Rycerze spraw polskich i większych

Świętej Moniki, Wdowy, A.D. 2015

 To Polska właśnie (fot. E.S.)

Wiara katolicka i zdrowy indywidualizm – to były podstawy. Ewa Polak-Pałkiewicz przybliża sylwetki rycerzy tych wielkich spraw (nie tylko mężczyzn!), a przypominając losy poszczególnych osób i rodzin daje nam sposobność poznawania historii całego naszego kraju.

O uniwersalizmie prawd, którym wierności dochowało wybitnie liczne grono Polaków, szczególnie mocno świadczy szkic poświęcony Stefanii Weinhold, uciekającej z ogarnianej rewolucją Rosji. Towarzyszący jej i jej bliskim w drodze do Polski narzeczony – Rosjanin – ginie, próbując ich ratować. Szlachetność to coś innego niż solidarność narodowa czy plemienna...

Oficer carskiej armii zginął. Podobny los spotkał także polskich ziemian – w pewnym sensie przeszli oni już do historii. Dziś usiłuje się niekiedy przypominać kultywowane przez nich tradycje. Autorka w przedmowie przestrzega przed sprowadzaniem ich „do słynnej triady: balu, polowania i «kuchni szlacheckiej»”. Jako życiowe zadanie ziemian wskazuje „odpowiedzialność za los Polski”.

Cóż to jest Polska? Wyjaśnienia warto by zacząć od zdefiniowania i tym samym rozróżnienia pojęć „państwo”, „kraj”, „naród” i „społeczeństwo”, które nierzadko stosuje się jako synonimy. Gdy już tego dokonamy, w toku lektury szkiców wyłania się przed nami obraz Polski jako tysięcy autonomicznych ojczyzn, które z racji wyznawania tej samej ugruntowanej Tradycją wiary i kultywowania tych samych tradycji składają się na Ojczyznę.

Ta Polska reaguje na pewne zjawiska podobnie. Gdy Józef Garczyński, chłop na schwał, uchylił się od walki w wojnie z bolszewikami (jego metodę skopiował w Przedwiośniu Barwicki), „[w]ywołało to ogólne oburzenie i pan Józef był wydalony ze Związku Ziemian i skazany na bojkot towarzyski” (s. 16).
Metodę społecznego ostracyzmu stosowano również w innych sytuacjach: w XIX i XX wieku istniały „szlacheckie domy, gdzie nie przyjmowano rozwodników” (s. 140).
Nieproszonymi gośćmi bywali nie tylko ludzie: Eustachy Sapieha senior, któremu obwoźny handlarz chciał sprzedać radio, tak zareagował na propozycję: „Czy naprawdę pan uważa [...] że ja będę słuchał tego pana, który tu gada, a którego wcale do mojego domu nie zapraszałem?” (s. 142). Słowa te pobrzmiewają niczym echem w licznych powieściach Bruce’a Marshalla, którego bohaterowie niejednokrotnie twierdzą, że – co jak co – ale to w piekle na pewno będą radioodbiorniki.

Jeśli nie radio, w czasach nowszych telewizornia, a w najnowszych Internet – to co? Ano wiara, przywiązanie do ziemi, budowanie Domu – dbałość o więzi w rodzinie, do której, można by rzec, de facto zaliczano również służbę. [Autorka przywołuje liczne przykłady stanowczego karania za jej nieuszanowanie – bicie pasem, szpicrutą, lanie „na goły tyłek” (s. 144–145)]. Opieka nad potrzebującymi [którym na przykład Anna i Stanisław Potoccy woleli dać wędkę niż rybę i pomagając ubogim, jednocześnie ich wychowywać (s. 164–165)]. „[G]łęboko zakorzeniony w mentalności i kulturze katolicyzm” (s. 31).

Skoro było tak dobrze i familiarnie – to dlaczego się skończyło? Co doprowadziło do upadku takiej Polski? Kto i gdzie popełnił błąd?
Ewa Polak-Pałkiewicz przytacza opinię Feliksa Konecznego, który twierdzi, że stało się to „nie z własnej winy”. Hilaire Belloc precyzuje: „Jedyną przyczyną upadku Polski jest upadek zupełny chrześcijańskich zasad w polityce europejskiej, zachłanność i grabież sąsiadów” (s. 244).

W pewnym filmie oglądaliśmy taką scenę: w rodowym pałacu przy stole siedzi wielopokoleniowa rodzina. Ogień w kominku, na ścianach portrety przodków, nad głowami głowy upolowanej zwierzyny. Właśnie podają obiad. Nagle zza kadru wyziera lufa dwururki. Pada strzał. Wszystko zostaje zmiecione – znika. To wojna światowa.

Zdarzało się nam pewnie wszystkim słyszeć o tym, że „przed wojną było lepiej”. Skoro tak – można postawić pytanie – to dlaczego do wojny doszło?
W wyniku wojny i jej następstw uległo zniszczeniu to, co budowały w Polsce pokolenia. Czy o powodzeniu wroga zdecydowała wyłącznie tępa siła, której nie potrafiliśmy się oprzeć (bo było nas za mało)? Czy rzeczywiście, jak twierdził Koneczny, byliśmy bez winy?
Czy autonomia tysięcy małych ojczyzn była nie do obrony?

Autorka opisuje jak Mieczysław Jałowiecki stosując ostrzejsze niż perswazja słowna środki poradził sobie z „wiejskim lewicowym agitatorem” (s. 16). Życiowa obserwacja ukazuje nam, że niektórymi nie da się prowadzić rozmowy – przemawiają do nich wyłącznie argumenty siłowe. Czy wrogów ziemiaństwa dałoby się powstrzymać, stosując ostrzejsze środki – prewencyjnie, tak aby nawet nie przyszło im do głowy, że mogą się na życie i majątek drugiego człowieka targnąć?

17 września 1939 roku „grupa nieznanych cywili” przyszła do Różana, aby zamordować Marię ze Zdziechowskich Sapieżynę wraz z rodziną, przed rozstrzelaniem uratował ich „stary sługa, kucharz Cydzik” (s. 154). Na kartach książki pojawia się więcej przykładów świadczących o tym, że w sytuacjach kryzysowych służba i państwo wzajemnie się wspierali.

Czy zawsze tak było?

Nasz redakcyjny kolega Jerzy Juhanowicz przypomina takie zdarzenie:
Historia była opisana chyba u Rodziewiczówny. Rzecz się działa na Kresach w roku 1920. Był gość srogi dla okolicznej ludności. Pańszczyzny już wtedy nie było, tym niemniej system zależności od dworu był we wsi wciąż spory (jak to dobrze!). Nie chodzi o to, że się znęcał. Ale trochę jak u Benedykta Korczyńskiego i Bohatyrowiczów. Nie szedł nikomu na rękę i co się należało egzekwował bez zmiłuj. Był też niedaleko inny obywatel ziemski (jak wtedy mówiono), któremu przyświecały liberalne i oświecone idee. Że ludzie są równi, że chłopi to też ludzie itd. Inwestował w wieś. Jak trzeba było dał za friko siana, ziarna, pomógł, gdy była jakaś klęska i np. dom się komuś spalił. Przyszedł rok 1920, nadciągały ruskie i bolszewicy, głoszący jaką to wolność wszystkim dadzą. Lud zaczął się nerwowo kręcić wokół dworów i co agresywniejsi przychodzili, żeby „wyrzezać panów”. „Dobrego” pana zarzezali bez mrugnięcia okiem. Przyszli do srogiego, a ten, widząc, co się dzieje, wyszedł przed dwór, spiorunował ich wzrokiem i to wystarczyło, żeby ciżbę zamurowało. Kazał wtedy zaprzęgać konie. Podstawiono konie. Załadował się do powozu (razem zresztą z rodziną) i nie niepokojony odjechał. Tłuszcza stała i się gapiła, rozstępując się, gdy państwo odjeżdżali. Oczywiście dwór zniszczyli, jak to hołota, ale ręki na pana nie podnieśli.
Taka historia.

Czy to zatem nie pobłażliwość przyczyniła się do upadku? Czy próba „uszlachcenia” możliwie największej liczby ludzi to nieziszczalne marzenie? Czy dla skutecznego oparcia się nawale wroga „zewnętrznego” trzeba najpierw systematycznej srogości wobec potencjalnych wrogów „wewnętrznych”?

Do srogości (zalatującej tresurą) uciekano się z pewnością w domowych stosunkach edukacyjnych. Niania i domowa nauczycielka Eustachego Sapiehy „[p]odczas lekcji [muzyki] siedziała obok z pałeczką, którą dawała nam po palcach, jeśli robiliśmy jakiś błąd. Ta sama pałeczka była w użyciu przy stole” (s. 75). Stare, dobre czasy?...

A nowy „wspaniały” świat? Świat, w którym „[m]iejsce dworu zajęła karczma” (s. 17). W którym tak wielu Polakom udało się narzucić mentalność kupczyków – tak jakbyśmy z wiary katolickiej nawrócili się na jakieś wyznanie handlowe. „«[Z]awsze gdy jakieś społeczeństwo porzuca stare dystynkcje, stare moce duchowe i doczesne, pozostaje jeden pan niezachwiany, najbardziej drobiazgowy i najtwardszy z panów, a jest nim pieniądz. [...] Wszyscy mu są posłuszni»” (s. 147).

Matura jest dziś tak samo udawana jak w zaborze rosyjskim, gdzie wymagała „[s]komplikowanej sztuki kamuflażu, skrywania prawdziwej umiejętności niezależnego, propolskiego myślenia oraz maskowania głębszej wiedzy”, a nauczycieli skłaniała ku temu, aby kształcili uczniów w umiejętności wyrażenia tego, co należało, i ukrycia tego, co było niepożądane (s. 83).

Maciej Dudek napisał niegdyś w tekście poświęconym pytaniu „Co to jest Polska?”, że „Polska to swoista kultura. To tęsknota za wolnością i dla wolności szacunek. To gotowość do obrony tej wolności za cenę życia. Polska to tradycja, tysiącletnia wierność chrześcijańskiej idei dobra. Polska to polski język i polski obyczaj. Polska to szlachetność i rycerskość”.
Swoista kultura. Bardzo różna od „kultury” tych rosyjskich uczniów elitarnego liceum w Petersburgu, którzy w dzień, gdy najstarsi koledzy opuszczali szkołę, urządzali pijaństwa i awantury. Chuligani ci rekrutowali się spośród „najlepszych rodzin” rosyjskiego ziemiaństwa i arystokracji. „Polacy nigdy w tych manifestacjach dzikości nie uczestniczyli” (s. 85).
Obecnie azjatycka pseudokultura tryumfy święci nie tylko wśród Rosjan, ale na połaciach tego, co niegdyś zwano „cywilizacją zachodnią”.

Jeszcze jeden akcent współczesny. Na spotkaniu promocyjnym książki Ewy Polak-Pałkiewicz (Redakcja raz jeszcze serdecznie dziękuje za zaproszenie!) jeden z uczestników przypomniał, że pewien polityk (usilnie kreowany przez pewne środowiska na patriotę) za czasów kadencji jako wysoki funkcjonariusz państwowy przeciwdziałał sprawie reprywatyzacji – a zatem sprzeciwiał się oddaniu właścicielom tego, co im zagrabiono; tym samym stawał w szeregu wrogów polskiego ziemiaństwa.

Działanie kontrrewolucyjne i konstruktywne, sprzyjające sprawie polskości, a przede wszystkim Sprawie Wiary Katolickiej, można prowadzić nawet w warunkach niewoli albo wygnania.
Przypomina o tym we wzruszający sposób historia nawrócenia Chopina. Jednający go z Bogiem na łożu śmierci ksiądz Aleksander Jełowicki wspomina, że kompozytor „nie wahał się powiedzieć «Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł – jak świnia!» (s. 126).
Adam Jakacki z kolei wspomina, jak za czasów okupacji niemieckiej „[g]ospodarz zaścianka [Bagienki], Józef Gąsowski, i jego córki nauczyli [go] [...] zajęć tak użytecznych, jak młocka cepem o poranku («młóciliśmy słomę prostą na poszywanie dachów»), klepanie kosy, koszenie, naprawianie narzędzi i uprzęży, przebieranie ziemniaków i pasienie krów, «co, wbrew pozorom, okazało się czynnością daleką od bezmyślności, dawało możliwość wszechstronnego namysłu nad światem!»” (s. 327).
Namysł nad światem. Czy dziś, w świecie usiłującym zmusić nas do ciągłego pośpiechu, przychodzi nam do głowy, że można się nad czymś namyślać?

Namysł mógłby skłonić nas do postawienia garści pytań:
Czy naszą charakterystyczną cechę stanowi wciąż „indywidualizm – tak typowy dla dawnej polskiej szlachty i ziemian”? Indywidualizm – wynik „bogactwa typów myślenia”? Wynik przyjęcia „nieschematycznej, twórczej i rozumnej postawy wobec wyzwań historii” (s. 41)?
Czy podobnie jak Leon Krupecki, pierwowzór Stanisława Wokulskiego, troszczymy się o indywidualne podejście do nauczania każdego z naszych dzieci i mamy świadomość, że prywatna nauka warta jest pieniędzy (s. 64)?
Czy jesteśmy dumni z tego, kim byli nasi przodkowie i czy potrafimy publicznie dać temu wyraz – czy też pozostawiamy to zadanie wyłącznie cudzoziemcom, takim jak przywoływani wielokrotnie na kartach Rycerzy wielkiej sprawy Chesterton, Claudel czy Belloc (którzy, to prawda, w swej sympatii dla Polski, czy może nawet miłości do niej, również za granicą pozostawali raczej odosobnieni)?
Czy wciąż jesteśmy – w najlepszym, najpełniejszym i najpiękniejszym tego słowa znaczeniu – Polakami?

Paweł Antoniewicz

_____
Ewa Polak-Pałkiewicz, Rycerze wielkiej sprawy. Szkice ziemiańskie, Łomianki 2015



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz