Gilbert Keith Chesterton "Oświadczyny - List do Frances Blogg"

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------


Gilbert Keith Chesterton „Oświadczyny Wyjątki z listu do Frances Blogg”*

Spoglądam na morze i usiłuję oszacować majątek, jaki mam Ci do zaoferowania. I na ile jestem w stanie ogarnąć mój ekwipunek na rozpoczęcie podróży do krainy baśni, składa się on z następujących elementów:
1. Słomkowy kapelusz. Najstarsza część tej uroczej pamiątki nosi znamiona czysto normańskiej roboty. Wandalizm żołnierzy Cromwella spowodował, że z oryginalnej wstążki przy kapeluszu zostało nam niewiele.
2. Kij wędrowca, bardzo sękaty i ciężki; nad podziw odpowiedni, by rozbić głowę dowolnemu z mieszkańców Suffolk, jeśli zaprzeczy, iż jesteś najszlachetniejszą z dam; lecz mało praktyczny do innych celów.
3. Egzemplarz wierszy Walta Whitmana, niegdyś prawie podarowanych Salterowi1, ale poza tym całkiem zapomnianych. Wciąż widnieje na nim jego nazwisko razem z ciepłą inskrypcją od jego serdecznego przyjaciela, Gilberta Chestertona. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek tomik trafi w jego ręce.
4. Pewna liczba listów od młodej damy, zawierających wszystko, co dobre, wielkoduszne, wierne, święte i mądre, a o czym nie zdążył napisać w wierszach Whitman.
5. Nieporęczny typ scyzoryka; większość jego ostrzy ma krawędzie bardziej różnorodnych i malowniczych kształtów niż te dostarczane nam przez prozaicznego wytwórcę sztućców. Podstawowym elementem jest jednak narzędzie „do usuwania kamieni z końskich podków”. Cóż za wspaniałe poczucie bezpieczeństwa daje nam refleksja, że – gdyby tak się zdarzyło, iż komuś starczyłoby kiedyś pieniędzy na kupno konia i nabyłby go, a stałoby się tak, że w podkowie konia zaklinowałby się kamień – człowiek ów ma na to radę; stoi w gotowości z wyzywającym uśmiechem!
6. Przechodząc dalej od ostatniego cudu świadczącego o zdolności przewidywania naszego bohatera, docieramy do pudełka zapałek. Raz na jakiś czas zapalam jedną z nich, bo ogień jest piękny i parzy palce. Niektórzy uważają to za marnotrawstwo zapałek; to ci sami ludzie, którzy sprzeciwiają się wznoszeniu katedr.
7. Około trzech funtów w złocie i srebrze – pozostałości jednego z wybuchów uczuć pana Unwina2: chodzi o owe napady spontanicznej miłości do mojej osoby, które – tak doskonałe są porządek i harmonia jego umysłu – zdarzają się w zdumiewająco regularnych odstępach czasu.
8. Książeczka z wierszykami dla dzieci, w rękopisie, nazwana Książeczką o Pogodzie, ukończona w trzech czwartych, a przeznaczona dla pana Nutta. Pracowałem nad nią stosunkowo regularnie, co uważam w zaistniałych okolicznościach za nad wyraz godne uznania. Mało komu udaje się w takich książeczkach umieścić coś sensownego. Dzieci zrozumieją te sprawy, kiedy dorosną.
9. Rakieta do tenisa – nie, nie zaczynajmy. To część nowego reżimu, jedyna nowa i schludnie wyglądająca rzecz w Muzeum. Wkrótce pokryje się patyną – jak słomkowy kapelusz. Razem z bratem uczymy się nawzajem tenisa ziemnego.
10. Dusza, dotąd bezczynna i nienasycona, ale teraz wystarczająco radosna, by się siebie wstydzić.
11. Ciało, równie jak dusza bezczynne i nienasycone, przyswajające herbatę, kawę, czerwone wino, wodę morską i oddające się pływaniu. Pod warunkiem, jak sądzę, że morze jest odpowiednich rozmiarów.
12. Serce – gdzieś zapodziane.
I to właściwie kompletna lista tego, co posiadam, jaką można sporządzić w tej chwili. Cokolwiek by mówić, moje gusta są nadzwyczaj zwyczajne. Słomkowy kapelusz, kij, pudełko zapałek i co nieco poezji własnego autorstwa. Czegóż więcej miałby potrzebować mężczyzna?
[…]
Miasto Felixstowe, oglądane przez miejscowego proroka ze szczytu pobliskiej góry, nie rzuca się w oczy – nic w nim nadzwyczajnego. Przynajmniej tak mi się zdaje – że potrzeba dość dokładnego spojrzenia, zanim dziwacznie zakręcony szczyt komina albo elfowe puszczenie oka przez samotną latarnię pozwolą zaskoczonej duszy uświadomić sobie, że to naprawdę Miasto Przerażających3 Ludzi. To, że jego mieszkańcy nie są ludźmi w zwyczajnym znaczeniu tego słowa, jest całkiem jasne, niemniej jednak zaczęło to do mnie docierać dopiero po tygodniowym pobycie w owym Mieście Nierozsądku z jego potwornym krajobrazem i bezrozumnymi obyczajami pełnymi namaszczenia. Zdaję się majaczyć? Pozwól, że podzielę się swoimi doświadczeniami.
Jestem skłonny przyznać, że nie sądzę, abym dobrze radził sobie z zakupami. Zazwyczaj udaje mi się pozbyć pieniędzy, lecz inne zwyczajowe praktyki, takie jak zabranie ze sobą towarów, za które zapłaciłem, i świadomość tego, co kupiłem, często stają się drugorzędne. Ale robienie zakupów w mieście normalnych handlarzy to jedno; robienie zakupów w mieście bredzących szaleńców to coś innego. Wyruszyłem pewnego ranka, wesół i pełen nadziei, z zamiarem kupienia: a) rakiety tenisowej; b) paru piłek do tenisa; c) butów do tenisa; d) karnetu wstępu na kort tenisowy. Poszedłem do sklepu wskazanego przez pewnego wieśniaka (prawdopodobnie szalonego), wszedłem tam i powiedziałem, że według mego mniemania mają w ofercie rakiety tenisowe. Młody człowiek uśmiechnął się i potwierdził. Zasugerowałem, aby mi jakieś pokazał. Młody człowiek wyglądał na stanowczo zaniepokojonego. „Ojej! – rzekł. – Nie mamy żadnych – tu żadnych nie mamy”. Spytałem: „Gdzież są?”. „Ojej, są na zewnątrz. Wszędzie dookoła” – wyjaśnił z obłędem w oku i wskazując w obrazowy sposób morze i niebo. – „Wszędzie tam dookoła. Pozostawiliśmy je wszędzie wokół w różnych miejscach”. Do dziś dnia nie wiem, co miał na myśli, ale najzwyczajniej w świecie spytałem, kiedy wychyną ze swoich osobliwych kryjówek. Powiedział, że za godzinę; za godzinę pojawiłem się znowu. Czy były teraz w sklepie? „Cóż, nie wewnątrz... nie wewnątrz, jeszcze nie” – rzekł z czymś na kształt rozgorączkowanej konfidencji, jakby nie czuł się zbyt dobrze. „Czy znajdują się nadal... wszędzie wokół w różnych miejscach?” – zapytałem z powściąganym rozbawieniem. „Ojej, nie!” – odrzekł z wybuchem pokrzepiającej dumy. – Są tutaj na zewnątrz – tam z tyłu, rozumie pan”. Mam nadzieję, że moja twarz wyrażała całkowite pojęcie o wspomnianym miejscu. Ostatecznie, w trakcie trzeciej wizyty, rakiety się znalazły. Żadna z nich – jak powiedział mój brat – nie pochodziła od producenta pierwszej klasy, więc to pozostawało poza dyskusją. Miałem wybór pomiędzy kilkoma dobrymi, porządnymi, nieużywanymi przyrządami, które mi odpowiadały, a paroma przedmiotami używanymi, wyglądającymi na zapuszczone, które w ostateczności by się nadały. Zdawało mi się, że lepiej będzie nabyć rakietę dobrej klasy w Londynie, a na razie kierować się oszczędnością i zadowolić jednym z owych niepierwszej świeżości zabytków ery kryzysu. Spytałem więc o cenę. „Dziesięć szylingów sześć pensów” – brzmiała cena artykułu drugiej klasy. Wydała mi się bardzo wysoka jak za to narzędzie i zastanawiałem się, czy nowe rakiety są dużo droższe. Jaka cena za nieużywaną? „Siedem szylingów sześć pensów” – powiedział ów Stwór, wesoły jak szczygieł na wiosnę. Nie zemdlałem. Jestem silny.
Odrzuciłem artykuł droższy (uświęcony tym, że znajdował się już wcześniej w posiadaniu człowieka) i zgodziłem się nabyć nową, tanią rakietę w stanie surowym. Między rakietami nie było żadnej, ale to żadnej różnicy – prócz tej, że kupiona przeze mnie była nowsza. Wówczas poprosiłem uśmiechniętego Szaleńca o piłki. Przyniósł mi asortyment wielkich czerwonych kul niemal tak dużych jak holenderskie sery. Spytałem: „Czy to piłki do tenisa?”. Odpowiedział: „Ojej, chciał pan piłki do tenisa?”. Odparłem, że tak – zazwyczaj do tenisa się przydają. Goblin był całkiem nieczuły na satyrę i opuściłem go, nieustającego w wysiłkach, by zwrócić moją uwagę na jego towary w ogólności, szczególnie na kilka ocynkowanych miednic, które, jak zdawał się sądzić, powinny stanowić część wyposażenia tenisisty.
Nigdy wcześniej ani później nie spotkałem istoty charakteryzującej się takim gatunkiem i stopniem budzącej grozę niesamowitości. Był koszmarem bezrozumnego matolstwa. Ale należałoby uczynić pewną wzmiankę o sędziwym człowieku u wejścia na kort, który otworzył swe usta w przypowieściach, mówiąc na temat opłaty za grę. Zdawał się jak nakręcony wygłaszać tylko jedną uwagę: „Cena: sześć pensów”. W tych okolicznościach próba docieczenia, czy sześciopensówka wystarczy na opłacenie dnia gry, tygodnia, czy pięćdziesięciu lat, była dość kłopotliwa. W końcu uiściłem żądaną kwotę. To zdało się pobudzić go do życia. Spojrzał na zegar, który wskazywał pięć po jedenastej i powiedział: „Sześć pensów kosztuje godzina – możecie więc grać do drugiej”. Uciekłem z krzykiem.
Od tego czasu przyglądam się temu miastu uważniej i czuję tu obecność czegoś bezimiennego. Nadmorskie drzewa pochylają się ku wodzie niczym zakrzywione szpony; w ciemnych kamieniach muru lśni poblask oczu, który nie jest w tego świata.
Gdy urządzimy nasz dom, kochanie (wiciokrzew na werandzie, przycięty żywopłot z cisów, pszczoły, poezja i osiem szylingów na tydzień), sądzę, że ty będziesz musiała zająć się zakupami. Szczególnie w Felixstowe. Żył niegdyś wielki i wspaniały człowiek, który powiedział: „Dajcie nam życiowe luksusy, a obędziemy się bez tego, co życiowo niezbędne”4. Moim zdaniem wspaniale byłoby wypisać to motto (brązowo-złotymi literami) nad werandą naszego hipotetycznego domostwa. Dla Ciebie będzie, na przykład, sofa, ale nie będzie krzeseł, bo wolę podłogę. Będzie starannie wyselekcjonowany zapas czekoladowych kremów (abyś mogła sobie pozrzędzić), a reszta to będzie chleb i woda. Każde z nas zostawi sobie po jednej sztuce stroju wieczorowego na wielkie okazje, w innych zaś sytuacjach będziemy się odziewać w skóry dzikich zwierząt (ależ pięknie byś wyglądała), co będzie rozwiązaniem w Twoim guście (przepadasz za futrami) i oszczędnym.
Czasami zdawało mi się, że wspaniale byłoby zasiedlić zwyczajny dom, bardzo ubogi, najzwyczajniejszy w świecie dom, powiedzmy w West Kensington, i napełnić go przedmiotami o znaczeniu symbolicznym. Nie artystycznym – broń Boże, o nie. Krew mi się burzy, gdy pomyślę o zniewagach, jakie wykoślawieni pseudoartystyczni epikurejczycy miotają przeciw mocnym, uczciwym, szpetnym, cierpliwym kształtom rzeczy niezbędnych – zachwycającym odwiecznym fundamentom życia. Istnieją tacy uprawiający paplaninę zarozumialcy w dziedzinie estetyki, którzy nie są w stanie dostrzec godności w szlachetnych bliznach czajnika. Podczas urządzania domów koncentrują się więc wyłącznie na oknach z kolorowymi szybkami, przez które nikt nie wygląda, i wazonach z liliami, które wszyscy chcieliby usunąć gdzieś w kąt. Nie: moja koncepcja (która jest dużo tańsza) zasadza się na uczynieniu domu czymś, co w sposób alegoryczny, ale całkowicie zrozumiały wyjaśnia swoje własne najistotniejsze znaczenie. Mistyczne lub starożytne maksymy powinny zostać wyryte na każdym przedmiocie – im przedmiot bardziej prozaiczny, tym lepiej; a im toporniej napis nakreślony, też tym lepiej. „Któż to zesłał deszcz na ziemię?”5 – powinno zostać umieszczone na stojaku do parasoli; może na samym parasolu. Słowa: „Aleć i włosy głowy waszej wszystkie są zliczone”6 nadałyby niezwykłe znaczenie szczotkom do włosów; słowa o „wodzie żywej”7 unaoczniłyby brzmienie i świętość zlewozmywaka; z kolei słowa: „Bóg nasz jest ogniem trawiącym”8 mogłyby zostać napisane nad kuchennym paleniskiem, by towarzyszyć mistycznym rozważaniom kucharza. Czy kiedykolwiek przeprowadzimy taki eksperyment, najdroższa? Zapewne nie, żadne bowiem słowa nie byłyby wystarczająco drogocenne dla narzędzi, których musiałabyś dotykać: wystarczyłoby Twojego piękna dla całego domu...
[…]
Proszę bardzo: dozwólmy na obecność w naszym domu rzeczy niedobrych i uczyńmy je dobrymi. Nie będę zgłaszał żadnego sprzeciwu, jeśli od czasu do czasu zaprosisz smoka na obiad albo skruszonego gryfa, aby przespał się w pokoju gościnnym. Przyjemność sprawia widok Ciebie prowadzącej szkółkę niedzielną, w której uczysz małe diablątka. Spojrzą w górę – najpierw w pełnym nieokrzesania zadziwieniu, potem z mglistym poczuciem szacunku: ujrzą najwspanialszą i najszlachetniejszą damę, jaka kiedykolwiek żyła od czasów, gdy ich książę kusił Ewę – damę z aureolą włosów i wielkimi niebiańskimi oczami, które zdają się czynić dobro leżące w głębi każdej rzeczy niemal zbyt okrutnie prostym i całkowicie odkrytym dla synów ciała; a gdy będą się tak wpatrywali, odpadną im ogony, a wyrosną skrzydła – i w przeciągu sześciu lekcji staną się aniołami...
Nie mogę szczerze stwierdzić, że umiem przedstawić jakiekolwiek rozbudowane wyjaśnienie niepokoju Twojej matki, lecz przyznaję, że zupełnie mnie on nie zaskakuje. Widzisz, tak się składa, że znam jeden i jedyny tylko czynnik w sprawie, którego jesteś zupełnie nieświadoma. Znam Ciebie... Znam to jedno, co kazało mi czuć się przed Twą matką dziwnie – znam wartość tego, czego jej pozbawiam. Czuję się (w osobliwych chwilach) jak anioł śmierci.
Mówisz, że chcesz porozmawiać ze mną o śmierci; moje poglądy na temat śmierci są jasne, żywe i radosne. Gdy Azrael zabiera duszę, może ją zawieść do innych i lepszych światów: jak te, kędy Ty i ja wspólnie chadzamy. Przemiana zwana śmiercią może być czymś tak pięknym i olśniewającym jak przemiana zwana miłością. Może uczynić martwego człowieka „szczęśliwym” – podobnie jak Twoja matka wie, że jesteś szczęśliwa. Niemniej jednak jest to przemiana i to niekiedy smutna dla tych, którzy zostają sami. Matce, której umiera dziecko, trudno uwierzyć, że w nieprzeniknionym Nieznanym przebywa ktoś, kto potrafi się nim zająć tak dobrze jak ona. A skoro matce niełatwo przychodzi powierzyć swoje dziecko Bogu Wszechmogącemu, czy okażę taką małość, by gniewać się dlatego, że niełatwo jej powierzyć mi Ciebie? Wyznaję Ci, że stałem przed Twoją matką i czułem się jak złodziej. Mam świadomość, że się nie rozłączycie: ani fizycznie, ani psychicznie, ani moralnie, ani też duchowo. Ale widzi ona nowy pierwiastek w Twoim życiu, pochodzący całkowicie z zewnątrz – czyż to nie naturalne, biorąc pod uwagę jej temperament, że znajdujesz ją w stanie poruszenia? Och, Najdroższa, Najdroższa Frances, bądźmy zawsze bardzo delikatni względem starszych ludzi. Zaiste, Kochanie, to nie oni są tyranami – my nimi jesteśmy. Oni mogą zakłócać budowanie naszego domu na etapie wznoszenia rusztowania; my wywracamy ich dom do góry nogami, gdy stał się ich docelową oazą wytchnienia. Twoja matka z pewnością czułaby niepokój, gdybyś zaręczyła się z Archaniołem Michałem (który, nie będąc z Tobą zaręczonym, w rzeczy samej znosi swoje rozczarowanie bardzo dobrze) – o ileż bardziej musi się niepokoić, gdy dałaś słowo nierozgarniętemu, nietaktownemu i nierozważnemu, nieuczesanemu, odzianemu w dziwaczny kapelusz, przemądrzałemu strachowi na wróble, który znienacka wtargnął w niezajęte miejsce. Mogłem był jej niepokój wyprorokować; poczekaj, Kochanie, a z pewnością powróci do niej pokój. Niech Bóg ją ukoi – ja nie śmiem [...]
[...] Gilbert Keith Chesterton urodził się z dobrze sytuowanych, lecz uczciwych rodziców na szczycie Campden Hill w Kensington. Ochrzczono go w kościele św. Jerzego, który stoi zaraz pod ową okazalszą nawet budowlą, Wieżą Ciśnień. Miejsce to zostało najwyraźniej wybrane, by mieć możność skorzystania z całego dostępnego zasobu wody w nieustraszonej próbie uczynienia zeń członka Ciała Chrystusowego, dziecka Bożego i dziedzica Królestwa Niebieskiego.
O wczesnych latach życia owego niebywałego człowieka wiemy stosunkowo niewiele. Jedną z najwcześniej zanotowanych obserwacji, jakie poczynił, było to proste wykrzyknienie, pełne płynącego z serca zachwytu: „Pacz na bobo. Śmiszne bobo”. Dostrzegamy tu pierwszą wzmiankę odnoszącą się do tej niewypowiedzialnej skromności w wypowiedziach, owego pełnego nieśmiałości usuwania się w towarzystwie w cień, które zawsze powodowało, iż światło, którym emanował skrywało się pod korzec9. Jego matka przypomina sobie również z niedającym się ukryć rozbawieniem zdarzenie związane z jego zapotrzebowaniem na cylinder ojca, które wyrażał nieznoszącym sprzeciwu głosem: „Dajcie mi ten kapelusz, proszę”. „Nie, kochanie, to nie dla ciebie”. „Dajcie mi ten kapelusz”. „Nie, kochanie...”. „Jeśli mi go nie dacie, powiem «apelusz»”.
Dobieranie gustownych kapeluszy bezspornie stanowiło zawsze jedną z pasji tego wielkiego człowieka.
Gdy sporządził już rysunki na wszystkich żaluzjach, obrusach, ręcznikach, ścianach oraz szybkach okiennych, odczuto, że potrzebuje większej przestrzeni. W rezultacie wysłano go do pana Bewshera, który udostępnił mu do sporządzania rysunków biurka, zeszyty, podręczniki gramatyki łacińskiej oraz atlasy. Był z natury o wiele za sumienny, by nie wykorzystać tych materiałów celem rysowania. Na inne możliwe sposoby ich wykorzystania, przypisywane przez niektórych owym przedmiotom, zważał niewiele. Jedyną doprawdy ciekawą rzeczą dotyczącą jego życia szkolnego było to, że miał osobliwy i całkiem mimowolny zwyczaj otrzymywania nagród za naukę francuskiego. To jedyne nagrody, jakie kiedykolwiek otrzymał, a nigdy nie starał się ich zdobywać. Lecz choć sprawa ta pozostała dlań całkiem tajemnicza i choć czynił wszelkie wysiłki, by zdobywania nagród unikać, proces ów trwał dalej, będąc najwyraźniej częścią jakiegoś tajemnego prawa natury.
Przez pierwszą część swojego pobytu w szkole wiódł żywot bardzo samotniczy i bezowocny. Nigdy tego czasu nie żałował, bo dał mu on dwie rzeczy: całkowitą samowystarczalność umysłową oraz pojęcie o psychologii wyrzutków.
Lecz pewnego dnia, gdy włóczył się po wielkim nagim placu przeznaczonym pod budowę, który zaszczycał swoją obecnością w czasie przeznaczonym na zabawę, całkiem w stylu leśnego banity, napotkał interesującego a zwinnego młodzieniaszka z włosami podczesanymi tak, że sterczały mu na głowie. Ujrzawszy się, bezzwłocznie jednocześnie zadali sobie nawzajem ciosy i wdali w bójkę. Następnego dnia spotkali się znowu i znowu pobili. Te homeryckie starcia trwały wiele dni, aż pewnego ranka w krytycznym momencie obłąkańczej bitki podmiot niniejszej biografii zacytował, niczym wojenny okrzyk, fragment Poematów ze starożytnego Rzymu Macaulay’a10. Przeciwnik wzdrygnął się i rozluźnił chwyt. Wpatrzyli się w siebie. Następnie wróg zacytował kolejny wers poematu. W tej krainie dzikich rozpoznali się wzajemnie. Przez kolejne dwie godziny rozmawiali o książkach. Od tego czasu już zawsze rozmawiali o książkach. Chłopcem tym był Edmund Clerihew Bentley. Przytoczone właśnie zdarzenie to najprawdziwszy w świecie opis pierwszej i najgłębszej relacji naszego bohatera z przedstawicielem płci męskiej. Zawiązać miała się kolejna, najpewniej równie głęboka i o wiele bardziej brzemienna w straszliwe i porażające skutki. Bentley zawsze miał w zwyczaju starać się o rzetelne wykonywanie tego, co robi – dwanaście lat przyjaźni z naszym bohaterem nie wyleczyło go z tego. Opanowany oryginalnym pragnieniem nauczenia się kuglarstwa, zaznajomił się z niesamowitym i nieziemskim młodzieńcem, który pouczył go w zakresie czarnej magii; wychudzonym mefistofelicznym typem osobnika, o którym naszemu bohaterowi zdarzało się myśleć, że jest podrzutkiem. Nasz bohater nie pozbył się jeszcze do końca swojego przypuszczenia, choć z praktycznych przyczyn towarzyskich nazywa wspomnianego osobnika Lucjanem Oldershaw. Nasz bohater spotkał Lucjana Oldershaw. „Tej nocy – jak mówi Szekspir – zabłysła gwiazda”.
Wspomniane trzy osoby stały się wkrótce znane na całą długość i szerokość szkoły św. Pawła jako założyciele osobliwego bractwa. Nosiło ono miano JDS11. Wedle naszego zdania nikt nigdy nie mógł mieć lepszych przyjaciół niż bohater niniejszej opowieści. Chcielibyśmy przedstawić czytelnikowi osobowość wszystkich rycerzy owego ekscentrycznego okrągłego stołu. Większość z nich jest mu już znanych. Czytelnikowi jest prawdopodobnie znany nawet sam bohater. Prezentację zacznijmy od Bertrama, który wyglądał jak wyjęty z obrazu Van Dycka, posępny i postawny młody człowiek, mieszanka Kawalera12 i Purytanina, z twarzą ojca-wojskowego, moralnymi poglądami matki oraz własną duszą, co z punktu widzenia czystej prostoty wprawia w oszołomienie. Vernede – z orientalną i nieodgadnioną niewzruszonością odmieniał się co jakiś czas z olśniewającą zwinnością i humorem jak z Mereditha13. Waldo d’Avigdor, który z popularną w sferach beztroską maskuje to, że hebrajskim zwyczajem nieodwołalnie wpada w uniesienie. Lawrence i Maurice Solomonowie, którzy są dowodem na to, że lud ten ma i inną twarz: umiłowanie domu, umiłowanie dzieci, łagodne i złośliwe poczucie humoru, niezmącona służba prawu. Salter, który pokazuje, jak piękną i zabawną kombinację można stworzyć z połączenia najwykwintniejszej kultury umysłowej, wrażliwości artystycznej i wszechwiedzy z otwartością i pokorą, które budziłyby podziw u każdego. To byli przyjaciele naszego bohatera. Czy może prosić o wybaczenie, że mówił o nich tak długo i z dumą? Mamy nadzieję, że pewnego dnia czytelnik zdoła poznać ich wszystkich. On znał tych ludzi, znał ich przyjaciół. Usłyszał, jak Mildred Wain mówi: „Blogg” i zdało mu się, że to zabawne nazwisko. Gdyby powiedziano mu, że kiedykolwiek wypowie je pełen wzruszenia i namiętności, stwierdziłby – w swej dumie – że wspomniane nazwisko nie nadaje się do tych celów. Lecz są [tu następują greckie litery]...
Przez pewien czas chodził do szkoły artystycznej. Spotkał tam wielkie mnóstwo ciekawych ludzi. Wielu z nich było straszliwymi szubrawcami – on akurat nie był kanalią – więc naturalnie uznali się wzajemnie za interesujących. Przeszedł proces odkrywania pewnych dość przerażających spraw dotyczących ludzkiego życia, a ostatnim z owych odkryć było to, że diabeł nie istnieje – więcej: nie istnieje nawet ktoś taki jak zły człowiek.
Pewnego przyjemnego sobotniego popołudnia Lucjan zwrócił się do niego: „Chodźmy razem – chcę, żebyś poznał Bloggów”. „Co takiego?” – odparł nasz nieszczęśliwy bohater. „Bloggów” – odrzekł jego przyjaciel tajemniczo. Zakładając naturalnie, że chodzi o nazwę pubu, nasz bohater z oporami podążył za przyjacielem. Znaleźli się w małym ogrodzie przed budynkiem; jeśli to był pub, to na pewno nie z tych «biznesowych». Odsunęli zasuwkę w furtce i użyli dzwonka. Żaden kwiat w doniczce nie puścił oka. Żadna cegła nie rozpromieniła się w uśmiechu. Żaden znak z nieba ani ziemi nie ostrzegł go. W drzewach nadal śpiewały ptaki. Wszedł do środka.
Gdy spędzał wieczór u Bloggów po raz pierwszy, nikogo tam nie było. Chcemy przez to powiedzieć, że owszem, była tam zmęczona, lecz pełna ognia drobna dama w szarej sukni, która nie aprobowała „katastroficznych rozwiązań problemów społecznych”. To, jak zrozumiał, była pani Blogg. Oprócz niej była tam wysoka, blondwłosa, uśmiechnięta osóbka, która zdawała się uważać naszego bohatera za dosyć zwariowanego, a do której zwracano się imieniem Ethel. Było dwoje ludzi, których znaczenia i statusu nie był w stanie określić; jedna z tych osób miała duży nos, a druga – nie... Wreszcie była przypominająca Junonę postać w ogromniastym kapeluszu, która przez cały czas mierzyła go na wpół szalonym wzrokiem, jak pierzchliwy koń, ponieważ powiedział, że jest całkiem szczęśliwy...
Lecz za drugim razem, gdy się tam udał, został wklapnięty w sofę obok istoty, co do której odniósł niejasne wrażenie jakby brązowe włosy rosły na niej od stóp aż do głów – z przerwami, jak u gąsienicy. W pewnej chwili w trakcie rozmowy spojrzała wprost na niego, a on powiedział do siebie tak zwyczajnie, jakby przeczytał to w książce: „Gdybym miał cokolwiek do czynienia z tą dziewczyną, poszedłbym do niej na kolanach; gdybym z nią rozmawiał, nigdy by mnie nie oszukała; gdybym na niej polegał, nigdy nie odmówiłaby mi wsparcia; gdybym ją pokochał, nigdy by mnie nie zwodziła; gdybym jej zaufał, nigdy by mojego zaufania nie zawiodła; gdybym ją pamiętał, ona nigdy by mnie nie zapomniała. Może nigdy już jej nie zobaczę. Do widzenia”. Wszystko to zostało wypowiedziane w mgnieniu oka, ale zostało wypowiedziane...
Miały upłynąć, jak to mówią na plakatach, dwa lata. I oto podmiot owych wspomnień siedzący na balkonie wychodzącym na morze. Pora wieczorna. Podmiot myśli o całej tej oszołamiającej historii, której powyższy opis jest tylko krótkim zarysem; widzi, jak daleko zaszedł w niewłaściwym kierunku i jak często bywał gnuśny, marnotrawny i niegodziwy; w jak mizernym stopniu nadaje się do bycia tym, kim być jest wezwany. Niech oświadczy to teraz, a potem zamilknie na wieki.
Ale przed nim goreją zawsze cztery lampy dziękczynienia. Pierwsza: za stworzenie go z tego samego prochu ziemi co kobiety takiej jak Ty. Druga: za to, że mimo wszystkich swoich wad, „nie chodził za obcymi kobietami”. Nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo zyskuje na tym zdolność mężczyzny do panowania nad sobą. Trzecia: za to, że próbował kochać wszystko, co żyje – choć marne to przygotowanie do kochania Ciebie. Czwarta zaś – lecz nie zdołają tego wyrazić żadne słowa. Tu kończy się moje wcześniejsze istnienie. Weź je – zaprowadziło mnie do Ciebie.

[ok. 1895]

_______
* Tytuł i podtytuł pochodzą od tłumacza

Tłum. Łukasz Makowski
Ilustracja: Sztukmistrz

1 Prawnikowi GKC.
2 Thomas Fisher Unwin – wydawca współpracujący z Chestertonem w latach 1896–1902.
3 Albo: Przerażonych.
4 Autorem tych słów był John Lothrop Motley (1814–1877) – amerykański pisarz, historyk i dyplomata.
5 Por. Hb 38, 25–26.
6 Por. Łk 12, 7.
7 Por. J 4, 10–14.
8 Por. Hbr 12, 29.
9 Por. Mt 5, 15.
10 Thomas Babington Macaulay (1800–1859) – brytyjski historyk, polityk i pisarz.
11 Junior Debating Society (ang.) – Stowarzyszenie Młodszych Dyskutantów.
12 Kawalerowie (ang. Cavaliers) – zwolennicy króla w czasie rewolucji angielskiej (1640–1660).
13 George Meredith (1828–1909) – angielski powieściopisarz i poeta epoki wiktoriańskiej.




-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz