Poniedziałek, 1 czerwca 2015
Na dworzec w Kolonii (stacja przesiadkowa do Akwizgranu) pociąg wtacza się z małym opóźnieniem. Wcale mnie to nie martwi. To już nie te czasy, kiedy "z pociągu" czytaliśmy
godzinę i ustawialiśmy zegarki.
W Aachen (Aach, jak ja nie lubię germańskiego nazewnictwa miast z łacińskim rodowodem!)
pijemy dworcową kawę i jedziemy podzielić belgijski "tort" na 2 "nierówne połowy".
W tym roku trasa przez Ardeny prowadzi inną niż dobrze mi znaną N89, której każdy
kilometr (epizod I i III mojej katedralnej ścieżki) znam niemal na pamięć.
Więc od rana jestem w stanie. W stanie wojny. Z Belgią, oczywiście.
Jak co roku o tej porze spór toczy się o Ardeny. Ale nie, żebym zgłaszał jakieś roszczenia
terytorialne (choć może kiedyś wpadnę i na taki pomysł, skoro Chile zarządza oddaloną o 3
tys. km od jej linii brzegowej Wyspą, na wszelki wypadek i dla świętego spokoju nazwaną
Wielkanocną? Przecież ze Starych Bielan do przygranicznego Eupen jest znacznie bliżej).
Dziś moje działania operacyjne koncentrują się głównie na ruchu po osi pionowej:
wyżej-niżej, zjazd-podjazd, góra-dół i znowu pod górkę. Średnia dzienna, łącznie z czasem
przeznaczonym na postoje - 8 km/h. Moja podróżniczo-oblężnicza machina porusza się w
tempie niewiele szybszym od żółwia.
Nie pierwszy i nie ostatni raz tego dnia myślę o zmianie środka transportu.
Rzeczniczką moich interesów na tegorocznej trasie jest widoczna na pierwszym zdjęciu (w
dolnej prawej części "tortu") kaczka rasy "Ardenne Bleue". To ona podyktuje warunki
"kapitulacji" i przyjmie ją moim imieniu. Jutro wieczorem. W Lesie nazwanym na jej cześć -
Ardeńskim.
Wtorek, 2 czerwca 2015
Póki jednak nie nastąpią zapowiedziane wyżej zdarzenia, przed nami pierwsza noc. Wbrew
planom spędzam ją nieomal w całości na stojąco. Tzw. błąd w sztuce (nawigacji) sprawia, że
nawet usiąść nie ma gdzie, pobocze wąskie, kamieniste i mokre od padającego deszczu. A
tego błędu w sztuce to Ardenne długo nie mogła mi wybaczyć. Dopiero dwa Gorące kubki
załatwiły sprawę.
O 4 nad ranem, z rowerem "pod ręką" wspinam się z powrotem na górę, do miejsca, z którego
wczoraj rozpocząłem niefortunne poszukiwania (nieistniejącego, jak się okazało, w
spodziewanym miejscu) kempingu. Teraz jeszcze przed wyruszeniem w trasę postanawiam się
zdrzemnąć, choćby tylko na godzinę. Szukam jakiegokolwiek osłoniętego od deszczu miejsca.
Po godzinie drzemki budzą mnie pierwsze krople deszczu. Jest piąta rano. Świta, jednak dzień
wstaje w barwach nie wróżących niczego dobrego. Momentami czuję się jak uczestnik jakiejś
karnej kompanii, ostatni z grupy pościgowej, która mu właśnie odjechała . "Co ja tu
robię"? - pytam już tylko samego siebie.
Za dnia będę musiał znaleźć sobie jakieś ustronne miejsce i odpracować noc. Choćby tylko
na chwilę.
A w ciągu dnia działania wojenne toczą się już na wszystkich frontach:
w powietrzu - wieje (i to paskudnie) ze wszystkich stron;
na wodzie: kiedy deszcz tylko na chwilę przestanie zacinać, woda poderwana pędem
przejeżdżających aut i niesiona siłą podmuchu i tak na koniec spada na mnie;
i na lądzie - ktoś (nie będę pokazywał palcem, kto) wciąż podrzuca na mój pas ruchu (czyli
pobocze) nowe dziury.
Po nocnych perypetiach dopiero we wtorkowy wieczór dotrę na miejsce planowanego na
poniedziałek (!!!) noclegu.
Dlatego dzienne postoje są dziś bardzo krótkie. Akurat tyle, ile potrzeba na zagotowanie
wody, zjedzenie buły, podsuszenie butów i bielizny.
Nie poddaję się chęci skrócenia dzisiejszego dystansu. Wszystko, czego chcę to w końcu
wydostać się poza te wojenne okopy (i pola minowe). Pod koniec dnia wjeżdżam w las i
prowadzony asfaltową ścieżką przez niezbyt miłe oczom krajobrazy, docieram na miejsce,
które bez chwili wahania obieram na nocleg. Pod parasolem z drzew, z namiotem cały czas w
w pokrowcu, zakładam nocny obóz. Trzy kilometry od jednego z wielu na tej ziemi
średniowiecznych opactw - Saint-Michel-en-Thiérache.
Prawie udaje mi się dogonić czas!
Tekst i zdjęcia:
Paweł Schulta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz