Św. Mateusza, Apostoła i Ewangelisty, A.D. 2015
(Prawie) wolny rynek w działaniu
Gdyby na bazarze ktoś wypisał na kartce z
ceną, że kilogram koszteli kosztuje dwa złote dziewięćdziesiąt dziewięć groszy,
zostałby wyśmiany. A idę o zakład, że gdyby dodał złoty dziewięćdziesiąt
dziewięć za szczypiorek i wystawił klientowi rachunek na cztery złote
dziewięćdziesiąt osiem groszy, nie utrzymałby się długo na rynku.
Właśnie: na rynku; bo bazar w Polsce ma wciąż
wiele wspólnego z wolnym rynkiem. Do ideału trochę mu brakuje, ale w porównaniu
z koncesjonowanymi sieciami supermarketów, sklepami wyposażonymi w baterie kas
fiskalnych etc. – jest bardzo swobodny.
Nie ma czasu na oszukiwanie się i głupie
gierki: towar kosztuje dwa złote, trzy złote, cztery pięćdziesiąt albo
trzydzieści. Można się – jak sama nazwa miejsca wskazuje – targować.
Klienci znają sprzedawców.
Transakcje z ręki do ręki pozwalają uniknąć
tłumaczenia się trzeciej, nieproszonej stronie, czyli funkcjonariuszom
państwowym.
Płaci się gotówką.
Ludzie to kupują.
Bezwiednie (w sensie: nie zawsze do końca
świadomie) kupują wolny rynek.
Gdyby tak na większą skalę zastosować zasady obowiązujące
na bazarze… Gdyby tak w innych dziedzinach…
Fałszywe reklamy
Tak, na bazarze można napotkać też (teoretycznie)
oszustów – ale w marketach jesteśmy oszukiwani systemowo, z zasady; na targu trzeba
by chyba wykazać się sporą naiwnością, aby zostać oszwabionym.
Jak oszukują i kręcą korporacje?
Ano tak na przykład:
Zestawienie cen z wielkimi liczbami 5 i 4 .
Oczywiście, z „technicznego” punktu widzenia
wszystko jest w jak najlepszym porządku; ale intencja jest jasna: stworzyć
wrażenie, jakby kupienie 300 gram produktu było znacznie bardziej opłacalne niż
nabycie dwustu – poprzez napisanie „00” i „99” mniejszą czcionką. Drobne cwaniaczki!
Inni mądralińscy umieścili na stacjach metra
taką reklamę:
Jasne, wakacje za 200 „złotych” (które wcale
nie są złote, tak na marginesie)…
Któż mi czas powróci?
Policzono mi o kilkadziesiąt złotych więcej
niż powinienem zapłacić. Zorientowałem się przy lekturze paragonu już po
zapłaceniu w kasie. „Błędna cena”. Ale gdybym sam nie spostrzegł i się nie
upomniał, zostałbym po prostu oszukany i cześć! A do tego jeszcze proces
odzyskiwania „złotych” – obliczony na to, żeby klienta maksymalnie zniechęcić –
jak w ogóle śmie upominać się o swoje. Pani z działu obsługi klienta (bo
przecież nie pani w kasie: „To nie moja sprawa; ja tylko wstukałam w kasę –
proszę iść do działu obsługi klienta!”) idzie „na market” z telefonem, żeby
sprawdzić, czy klient czasem nie konfabuluje; wraca ze zdjęciem produktu i jego
ceny – żeby nie było! W końcu wypisuje sążnisty dokument zwrotu pieniędzy. Ileż
zachodu! Bezosobowość maszynerii, w której, nieszczęsna, biedne panie są tylko
trybikami… I jeszcze jedno: któż mi stracony na odzyskiwanie „złotych” czas
powróci?
Jeszcze jeden przyczynek do tego, aby wspierać
solidną rodzimą i rodzinną przedsiębiorczość w postaciach pracowitych Polaków,
którzy sami produkują i sami sprzedają to, co wytworzyli. Bez urzędników
państwowych, bezpośrednio, bez „systemu” – za to sprawiedliwie, w wolności i z
sensem.
Tekst: Miron
Ściegienny
Zdjęcia: Praktykant
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz