Niedziela, 31 maja 2015
Jadę
na Zachód, w kierunku gotyckich katedr, posadzek zdobnych w labirynty,
królewskich krypt, w których życie zastygło tylko na chwilę.
Jadę w stronę katedralnych naw, okien zdobnych światłem, brzemiennych treścią.
Jadę słuchać ciszy, symfonii kamienia i światła.
W poszukiwaniu pierwszych znaczeń katedry.
Jadę na Zachód.
O
tym wszystkim mówi mi napis na bilecie i widok z okna pociągu, który
jeszcze nie wie, że po raz kolejny przegra wyścig z tą rozpaloną do
białości kulą, co tylko na chwilę chowa się za widnokrąg.
I
patrząc przez okno myślę o wszystkich innych zachodach słońca i
daremnie szukam w nich źródła zachwytu poetów. Bo jedyną prawdą tego
wieczoru zdaje się być groza przemijania i podarowane tylko na kilka
chwil dnia "teraz".
Więc
jadę na Zachód "zanim się przerwie srebrny sznur i stłucze się czara
złota, i dzban się rozbije u źródła, i w studnię kołowrót złamany
wpadnie" (Koh 11, 9).
Jadę, polecając się (i będąc poleconym) Bożej Opatrzności, bo droga długa, kręta i pełna wybojów.
Jadę,
wiedząc, że gdzieś jestem oczekiwany, a znowu gdzie indziej -
niespodziewany, a po jednej i drugiej stronie - trudny do zaspokojenia głód.
A wszystko, co zabieram ze sobą, to niewiele: kilka map i trochę jedzenia, którego część, jak co roku, i tak wróci ze mną.
A za towarzyszy mam co najmniej dwóch (a może i więcej, nie wiem - policzę w drodze) Aniołów Stróżów.
Jadę na Zachód, w stronę katedr.
A
jeśli zdarzy się, że będę przejeżdżał przez Twoje miasto i zaprosisz
mnie pod swój Dach, z radością opowiem Ci, jak jechałem na Zachód…
Tekst i zdjęcia:
Paweł Schulta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz