ROZWAŻALNIK NIECODZIENNY: Ambasadorowie

Poniedziałek po III Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2015



Gdyby Łukasz Makowski nie podzielił się tym, co dostrzegł w opowiadaniu Chestertona The Queer Feet, ten artykuł prawdopodobnie by nie powstał. Ale podzielił się. I – proszę. Oto go mamy (artykuł; nie naszego redakcyjnego kolegę, Łucjo).

Otóż w utworze naszego ulubionego GKC mamy do czynienia z przeznaczonym dla wybranych z wybranych Hotelem Vernon. Znajduje się on w ekskluzywnej londyńskiej dzielnicy Belgravia: haj lajf, bą tą, sawuar wiwr, pardą. Stoi na rogu Belgravia Square, jak można mniemać. Autor wspomina, że weranda hotelu wychodzi na ogród. Załóżmy, że hotel mieści się w budynku na południowym rogu placu – ogród istnieje tam i dziś. Ale posiadłość nie jest już hotelem. Co się w niej znajduje?

Ano ambasada „Królestwa Hiszpanii”.

Rozglądamy się wokoło: ambasady Republiki Niemiec, Norwegii, Bahrajnu, Turcji, Austrii...

Ta obserwacja przywodzi nam na myśl nasze własne kąty. U nas jest tak samo!

Najbardziej reprezentacyjne ulice Warszawy upstrzono siedzibami cudzoziemskich darmozjadów.
Dlaczego „darmozjadów”?

Otóż normalne stosunki międzynarodowe polegają na tym, że jeśli mam do obcokrajowca interes, to próbuję dojść z nim do porozumienia i realizować wspólny pomysł, na który dobrowolnie przystajemy.
Nienormalność polega na tym, że w naszą dobrowolną umowę usiłuje wtrącić się ktoś trzeci: pan prezydent, pan minister, czy pan ambasador.

Moim wrogiem nie jest ten czy tamten Niemiec, Francuz, czy Rosjanin jako taki – moim wrogiem jest funkcjonariusz władz państwowych: niezależnie od narodowości. To prawda, że wśród przedstawicieli pewnych nacji powszechniej niż wśród innych występuje zjawisko zatrudniania się na stanowiskach funkcjonariuszy państwowych oraz postawa czołobitności i służalczości w stosunku do nich, a w Rosji sowieckiej per saldo naprawdę żyło się gorzej niż w Stanach za reżimu Reagana – ale zasada pozostaje niezmienna. Co więcej, wynika z niej, że blisko mi do Węgra, Czecha czy Słowaka, który szanuje aksjomat nieagresji – a daleko do Polaka, który aksjomat nieagresji lekceważy (i na przykład zatrudnia się w państwowych służbach uzbrojonych).

Wracając do naszych bara... to znaczy: ambasadorów: ci przedstawiciele wielonarodowej klasy próżniaczej wygodnie urządzają się za nasze ciężko zapracowane pieniądze; i (o dziwo! – powiedzielibyśmy, gdyby faktycznie było to dziwne) żyją ze sobą całkiem nieźle. Czasem trochę na niby się kłócą. Niekiedy powiedzą coś ostrzejszego do kamery, ale ich rola na tym się kończy. Nie oni ponoszą konsekwencje decyzji podejmowanych przez siebie w cudzym imieniu bez niczyjej delegacji. (Ja im swojej delegacji nie dawałem – a Ty, Drogi Czytelniku?). Oni sobie wygodnie żyją i dzień w dzień świetnie się bawią.
Prawda jest prozaiczna, każdy o niej wie albo ją przeczuwa, wszyscy ją obserwujemy: politycy systemowo i systematycznie nas okradają, doprowadzają do wojen lub kryzysów; wtedy najgęściej giną chłopy, nie zaś prezydenci, ministrowie, czy ambasadorowie. Oni sami i podlegli im funkcjonariusze przy wsparciu dziennikarzy-klakierów nadal prowadzą światowe życie w blasku jupiterów.

Powiecie, że dobrowolne, anarchiczne relacje z cudzoziemcami to „utopia”.
A tymczasem poza tym, że tylko taką formę wzajemnych stosunków da się obronić na gruncie moralnym, mamy praktykę: a praktyka pokazuje, do czego prowadzi prowadzenie „polityki zagranicznej” przez ludzi brutalnie narzucających swoją władzę. Czego tak się obawiamy, że nie chcemy choćby spróbować innych rozwiązań?

Czas już najwyższy doprowadzić do powszechnego ignorowania „naszych” samozwańczych „przedstawicieli”; skutecznie wykurzyć państwowych ambasadorów z okupowanych rezydencji. Jeśli pozwolimy działać wolnemu rynkowi, ten wskaże, jak wykorzystane zostaną odzyskane od próżniaków wille i posiadłości. Można tuszyć, że na cele znacznie mądrzejsze niż potrzeby – jak ktoś to celnie i dosadnie określił – bandy stary<|┐ów, która bawi się w Indian.

Miron Ściegienny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz