Profesor Ratajczyk wyrastał jak spod ziemi w ściśle określonym momencie: gdy dźwięczał dzwonek obwieszczający koniec przerwy. W tym momencie należało już na niego czekać pod drzwiami pracowni fizycznej na drugim piętrze szkoły. Lekcja nie zaczynała się pięć minut po dzwonku ani trzy minuty po dzwonku; lekcja zaczynała się w tej sekundzie, w której dzwonek przestawał dzwonić – albo doprawdy w niewiele sekund później. Nie przypominam sobie jednak, żeby Profesor poświęcał uwagę czyjemukolwiek spóźnieniu; być może rzucał jakiś komentarz, raczej żartobliwy niż cierpki, w nawiasie, bez zakłócania kompozycji właśnie wypowiadanego zdania. Pedantyczna punktualność Profesora nie była precyzją urzędnika, ale artysty zatroskanego o całość dzieła.
Dziełem – czego wtedy jeszcze nie rozumiałem – była lekcja. Toczyła się w rytmie energicznym. Lista (chyba ją sprawdzał) i czyjaś odpowiedź ustna; po niej obowiązkowo okrzyk pewnej Ewy siedzącej w pierwszej ławce: „Genialnie, panie profesorze! To była odpowiedź na piątkę!”, potem ogłoszenie przez Profesora rzeczywistego stopnia i uśmiech pełen sympatii i drwiny, z pewnością tym bardziej drwiący, im dalsza była recenzja Ewy od rzeczywistego poziomu odpowiedzi. Potem zasadnicza część lekcji – pamiętam zwłaszcza doświadczenia z optyki (Profesor uczył moja klasę tylko w ostatnim, maturalnym roku, na czwartą klasę przypadała właśnie optyka): obserwacja, rysunek w zeszycie, wnioski. Na lekcjach astronomii – chyba więcej wykładu Profesora; tu niestety musieliśmy się obywać bez obserwacji, na które brakło czasu i warunków. Ale pryzmaty, soczewki wklęsłe i wypukłe, zwierciadła też takie i takie, a także płaskie, układy tych wszystkich przedmiotów grupowanych wzdłuż „ławy optycznej” – to wszystko znaliśmy nie z opisu ani obrazków, tylko „z życia"; to wszystko widzieliśmy.
Wnioski z doświadczenia nie kończyły lekcji. Tempo dydaktycznych zdarzeń zapewniało jeszcze czas na wzmiankę o codziennym życiu, w którym możemy się spotkać ze zjawiskiem fizycznym obserwowanym na lekcji. Nim dzwonek skończył lekcję, poważne obserwacje i wzory ustępowały na scenie miejsca nowym bohaterom: z pozoru niepoważnym przedmiotom codziennego użytku; była mowa o jakimś czajniku, jakimś zegarku czy choinkowej bombce. W ich powszednich obyczajach potwierdzały się wielkie fizyczne prawdy objawione nam przed chwilą. I jeszcze nieraz Profesor zdążył opowiedzieć jakiś zupełnie nadprogramowy żart.
W czasach wielkiej szarzyzny już samo to, że ktoś działał tak rzetelnie, tak sprawnie, było poezją i pouczeniem – i dodawało nam wszystkim, oczywiście tego nieświadomym, poczucia własnej wartości; przecież Profesor to wszystko robił dla nas. A może nie tylko dla nas? Andrzej Kijowski pisał, że „miarą wartości pracy nie jest ani rezultat, ani uznanie ludzkie”, lecz że wykonujemy swą pracę „na mocy [...] tajnej umowy”, którą z każdym zawarł sam Bóg (Tropy, Poznań 1986, s. 181). Profesor Jerzy Ratajczyk czynił nas wielkodusznie świadkami swojej umowy i co dzień, wytrwale i z uśmiechem, dawał wzór jej wykonywania.
STANISŁAW FALKOWSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz