Święte prawo własności

Św. Jana Eudesa, Wyznawcy, A.D. 2015

My home is my castle
(Fot. Terminator)

„Wolny człowiek ma władzę nad sobą.
Może wyrządzić sobie szkodę obżarstwem albo opilstwem;
może doprowadzić się do ruiny hazardem.
Jeśli tak zrobi, jest w pewnością piekielnym durniem,
a być może potępioną duszą;
ale jeśli nie ma możliwości tego zrobić,
nie ma więcej wolności niż pies.”

~ Gilbert Keith Chesterton
w audycji radiowej, 11 czerwca 1935



Wolny człowiek ma władzę nad swoją własnością.
Może z niej zrobić zły użytek;
może ją przepić.
Jeśli tak zrobi, jest w pewnością piekielnym durniem,
a być może potępioną duszą;
ale jeśli nie ma możliwości tego zrobić,
nie ma więcej własności niż pies.



Dyskutowaliśmy z przyjaciółmi na temat anarchii i etatyzmu. Jeden z moich rozmówców stwierdził, że można naruszyć prawo własności, jeśli wymaga tego „dobro wspólne”. Pomylił się głęboko. Święte prawo własności jest święte dlatego, że zgodne z naturą człowieka i ofiarowanymi nam przez Pana Boga przykazaniami.
„Dobro wspólne” w interpretacji człowieczej może przyjmować tyle znaczeń, ilu jest ludzi – jest zatem subiektywne i niepewne. Prawo własności jest znacznie przejrzystsze.
Podjęliśmy między innymi temat tego, czy w imię „dobra wspólnego” wolno kogoś wywłaszczyć. Moje twierdzenie: nie wolno. Twierdzenie jednego z moich przyjaciół: wolno. No bo jak to: ktoś buduje drogę, ma ona przebiegać również przez posiadłość Igreka – tak ją zaplanowano. A Igrek nie chce się zgodzić. Przecież tą drogą dziennie przemieszczą się tysiące ludzi! To będzie to „dobro wspólne” w imię którego chcemy naruszyć siódme przykazanie. Kradniemy zatem własność Igreka i budujemy drogę, tak?
Przenigdy!
Jeśli raz naruszymy Boże przykazanie, znajdujemy się na równi pochyłej. Niczyja własność nie jest już bezpieczna.

W artykule pt. Jak to się robi w Santander Anarch opisał sprawne funkcjonowanie społeczności wolnościowej w świecie współczesnym:


Jak to się robi w Santander

[…]
Dzisiaj chciałem Ci opowiedzieć, Szanowny Czytelniku, o pewnej krainie, w której mam zamiar pewnego pięknego dnia zamieszkać.
Zacznę od tego, że cała moja kolumbijska rodzinka to z dziada pradziada i krwi i kości Santanderianos, czyli mieszkańcy Santander. Za każdym razem, gdy odwiedzam Kolumbię, wybieramy się na rodzinną farmę, gdzie mogę sobie popracować trochę jako vaquero (kowboj), rozładować (wspólnie z pewnym słynnym wegetarianinem) pięć ton piachu z 50-letniej ciężarówki forda, pomalować ogrodzenie czy poprzenosić ciężkie bale z miejsca A do miejsca B… Mogę też podoić krowy, ale tego zajęcia unikam ze względów estetycznych.
Wieczorem, po ciężkiej pracy, popijając zimne piwko i wylegując się w hamaku przy profesjonalnie rozpalonym przez podróżnika z wegetarii ogniu, słuchamy sobie rodzinnych opowieści.

Pewnego wieczoru rozmawialiśmy sobie o poprawie bezpieczeństwa w Kolumbii. Żona opowiedziała nam, a teściu z dumą potwierdził, że nawet w najgorszych czasach, kiedy guerilla kontrolowała 80% kraju, a resztą rządziła mafia Pablo Escobara, na rodzinej farmie wśród wzgórz Santander, z dala od cywilizacji, ZAWSZE czuli się bezpiecznie.

Santanderianos to bowiem ludzie twardzi i hardzi. Lepiej nie wchodzić im w kabałę. Kiedy Santanderiano ma problem, nie siada na tyłku i nie biadoli, nie głowi się, jak tu wybrnąć z sytuacji, nie robi w portki. Nawet jeśli rozwiązanie problemu polegać będzie na wysłaniu kogoś na łono Abrahama, to Santanderiano go rozwiąże. I basta!
Mieszkańcy Santander NIGDY nie pozostawiają nierozwiązanych problemów. Przypominają mi trochę bohaterów westernów, które oglądałem jako dzieciak (i które wciąż oglądam jako dorosły dzieciak). Cenią sobie swoje słowo i swoją godność. Spróbuj tylko zarzucić im kłamstwo! W sprawach błahych zazwyczaj używa się pięści, ale standardowe wyposażenie „Santanderianina” obejmuje kij (służący jako podpórka, pomagający również w przeganianiu bydła z miejsca na miejsce), maczetę u pasa (do cięcia chwastów na pastwisku lub krzaczorów na drodze), strzelbę na ramieniu lub rewolwer w kaburze (dla szpanu), zimne piwo w lodówce lub guarapo w bukłaku (dla kurażu) i koń (koń do czego służy, każdy widzi).
Dzięki cechom charakteru jego mieszkańców oraz ich wyżej wymienionemu standardowemu wyposażeniu Santander było (i nadal jest) jednym z najbezpieczniejszych miejsc w Kolumbii. Żeby polskiego czytelnika jeszcze bardziej zadziwić, pozwolę sobie zaznaczyć, że przez jakieś 20 lub 30 lat w departamencie Santander nie było ani armii, ani policji (OK, przesadzam: na pewno nie było ich w tej części departamentu, z której pochodzi moja rodzina (południe); na pewno Bucaramanga, stolica departamentu licząca milion mieszkańców, policję i wojsko miała zawsze, ale za południową część departamentu ręczę nogamy y ręcamy – sam byłem tam kilka razy w czasach, kiedy nie było policji). Mimo to guerilli nie udało się opanować tych rejonów, mimo że próbowała.
Zastanawiasz się zapewne, Szanowny Czytelniku, jak to się mogło udać. Jak wieśniacy rozproszeni po górzystym terenie, uzbrojeni po zęby i odurzeni guarapo, zdołali przez tyle lat dawać odpór policji, armii oraz partyzantom i zapewnić sobie spokój? Otóż mieszkańcy Santander, podobnie jak bohaterowie westernów, potrafią się zorganizować, żeby się wspólnie bronić. Znają swoje tereny i siebie nawzajem, od razu rozpoznają obcego kręcącego się po okolicy. Ponieważ, jak już pisałem, Santanderianos nie lubią kłopotów, od razu wezmą takiego delikwenta na spytki i, jak mu nie uwierzą, poproszą, żeby się wyniósł z okolicy. Jeśli to nie rozwiąże problemu… to przepędzą siłą. Dlatego guerilleros nigdy nie udało się wejść w okolice, o których mowa, mimo że parokrotnie próbowali.
A czemu przez tyle lat nie było tam również armii i policji? Jak już pewnie sam, Szanowny Czytelniku, wykoncypowałeś, czytasz o ludziach, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. Policja i armia mogły sobie tam przebywać, dopóki nie wchodziły nikomu w kabałę. Jednakże pewnego dnia dawno dawno temu pewien zły policjant nadużył swojej władzy [tego, że policja, a nawet straż miejska (np. w Krakowie, wymyślając sobie fikcyjne mandaty) ma skłonności do nadużywania władzy, nie muszę chyba tłumaczyć], w wyniku czego lokalny chłop stracił życie. W odwecie Santanderianos zaatakowali posterunek policji, zabijając wyżej wymienionego policjanta i trzech innych broniących posterunku. Przywódcy „powstania” poinformowali także gubernatora stanu, żeby wycofał policję i armię, bo jak nie, to kęsim! A ponieważ charakter Santanderianos jest w Kolumbii powszechnie znany (tak jak u nas charakter górali co to „ciupaską bez plery”), władze postanowiły nie wywoływać kolejnego konfliktu. Dopiero dwa lata temu, i to tylko dlatego, że gubernator stanu pochodził z okolic, o których piszę, ludzie zgodzili się na powrót policji na ich teren. Ale jeśli będziesz kiedyś, Szanowny Czytelniku, zwiedzał Kolumbię, zauważysz, że w Santander policja nie stoi na widoku. W całym kraju od groma mundurowych na drogach i ulicach miast, żeby ludzie czuli się bezpiecznie. Tutaj siedzą po posterunkach i starają się nie wchodzić ludziom w drogę… żeby ludzie nie czuli się nękani przez władzę.
Aha, zapewne zapytasz: „a co z wymiarem sprawiedliwości”? No cóż, nie znam statystyk. Teściu opowiadał mi o dwóch strzelaninach, w których brał udział, z czego jedna była pomiędzy dwiema licznymi grupami ludzi, a druga typu „dwóch na jednego to banda łysego”. W żadnej z nich nic się nikomu nie stało, mimo że strzelali się krewcy maczo! „Jak to?” – spytałem. – „Tak źle tu strzelają?”. „Nie” – odpowiedział teściu – „po prostu nikt nie chce być mordercą, wszyscy strzelają w powietrze. Na wiwat, żeby odstraszyć”. To zrozumiałe – ludzie, nawet najbardziej hardzi, nie są przecież zwyrodnialcami. Co innego dać komuś w mordę, a co innego zabić. Zresztą, nawet jakby ktoś nawet chciał zabić, musi liczyć się z tym, że rodzina zabitego (zawsze liczna) czy okoliczni mieszkańcy (zawsze pomocni) wcześniej czy później go dopadną. Wszyscy się znają, wszyscy są uzbrojeni; jak ktoś chce rozrabiać czy kraść, musi jechać do Bogoty.
Jakby tego było mało – w czasach, kiedy państwo tresuje nas na potęgę, wprowadza coraz to nowsze i głupsze zakazy, nakazy, monitoringi, Santanderianos wytresowali sobie państwo. Niech tylko policja (raczej siedząca na posterunkach) spróbuje wyjść i egzekwować zakaz palenia w miejscach publicznych, albo zakaz produkcji i sprzedaży guarapo! Oj, znowu byłoby kęsim. Państwo jest ostrożne do tego stopnia, że kiedy kładziono asfalt na drodze przebiegającej przed naszą rodzinną farmą, sąsiadka nie zgodziła się, aby przed jej domem wyremontowano drogę. Powiedziała władzom, że asfalt umożliwi samochodom jazdę z dużą prędkością i że poprzejeżdżają jej kury, krzątające się przed chatą… W efekcie przed jej domem asfaltu nie ma (i dobrze, bo samochody nie zdążą się rozpędzić przed naszą farmą i nie poprzejeżdżają Polacos krzątających się przed bramą).
Tak to się robi w Santander. I dlatego tak mi się tam podoba.
Anarch

21 stycznia 2009



[Tekst nieznacznie zredagowany]


Anarch nie pisze, czy wspomniana droga znajduje się na posesji sąsiadki, czy tylko przebiega obok niej – dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, że ziemia, na której położono jezdnię, jest jej własnością. Jakim prawem mój przyjaciel twierdzi, że „dobrem wspólnym” będzie wyasfaltowanie na nowo nawierzchni („bo kierowcy będą mogli szybciej przejechać”), a nie na przykład ochrona życia kur i Polaków?
Jego opinia na temat tego, jak zdefiniować „dobro wspólne”, ma wagę prywatnego zdania; jego osobista opinia nie ma mocy obalania ustanowionych przez Boga zasad moralnych.
I cóż z tego, Drogi Przyjacielu, gdybyś na mocy swoich przeświadczeń cały świat zyskał i niesprawiedliwą przemocą naruszał święte prawo własności, skoro zrobiłbyś to za cenę tego, że na duszy szkodę byś poniósł i licznych maluczkich zgorszył?
Wypływające z siódmego przykazania Bożego prawo własności jest nienaruszalne i piękne – nie „mimo to”, że pewna Kolumbijka może bardziej cenić sobie spokój swojego drobiu niż wygodę kierowców – ale „właśnie dlatego”. To właśnie w respektowaniu świętego prawa własności objawia się szacunek dla człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boże – a więc cieszącego się wolnością.

Drugi z przyjaciół postawił takie intrygujące zagadnienie: przyjmijmy, że Igrek zbudował na swoim kawałku ziemi dom, wokół którego wyrosło miasto – i teraz to miasto broni się przed wrogami; działania obronne obejmują również nolens volens posiadłość Igreka, choć ten ich nie zamawiał i nie współfinansuje; czy mieszkańcy miasta pokrywający koszty operacji bojowych mają prawo PRZEMOCĄ LUB GROŹBĄ JEJ UŻYCIA doprowadzić do tego, aby Igrek też za nie zapłacił?
Mój rozmówca nie docenia istotnych czynników: czasu i wyobraźni.
To, że w obecnej chwili nie jesteśmy sobie w stanie do końca wyobrazić, jak zareagowałoby na daną sytuację społeczeństwo anarchiczne respektujące święte prawo własności, nie stanowi uzasadnienia dla podważania samej zasady moralnej.
Zwolennicy naruszania własności prywatnej grzeszą niecierpliwością; chcieliby gotowych rozwiązań tu i teraz, natychmiast, bez zastanowienia; żądają od rozmówcy-anarchisty, aby stał się właściwie totalitarystą-wariatem, stawiającym się na miejscu Pana Boga: podał od ręki wszystkie rozwiązania wszystkich najbardziej prozaicznych i najbardziej skomplikowanych problemów, z jakimi ludzkość może (ale – uwaga – nie musi!) się kiedykolwiek spotkać. Błagam Was, w imię realizmu, zrozumiejcie: tego nie da się zrobić.

Robocza i wstępna próba zastanowienia nad postawionym przez przyjaciela problemem Igreka, który nie chce się dokładać do obrony miasta, prowadzi do następującego wniosku: świętego prawa własności naruszać nie wolno; może mieszkańcy miasta powinni zastosować wobec Igreka (pokojowy z natury) bojkot i tym sposobem skłonić go, aby dołożył swoją cegiełkę do finansowania przedsięwzięcia; może w społeczeństwie wolnościowym wskutek dokonanych wynalazków powszechnie używano by broni tak precyzyjnej, że mieszkańcy miasta mieliby możliwość objęcia systemem obrony tylko własnych domostw (z wyłączeniem posiadłości Igreka); a może…

Gdyby moi Przyjaciele – miast mnożyć (interesujące) przykłady mające rzekomo podważać samo prawo, samą zasadę – poświęcili energię na podobne powyższym rozważania i na poczynienie nowych wynalazków, które pomogłyby w rozwiązaniu stawianych zagadnień, ludzkość z pewnością wiele by na tym zyskała. Jeśli zamiast tego skupiają się na malkontenctwie i angażują chcąc nie chcąc w obronę status quo (które opiera się między innymi właśnie na naruszaniu świętego prawa własności), obawiam się, że tracą cenny czas. Mają do tego prawo, bo są wolni (w tym sensie, że Pan Bóg to dopuszcza) – ale najmędrsze to to nie jest.

Zdrowy Wariat

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz