Gdyby Łukasz Makowski nie podzielił się tym, co dostrzegł w
opowiadaniu Chestertona The Queer Feet, ten artykuł prawdopodobnie by
nie powstał. Ale podzielił się. I – proszę. Oto go mamy (artykuł; nie naszego
redakcyjnego kolegę, Łucjo).
Otóż w utworze naszego ulubionego GKC mamy do czynienia z
przeznaczonym dla wybranych z wybranych Hotelem Vernon. Znajduje się on w
ekskluzywnej londyńskiej dzielnicy Belgravia: haj lajf, bą tą, sawuar wiwr,
pardą. Stoi na rogu Belgravia Square, jak można mniemać. Autor wspomina, że
weranda hotelu wychodzi na ogród. Załóżmy, że hotel mieści się w budynku na
południowym rogu placu – ogród istnieje tam i dziś. Ale posiadłość nie jest już
hotelem. Co się w niej znajduje?
Ano ambasada „Królestwa Hiszpanii”.
Rozglądamy się wokoło: ambasady Republiki Niemiec, Norwegii,
Bahrajnu, Turcji, Austrii...
Ta obserwacja przywodzi nam na myśl nasze własne kąty. U nas
jest tak samo!
Najbardziej reprezentacyjne ulice Warszawy upstrzono
siedzibami cudzoziemskich darmozjadów.
Dlaczego „darmozjadów”?
Otóż normalne stosunki międzynarodowe polegają na tym, że
jeśli mam do obcokrajowca interes, to próbuję dojść z nim do porozumienia i
realizować wspólny pomysł, na który dobrowolnie przystajemy.
Nienormalność polega na tym, że w naszą dobrowolną umowę
usiłuje wtrącić się ktoś trzeci: pan prezydent, pan minister, czy pan
ambasador.
Moim wrogiem nie jest ten czy tamten Niemiec, Francuz, czy
Rosjanin jako taki – moim wrogiem jest funkcjonariusz władz państwowych:
niezależnie od narodowości. To prawda, że wśród przedstawicieli pewnych nacji
powszechniej niż wśród innych występuje zjawisko zatrudniania się na
stanowiskach funkcjonariuszy państwowych oraz postawa czołobitności i
służalczości w stosunku do nich, a w Rosji sowieckiej per saldo naprawdę
żyło się gorzej niż w Stanach za reżimu Reagana – ale zasada pozostaje
niezmienna. Co więcej, wynika z niej, że blisko mi do Węgra, Czecha czy
Słowaka, który szanuje aksjomat nieagresji – a daleko do Polaka, który aksjomat
nieagresji lekceważy (i na przykład zatrudnia się w państwowych służbach
uzbrojonych).
Wracając do naszych bara... to znaczy: ambasadorów: ci przedstawiciele
wielonarodowej klasy próżniaczej wygodnie urządzają się za nasze ciężko
zapracowane pieniądze; i (o dziwo! – powiedzielibyśmy, gdyby faktycznie było to
dziwne) żyją ze sobą całkiem nieźle. Czasem trochę na niby się kłócą. Niekiedy
powiedzą coś ostrzejszego do kamery, ale ich rola na tym się kończy. Nie oni
ponoszą konsekwencje decyzji podejmowanych przez siebie w cudzym imieniu bez niczyjej
delegacji. (Ja im swojej delegacji nie dawałem – a Ty, Drogi Czytelniku?). Oni
sobie wygodnie żyją i dzień w dzień świetnie się bawią.
Prawda jest prozaiczna, każdy o niej wie albo ją przeczuwa, wszyscy
ją obserwujemy: politycy systemowo i systematycznie nas okradają, doprowadzają do wojen lub kryzysów; wtedy najgęściej
giną chłopy, nie zaś prezydenci, ministrowie, czy ambasadorowie. Oni sami i
podlegli im funkcjonariusze przy wsparciu dziennikarzy-klakierów nadal prowadzą
światowe życie w blasku jupiterów.
Powiecie, że dobrowolne, anarchiczne relacje z cudzoziemcami
to „utopia”.
A tymczasem poza tym, że tylko taką formę wzajemnych
stosunków da się obronić na gruncie moralnym, mamy praktykę: a praktyka
pokazuje, do czego prowadzi prowadzenie „polityki zagranicznej” przez ludzi
brutalnie narzucających swoją władzę. Czego tak się obawiamy, że nie chcemy
choćby spróbować innych rozwiązań?
Czas już najwyższy doprowadzić do powszechnego ignorowania
„naszych” samozwańczych „przedstawicieli”; skutecznie wykurzyć państwowych
ambasadorów z okupowanych rezydencji. Jeśli pozwolimy działać wolnemu rynkowi,
ten wskaże, jak wykorzystane zostaną odzyskane od próżniaków wille i
posiadłości. Można tuszyć, że na cele znacznie mądrzejsze niż potrzeby – jak
ktoś to celnie i dosadnie określił – bandy stary<|┐ów, która bawi się w Indian.
Miron Ściegienny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz