My
home is my castle
(Fot.
Terminator)
„Wolny
człowiek ma władzę nad sobą.
Może
wyrządzić sobie szkodę obżarstwem albo opilstwem;
może
doprowadzić się do ruiny hazardem.
Jeśli
tak zrobi, jest w pewnością piekielnym durniem,
a
być może potępioną duszą;
ale
jeśli nie ma możliwości tego zrobić,
nie
ma więcej wolności niż pies.”
~ Gilbert
Keith Chesterton
w audycji radiowej, 11 czerwca 1935
Wolny
człowiek ma władzę nad swoją własnością.
Może z niej zrobić zły użytek;
może
ją przepić.
Jeśli
tak zrobi, jest w pewnością piekielnym durniem,
a
być może potępioną duszą;
ale
jeśli nie ma możliwości tego zrobić,
nie ma więcej własności niż pies.
Dyskutowaliśmy z
przyjaciółmi na temat anarchii i etatyzmu. Jeden z moich rozmówców stwierdził,
że można naruszyć prawo własności, jeśli wymaga tego „dobro wspólne”. Pomylił
się głęboko. Święte prawo własności jest święte dlatego, że zgodne z naturą
człowieka i ofiarowanymi nam przez Pana Boga przykazaniami.
„Dobro wspólne” w
interpretacji człowieczej może przyjmować tyle znaczeń, ilu jest ludzi – jest
zatem subiektywne i niepewne. Prawo własności jest znacznie przejrzystsze.
Podjęliśmy między
innymi temat tego, czy w imię „dobra wspólnego” wolno kogoś wywłaszczyć. Moje
twierdzenie: nie wolno. Twierdzenie jednego z moich przyjaciół: wolno. No bo
jak to: ktoś buduje drogę, ma ona przebiegać również przez posiadłość Igreka –
tak ją zaplanowano. A Igrek nie chce się zgodzić. Przecież tą drogą dziennie
przemieszczą się tysiące ludzi! To będzie to „dobro wspólne” w imię którego
chcemy naruszyć siódme przykazanie. Kradniemy zatem własność Igreka i budujemy
drogę, tak?
Przenigdy!
Jeśli raz
naruszymy Boże przykazanie, znajdujemy się na równi pochyłej. Niczyja własność
nie jest już bezpieczna.
W artykule pt. Jak
to się robi w Santander Anarch opisał sprawne funkcjonowanie społeczności
wolnościowej w świecie współczesnym:
Jak to się robi
w Santander
[…]
Dzisiaj chciałem Ci opowiedzieć,
Szanowny Czytelniku, o pewnej krainie, w której mam zamiar pewnego pięknego
dnia zamieszkać.
Zacznę od tego, że cała moja
kolumbijska rodzinka to z dziada pradziada i krwi i kości Santanderianos, czyli
mieszkańcy Santander. Za każdym razem, gdy odwiedzam Kolumbię, wybieramy się na
rodzinną farmę, gdzie mogę sobie popracować trochę jako vaquero (kowboj),
rozładować (wspólnie z pewnym słynnym wegetarianinem) pięć ton piachu z
50-letniej ciężarówki forda, pomalować ogrodzenie czy poprzenosić ciężkie bale
z miejsca A do miejsca B… Mogę też podoić krowy, ale tego zajęcia unikam ze
względów estetycznych.
Wieczorem, po ciężkiej pracy,
popijając zimne piwko i wylegując się w hamaku przy profesjonalnie rozpalonym
przez podróżnika z wegetarii ogniu, słuchamy sobie rodzinnych opowieści.
Pewnego wieczoru rozmawialiśmy sobie o poprawie bezpieczeństwa w Kolumbii. Żona
opowiedziała nam, a teściu z dumą potwierdził, że nawet w najgorszych czasach,
kiedy guerilla kontrolowała 80% kraju, a resztą rządziła mafia Pablo Escobara,
na rodzinej farmie wśród wzgórz Santander, z dala od cywilizacji, ZAWSZE czuli
się bezpiecznie.
Santanderianos to bowiem
ludzie twardzi i hardzi. Lepiej nie wchodzić im w kabałę. Kiedy Santanderiano
ma problem, nie siada na tyłku i nie biadoli, nie głowi się, jak tu wybrnąć z
sytuacji, nie robi w portki. Nawet jeśli rozwiązanie problemu polegać będzie na
wysłaniu kogoś na łono Abrahama, to Santanderiano go rozwiąże. I basta!
Mieszkańcy Santander NIGDY nie
pozostawiają nierozwiązanych problemów. Przypominają mi trochę bohaterów
westernów, które oglądałem jako dzieciak (i które wciąż oglądam jako dorosły
dzieciak). Cenią sobie swoje słowo i swoją godność. Spróbuj tylko zarzucić im
kłamstwo! W sprawach błahych zazwyczaj używa się pięści, ale standardowe
wyposażenie „Santanderianina” obejmuje kij (służący jako podpórka, pomagający
również w przeganianiu bydła z miejsca na miejsce), maczetę u pasa (do cięcia
chwastów na pastwisku lub krzaczorów na drodze), strzelbę na ramieniu lub
rewolwer w kaburze (dla szpanu), zimne piwo w lodówce lub guarapo w bukłaku
(dla kurażu) i koń (koń do czego służy, każdy widzi).
Dzięki cechom charakteru jego
mieszkańców oraz ich wyżej wymienionemu standardowemu wyposażeniu Santander
było (i nadal jest) jednym z najbezpieczniejszych miejsc w Kolumbii. Żeby
polskiego czytelnika jeszcze bardziej zadziwić, pozwolę sobie zaznaczyć, że
przez jakieś 20 lub 30 lat w departamencie Santander nie było ani armii, ani
policji (OK, przesadzam: na pewno nie było ich w tej części departamentu, z
której pochodzi moja rodzina (południe); na pewno Bucaramanga, stolica
departamentu licząca milion mieszkańców, policję i wojsko miała zawsze, ale za
południową część departamentu ręczę nogamy y ręcamy – sam byłem tam kilka razy
w czasach, kiedy nie było policji). Mimo to guerilli nie udało się opanować
tych rejonów, mimo że próbowała.
Zastanawiasz się zapewne, Szanowny
Czytelniku, jak to się mogło udać. Jak wieśniacy rozproszeni po górzystym
terenie, uzbrojeni po zęby i odurzeni guarapo, zdołali przez tyle lat dawać
odpór policji, armii oraz partyzantom i zapewnić sobie spokój? Otóż mieszkańcy
Santander, podobnie jak bohaterowie westernów, potrafią się zorganizować, żeby
się wspólnie bronić. Znają swoje tereny i siebie nawzajem, od razu rozpoznają
obcego kręcącego się po okolicy. Ponieważ, jak już pisałem, Santanderianos nie
lubią kłopotów, od razu wezmą takiego delikwenta na spytki i, jak mu nie
uwierzą, poproszą, żeby się wyniósł z okolicy. Jeśli to nie rozwiąże problemu…
to przepędzą siłą. Dlatego guerilleros nigdy nie udało się wejść w okolice, o
których mowa, mimo że parokrotnie próbowali.
A czemu przez tyle lat nie
było tam również armii i policji? Jak już pewnie sam, Szanowny Czytelniku,
wykoncypowałeś, czytasz o ludziach, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać.
Policja i armia mogły sobie tam przebywać, dopóki nie wchodziły nikomu w kabałę.
Jednakże pewnego dnia dawno dawno temu pewien zły policjant nadużył swojej
władzy [tego, że policja, a nawet straż miejska (np. w Krakowie, wymyślając
sobie fikcyjne mandaty) ma skłonności do nadużywania władzy, nie muszę chyba
tłumaczyć], w wyniku czego lokalny chłop stracił życie. W odwecie
Santanderianos zaatakowali posterunek policji, zabijając wyżej wymienionego
policjanta i trzech innych broniących posterunku. Przywódcy „powstania”
poinformowali także gubernatora stanu, żeby wycofał policję i armię, bo jak nie,
to kęsim! A ponieważ charakter Santanderianos jest w Kolumbii powszechnie znany
(tak jak u nas charakter górali co to „ciupaską bez plery”), władze postanowiły
nie wywoływać kolejnego konfliktu. Dopiero dwa lata temu, i to tylko dlatego,
że gubernator stanu pochodził z okolic, o których piszę, ludzie zgodzili się na
powrót policji na ich teren. Ale jeśli będziesz kiedyś, Szanowny Czytelniku,
zwiedzał Kolumbię, zauważysz, że w Santander policja nie stoi na widoku. W
całym kraju od groma mundurowych na drogach i ulicach miast, żeby ludzie czuli
się bezpiecznie. Tutaj siedzą po posterunkach i starają się nie wchodzić
ludziom w drogę… żeby ludzie nie czuli się nękani przez władzę.
Aha, zapewne zapytasz: „a co z
wymiarem sprawiedliwości”? No cóż, nie znam statystyk. Teściu opowiadał mi o
dwóch strzelaninach, w których brał udział, z czego jedna była pomiędzy dwiema
licznymi grupami ludzi, a druga typu „dwóch na jednego to banda łysego”. W
żadnej z nich nic się nikomu nie stało, mimo że strzelali się krewcy maczo! „Jak
to?” – spytałem. – „Tak źle tu strzelają?”. „Nie” – odpowiedział teściu – „po prostu
nikt nie chce być mordercą, wszyscy strzelają w powietrze. Na wiwat, żeby
odstraszyć”. To zrozumiałe – ludzie, nawet najbardziej hardzi, nie są przecież
zwyrodnialcami. Co innego dać komuś w mordę, a co innego zabić. Zresztą, nawet
jakby ktoś nawet chciał zabić, musi liczyć się z tym, że rodzina zabitego
(zawsze liczna) czy okoliczni mieszkańcy (zawsze pomocni) wcześniej czy później
go dopadną. Wszyscy się znają, wszyscy są uzbrojeni; jak ktoś chce rozrabiać
czy kraść, musi jechać do Bogoty.
Jakby tego było mało – w
czasach, kiedy państwo tresuje nas na potęgę, wprowadza coraz to nowsze i
głupsze zakazy, nakazy, monitoringi, Santanderianos wytresowali sobie państwo.
Niech tylko policja (raczej siedząca na posterunkach) spróbuje wyjść i
egzekwować zakaz palenia w miejscach publicznych, albo zakaz produkcji i
sprzedaży guarapo! Oj, znowu byłoby kęsim. Państwo jest ostrożne do tego
stopnia, że kiedy kładziono asfalt na drodze przebiegającej przed naszą
rodzinną farmą, sąsiadka nie zgodziła się, aby przed jej domem wyremontowano
drogę. Powiedziała władzom, że asfalt umożliwi samochodom jazdę z dużą
prędkością i że poprzejeżdżają jej kury, krzątające się przed chatą… W efekcie
przed jej domem asfaltu nie ma (i dobrze, bo samochody nie zdążą się rozpędzić
przed naszą farmą i nie poprzejeżdżają Polacos krzątających się przed bramą).
Tak to się robi w Santander. I
dlatego tak mi się tam podoba.
Anarch
21 stycznia 2009
[Tekst nieznacznie zredagowany]
Anarch nie pisze,
czy wspomniana droga znajduje się na posesji sąsiadki, czy tylko przebiega obok
niej – dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, że ziemia, na której położono jezdnię,
jest jej własnością. Jakim prawem mój przyjaciel twierdzi, że „dobrem wspólnym”
będzie wyasfaltowanie na nowo nawierzchni („bo kierowcy będą mogli szybciej
przejechać”), a nie na przykład ochrona życia kur i Polaków?
Jego opinia na
temat tego, jak zdefiniować „dobro wspólne”, ma wagę prywatnego zdania; jego
osobista opinia nie ma mocy obalania ustanowionych przez Boga zasad moralnych.
I cóż z tego,
Drogi Przyjacielu, gdybyś na mocy swoich przeświadczeń cały świat zyskał i
niesprawiedliwą przemocą naruszał święte prawo własności, skoro zrobiłbyś to za
cenę tego, że na duszy szkodę byś poniósł i licznych maluczkich zgorszył?
Wypływające z
siódmego przykazania Bożego prawo własności jest nienaruszalne i piękne – nie
„mimo to”, że pewna Kolumbijka może bardziej cenić sobie spokój swojego drobiu
niż wygodę kierowców – ale „właśnie dlatego”. To właśnie w respektowaniu
świętego prawa własności objawia się szacunek dla człowieka stworzonego na
obraz i podobieństwo Boże – a więc cieszącego się wolnością.
Drugi z
przyjaciół postawił takie intrygujące zagadnienie: przyjmijmy, że Igrek zbudował
na swoim kawałku ziemi dom, wokół którego wyrosło miasto – i teraz to miasto
broni się przed wrogami; działania obronne obejmują również nolens volens posiadłość
Igreka, choć ten ich nie zamawiał i nie współfinansuje; czy mieszkańcy miasta
pokrywający koszty operacji bojowych mają prawo PRZEMOCĄ LUB GROŹBĄ JEJ UŻYCIA
doprowadzić do tego, aby Igrek też za nie zapłacił?
Mój rozmówca nie
docenia istotnych czynników: czasu i wyobraźni.
To, że w
obecnej chwili nie jesteśmy sobie w stanie do końca wyobrazić,
jak zareagowałoby na daną sytuację społeczeństwo anarchiczne respektujące
święte prawo własności, nie stanowi uzasadnienia dla podważania samej zasady moralnej.
Zwolennicy
naruszania własności prywatnej grzeszą niecierpliwością; chcieliby gotowych
rozwiązań tu i teraz, natychmiast, bez zastanowienia; żądają od
rozmówcy-anarchisty, aby stał się właściwie totalitarystą-wariatem, stawiającym
się na miejscu Pana Boga: podał od ręki wszystkie rozwiązania wszystkich
najbardziej prozaicznych i najbardziej skomplikowanych problemów, z jakimi
ludzkość może (ale – uwaga – nie musi!) się kiedykolwiek spotkać. Błagam Was, w
imię realizmu, zrozumiejcie: tego nie da się zrobić.
Robocza i wstępna
próba zastanowienia nad postawionym przez przyjaciela problemem Igreka, który
nie chce się dokładać do obrony miasta, prowadzi do następującego wniosku:
świętego prawa własności naruszać nie wolno; może mieszkańcy miasta powinni
zastosować wobec Igreka (pokojowy z natury) bojkot i tym sposobem skłonić go,
aby dołożył swoją cegiełkę do finansowania przedsięwzięcia; może w
społeczeństwie wolnościowym wskutek dokonanych wynalazków powszechnie używano
by broni tak precyzyjnej, że mieszkańcy miasta mieliby możliwość objęcia
systemem obrony tylko własnych domostw (z wyłączeniem posiadłości Igreka); a
może…
Gdyby moi
Przyjaciele – miast mnożyć (interesujące) przykłady mające rzekomo podważać
samo prawo, samą zasadę – poświęcili energię na podobne powyższym rozważania i
na poczynienie nowych wynalazków, które pomogłyby w rozwiązaniu stawianych
zagadnień, ludzkość z pewnością wiele by na tym zyskała. Jeśli zamiast tego
skupiają się na malkontenctwie i angażują chcąc nie chcąc w obronę status
quo (które opiera się między innymi właśnie na naruszaniu świętego prawa
własności), obawiam się, że tracą cenny czas. Mają do tego prawo, bo są wolni
(w tym sensie, że Pan Bóg to dopuszcza) – ale najmędrsze to to nie jest.
Zdrowy Wariat
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz