więcej tak, jak siadłby na bryle suchego lodu. Ale nie obchodzi go to. Ból fizyczny do niego nie dociera. Zdawało mi się, że będę w tym momencie czuł tryumf, ale nie czuję.

Oznajmiam zatem dobre wieści. – Właśnie wróciłem z biura rachunkowego. Powiedziałem im, że odkryłem błąd w obliczeniach – że moja skrzynka miała wadliwy chip. Podałem im dwadzieścia siedem nowych wyników, które obliczyłem ręcznie, ołówkiem na papierze, w jednej z sal konferencyjnych z dala od ciekawskiego wzroku firmy instalacyjnej. Osobiście zapieczętowałem liczby w kopercie i umieściłem w ich sejfie.

– Więc loteria pójdzie zgodnie z planem – Joe oddycha z ulgą. – Dzięki Bogu!

– Przy okazji podziękuj mi oraz panarchistom – mówię. – Dzwoniłem też do mamy i taty. Powiedziałem, że powinni sprzedać swoje akcje – na wypadek, gdyby rząd znalazł jakiś nowy sposób na sabotowanie twojej loterii.

– To pewnie mądre – stwierdza kwaśno Joe – ale przywalą im straszny podatek. Stracą czterdzieści procent swojego wkładu na rzecz rządu, tak po prostu.

– Nie, nie stracą – mówię. – Nie zapłacą żadnego podatku.

– Że co? – Joe po raz pierwszy od jakiegoś czasu podnosi głowę, ożywiony perspektywą wskazania mi, jak bardzo się mylę. – Obliczając majątek rodziców na zasadzie kasowej mają zaledwie dziesięć tysięcy dolarów. Myślisz, że urząd skarbowy nie zauważy dwudziestu milionów zysków kapitałowych?

– Nie zapraszaliśmy urzędu skarbowego – odpowiadam. – To nie ich zasrany interes.

– Mają sposoby, żeby stał się ich.

– Już nie. Mama i tata nie sprzedadzą swoich akcji za dolary, Joe.

– Simoleony? Z nimi jest to samo – rząd dowiaduje się o wszystkim.

– Zapomnij o Simoleonach. Pomyśl o KryptoKredytkach.

– KryptoKredytki? Co to, do cholery, jest – KryptoKredytka? – Joe wstaje i zaczyna chodzić w tę i z powrotem. Teraz jest przekonany, że zamieniłem majątek całej rodziny na garść magicznej fasoli.

– KryptoKredytki są tym, czym powinny być Simoleony – elektronicznym pieniądzem absolutnie poza zasięgiem rządu.

– Skąd wiesz? Czy każdego kodu nie da się jakoś złamać?

– Każdy rodzaj e-pieniądza składa się z liczb biegnących po kablach – wyjaśniam. – Jeżeli wiesz, jak zachować liczby w tajemnicy, twoja waluta jest bezpieczna. Jeżeli nie – nie jest bezpieczna. Trzymanie liczb w tajemnicy to problem z zakresu kryptografii – gałęzi matematyki. No więc, Joe, kryptoanarchiści pokazali mi swoją matematykę. To dobra matematyka. Lepsza od tej, której używa rząd. Lepsza od matematyki Simoleonów. Nikt nie zdoła zadrzeć z KryptoKredytkami.

Joe wydaje westchnienie. – Dobra, dobra – chcesz, żebym to powiedział? Powiem to. Miałeś rację. Ja się myliłem. W końcu studiowałeś w college’u to, co należy.

– Nie jestem bezwartościowym śmieciem?

– Nie jesteś. A tak w ogóle – czego chcą ci kryptoanarchiści?

Z jakiegoś powodu nie potrafię okłamywać moich rodziców – ale z Joem idzie mi łatwo. – Niczego – mówię. – Po prostu chcieli wyświadczyć nam przysługę i w ten sposób zyskać w naszych oczach.

– I posunąć do przodu sprawę Światowej Panarchii?

– Coś w tym stylu.

W ten sposób doczekaliśmy niedzieli Super Bowl. Siedzimy wysoko w prywatnej loży u szczytu Superdome. Jest barek, kuchnia, są kelnerzy i szerokie ekrany do oglądania natychmiastowych powtórek tego, co właśnie ujrzeliśmy na własne nieuzbrojone, żałosne, niecyfrowe oczy.

Zarząd Simoleonów jest na miejscu. Zaczynam sprawdzać ich protokoły kryptograficzne i staje się jasne, że ci ludzie nie potrafią obliczyć zużycia paliwa w swoim samochodzie bez konsultacji z Rasterem – nie mówiąc już o poruszaniu się po pełnych subtelności i niebezpiecznych ścieżkach najnowocześniejszej kryptografii.

Wchodzi ochroniarz. Wygląda na zaniepokojonego. – Przyszli jacyś, hmm... dżentelmeni – mówi. – Mają bilety, które wyglądają na prawdziwe.

To trzech facetów. Pierwszy waży jakieś sto czterdzieści kilo, ma włosy po pasa i brodę do pępka. Musi być kibicem Bears, bo wymalował sobie twarz i goły tors na niebiesko i pomarańczowo. Drugi nie jest aż tak powściągliwy, jak pierwszy, a trzeci nie jest takim konformistą, jak dwaj pozostali. Pan Wielki trzyma starą skrzynkę po mleku. Jej zawartość musi być ciężka, bo wygląda, jakby zaraz miała wyrwać mu ręce ze stawów.

– Państwo De Groot? – pyta, wtaczając się do pomieszczenia. Głowy zwracają się w kierunku moich rodziców, którzy, zaniepokojeni wyglądem tej trójki, nie podają swoich personaliów. Facet podchodzi do nich i zrzuca skrzynkę pod nogi mojego taty.

– Znacie mnie jako Codexa – przedstawia się. – Dzięki za wskazanie mnie jako waszego maklera.

Gdyby Joe nie był fanatykiem ergometru, dostałby teraz apopleksji. – Półnagi, niebiesko-pomarańczowy kryptoanarchista jest waszym maklerem?

Tata poświęca jakieś trzydzieści sekund na zapalenie fajki. Na boisku dają właśnie sygnał, że zbliża się przerwa. Tata wypuszcza chmurę dymu i mówi:

– Wydawał się poczciwym leniwcem.

– Tak na wszelki wypadek – włącza się mama – sprzedaliśmy połowę akcji za pośrednictwem naszego maklera w Bismarck. Mówi, że będziemy musieli zapłacić od tego podatek.

– Drugą połowę przenieśliśmy za granicę, do obecnego tu pana Codexa – mówi tata – a on wymienił ją na lokalną walutę – bez podatku.

– Za granicę? Gdzie? Na Bahamy? – pyta Joe.

– Pierwsza Rozdzielona Rzeczpospolita – mówi masywny kryptoanarchista. – To wirtualne państwo narodowe. Jestem Ministrem Bezpieczeństwa Danych. Nasza oficjalna waluta to KryptoKredytki.

– Co ci to, do cholery, daje? – pyta Joe.

– Też się o to martwiłem – odpowiada tata – więc w ramach eksperymentu użyłem moich KryptoKredytek do kupienia czegoś nieco bardziej namacalnego.

Tata sięga do skrzynki po mleku i wyciąga z niej prostokątny przedmiot z żółtego metalu. Mama wyciąga następny. Razem z tatą zaczynają układać je w rzędzie na kontuarze, jak król Midas rozpakowujący wraz z królową karton Twinkies.

Mija parę sekund, zanim Joe orientuje się w sytuacji. Podnosi jedną ze złotych sztabek i gapi się na nią. Zarząd Simoleonów gromadzi się wokół i ogląda zdobycz.

– Teraz rozumiecie, dlaczego rząd chce nas zniszczyć – mówi wielkolud. – Potrafimy robić to, co oni – taniej i lepiej.

Po raz pierwszy twarz prezesa Simoleon Corporation rozjaśnia się. – Chwileczkę – mówi, kładąc ręce na skroniach – Potraficie zorganizować to tak, żeby ludzie używający elektronicznych pieniędzy nie musieli płacić rządowi żadnych podatków? Nigdy?

– Tak właśnie – mówi masywny panarchista. Syrena oznajmia koniec pierwszej połowy meczu.

– Idę rozdać trochę Simoleonów – mówi prezes – ale później musimy porozmawiać.

Prezes zjeżdża windą razem z moim bratem i pudełkiem zawierającym dwadzieścia siedem kart magnetycznych – każdą z nich naładowano trzymanymi w sekrecie liczbami, które dają jej wartość miliona Simoleonów. Podchodzę do okna loży i spoglądam w dół: dwudziestu siedmiu Amerykanów zgromadziło się wzdłuż środkowej linii boiska, czekając aż spadnie im z nieba ich matematyczna manna. Reprezentują przekrój demograficzny Stanów, na jaki liczył mój brat. Nigdy byście się nie domyślili, że wszyscy są w tajemnicy obywatelami Pierwszej Rozdzielonej Rzeczpospolitej.

Kryptoanarchiści biorą z barku kilka Joltów i wymaszerowują. Teraz w loży jesteśmy tylko ja, mama i tata. Tata wskazuje cybuchem fajki na boisko. – Tych dwudziestu siedmiu ludzi – mówi. – Nie pomagałeś im w żaden sposób, prawda?

Udało mi się okłamać w tej sprawie Joego. Ale z mamą i tatą się nie uda. – Ujmijmy sprawę tak – mówię – nie wszyscy panarchiści to długowłosi, siorbiący Jolta szaleńcy. Niektórzy z nich wyglądają jak wy – dokładnie jak wy, jeśli o to chodzi.

Tata potakuje głową – tu go mam.

– Codex i jego ludzie uratowali loterię i naszą rodzinę przed katastrofą. Ale było coś za coś.

– Zwykle tak bywa – mówi Tata.

– Ale to dobre dla wszystkich. Joe i jego klient chcą, żeby promocja przebiegła dobrze – tak, żeby za rok każdy, kto dziś ogląda ten program, był przekonany o bezpieczeństwie i stabilności Simoleonów. Zgadza się?

– Zgadza się.

– Jeżeli rozdasz Simoleony na chybił trafił, to tak, jakbyś rzucał kostką. Ale jeśli dasz je ludziom, którzy są w tajemnicy panarchistami – którzy mają interes w pokazaniu, że elektroniczny pieniądz działa – ryzykujesz znacznie mniej.

– Czy Pierwsza Rozdzielona Rzeczpospolita ma flagę? – pyta znienacka mama. Mówię jej, że ci ludzie wyglądają na entuzjastów szycia. Jeszcze przed rozpoczęciem drugiej połowy mama szkicuje flagę na tylnej okładce programu. – Będzie bardzo kolorowa – mówi. – Jak słoik pełen żelek.



[1995]











Tekst jest poprawioną wersją tłumaczenia ze strony autorskiej
Łukasza Kowalskiego.

Projekt okładki: Sztukmistrz

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------