-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Cory
Doctorow
Miasto
szpicli
Dwunastopiętrowy
hotel Torni był w czasie okupacji sowieckiej najwyższym budynkiem w
centrum Helsinek – więc naturalnie wybrano go na kwaterę główną
KGB. Dzisiaj na murze hotelu znajduje się świadcząca o jego
burzliwej przeszłości tablica, na której odnotowano interesujący
fakt: po opuszczeniu hotelu przez KGB, Finowie wyciągnęli z jego
ścian czterdzieści kilometrów kabli do urządzeń podsłuchowych.
Okablowanie stanowiło silny dowód na to, że żaden tajniak nie
miał do swoich kolegów-agentów zaufania i szpiegował ich.
NRD-owskie
Stasi także prowadziło inwigilację na wielką skalę, korzystając
z siatki szpicli, aby zgromadzić tajną teczkę na każdego
mieszkańca Berlina Wschodniego. Służby wiedziały, kto opowiadał
wywrotowe dowcipy – ale przeoczyły fakt, że lada dzień miał
upaść Mur Berliński.
Kiedy
obserwujesz wszystkich, nie obserwujesz nikogo.
To,
zdaje się, umyka uwadze operatorów cyfrowych technologii
inwigilacyjnych, które przejmują kontrolę nad naszymi miastami. W
nowym wspaniałym świecie kamer przy domofonach, skanerów sieci
bezprzewodowych, przepustek z chipami radiowymi, rewidowania plecaków
w metrze i dokonywanego w pomieszczeniach ochrony przeszukiwania
komputerowych baz danych w poszukiwaniu zdjęć podejrzanych,
powszechną inwigilację uważa się za uniwersalne lekarstwo na
wszystkie bolączki miasta. Ale prawda jest taka, że wszechobecne
kamery służą wyłącznie naruszaniu kontraktu społecznego, dzięki
któremu miasta funkcjonują.
Klucz
do życia w mieście i pokojowego współistnienia ludzi jako
zwierząt społecznych leży w ustanowieniu delikatnej równowagi
między patrzeniem i powstrzymaniem się od patrzenia. Kiedy
wychodzisz z metra, pilnujesz się, żeby idącej przed tobą kobiety
nie kopnąć w kostkę i możesz w przelocie zauważyć jej
ekskluzywną torebkę. Nie nawiązujesz z nią jednak kontaktu
wzrokowego i nie wymieniasz ukłonów. A nawet jeśli to robisz,
upewniasz się, że są tak przelotne, jak to tylko możliwe.
Patrzenie
w lusterka to dobry zwyczaj – nawet gdy ruch zostaje wstrzymany –
ale gapienie się i wskazywanie palcem siedzącego za kierownicą
samochodu obok ciołka, który wsadził sobie palec do nosa tak
głęboko, że grozi mu autolobotomia, to zły obyczaj – gorszy
nawet niż dłubanie we własnym nosie.
Poprosiłem
kiedyś znajomego Japończyka, żeby wyjaśnił mi, dlaczego w
tokijskim metrze tak wiele osób nosi na twarzach maski chirurgiczne.
Czy są skrajnymi zarazkofobami? Troskliwymi ludźmi, którzy
wychodzą z przeziębienia? O, tak – odpowiedział – tak,
oczywiście, ale to tylko część prawdy. Rzeczywisty powód, dla
którego nosi się maski, to żeby oszczędzić innym niewygody
oglądania twojej twarzy; nadać jej obojętny, niemożliwy do
odczytania, pusty wyraz – uchronić innych przed uciążliwą
koniecznością pobudzania neuronów lustrzanych, pozwalających
rozpoznać twój nastrój na podstawie tego, co widać na zewnątrz.
Aby umożliwić patrzenie bez widzenia.
W
mieście przebywa ktoś, kto nie szanuje tego delikatnego kontraktu
społecznego: kamera telewizji dozorowej. Kamery, wszechobecne i
uciążliwe, nie mają żadnych widocznych właścicieli. One... są.
Istnieją w formie pasywnej, w głosie charakterystycznym dla
komunikatu „błędy zostały popełnione”: „Zostałeś
zarejestrowany przez kamerę”.
Są
jak wyłaniająca się z ukrycia właściwość systemu, z typowym
dla niego budzeniem naszych obaw i szukaniem przez nas tanich
odpowiedzi. I są wszędzie: każdy mieszkaniec Londynu jest
fotografowany ponad trzysta razy dziennie.
Ironia
polega na tym, że kamery bezpieczeństwa patrzą, ale nikogo to nie
przejmuje. Telewizja przemysłowa nie robi wrażenia na ćpunach. Nie
odstrasza chorych umysłowo gwałcicieli oraz innych osób
dokonujących aktów nagłej, bezsensownej przemocy. Gdy mieszkałem
w San Francisco, dwukrotnie napadli mnie na rogu mojej ulicy
handlarze kokainą – w polu widzenia dwóch kamer i posterunku
policji. Ćpun okradł wypożyczony przeze mnie samochód w
warsztacie w dzielnicy Gastown w Vancouver – na widoku kamery.
W
zeszłym roku trzy zwyrodniałe dzieciaki śledziły mojego znajomego
od wyjścia z londyńskiego metra i zamordowały go na progu jego
domu.
Chorzy
psychicznie, zdesperowani, brutalni ludzie nie dokonują racjonalnych
kalkulacji dotyczących swojego życia. Każdy, kto staje się
ćpunem, handluje kokainą albo kradnie telefony komórkowe, w
oczywisty sposób nie radzi sobie z podejmowaniem życiowych decyzji.
Takich ludzi inwigilacja nie odstrasza.
Niemniej
jednak kamery plenią się i zastępują ludziom oczy. Gliniarze w
moim kwartale ulic w San Francisco siedzieli w samochodach i
pozwolili patrzeć kamerom. Na stacji metra nie było po zmroku
żadnych ochroniarzy-ludzi – tylko kamera mająca nagrywać
gapowiczów.
W tej
chwili władze poszczególnych dzielnic Londynu instalują nowe
kamery z głośnikami, obsługiwane zdalnie przez gliniarzy, którzy
mogą się włączyć i spowodować, żeby megafon szczeknął na
ciebie: „Obywatelu, podnieś rzucony śmieć”. „Przestań łypać
na tę kobietę”. „Ruszaj dalej”.
O tak, to
zadziała.
Otoczone
szklanym kloszem kamery mnożą się z każdym dniem, a mentalność
zamkniętych osiedli z dalekich przedmieść zagraża naszym miastom
inwazją: więcej kamer w domofonach, więcej kamer przy skrzynkach
na listy, więcej kamer w naszych samochodach.
Miasto
przyszłości przybiera kształt znajomego panoptikum, opartego o
możność obserwacji wszystkiego i pozostawania niewidocznym;
panoptikum, w którym każde włożenie palca do nosa zostaje
zauważone, odnotowane i umieszczone w internecie. Jasne, że nie
masz nic do ukrycia, ale istnieje powód, dla którego przed
spuszczeniem spodni zamykamy drzwi do toalety. Każdy robi kupę, ale
tylko szczególnego rodzaju osoba chce to robić publicznie.
Sztuka
polega na tym, żeby powstrzymać rosnące w liczbę policyjne
kamery. Gdy miasto inwigiluje swoich mieszkańców, legitymizuje
nasze wzajemne podglądactwo – na czym bowiem polega różnica
między śledzącymi każdy twój ruch glinami, a obserwującymi cię
właścicielami centrum handlowego albo tobą podglądającym
sąsiada?
Jestem
optymistą. Myślę, że nasze społeczne kontrakty są silniejsze od
technologii. To najsilniejsze więzi, które mamy. Nie celujemy
nawzajem w swoje okna z teleskopów, bo robią to tylko szajbusy.
Ale
musimy odzyskać prawo do rejestrowania tego, co dzieje się w naszym
własnym życiu. Potrzebujemy doprowadzić do unieważnienia decyzji
takich jak ta, która pozwoliła zarządowi publicznych środków
transportu w Nowym Jorku naszpikować perony stacji metra
„antyterrorystycznymi” kamerami, ale pasażerom zakazała
robienia zdjęć. Musimy odzyskać prawo do fotografowania naszego
dziedzictwa w muzeach i galeriach. I zniechęcić ochroniarzy do
używania miniaturowych kamer, które powodują, że nie wyciągamy z
kieszeni naszych aparatów.
To
nasze miasta i nasze instytucje. I my wybieramy, w jakiej przyszłości
chcemy żyć.
[2007]
Per
Bylund
Mit
recyklingu
Jako
Szwed słyszę wiele mitów o tym, jakim to wspaniałym krajem jest
podobno Szwecja – symbolizowany przez nią „dostatni socjalizm”
ma stanowić wzór dla reszty świata. Na przykład całkiem spora
grupa moich znajomych pochwaliła mnie za szwedzką politykę
recyklingu i podejście rządu Szwecji do przymusowej ochrony
środowiska.
Z
tego, co mi przedstawiano, wynikało, że Szwecji udało się to, o
czym większość innych rządów w najlepszym wypadku tylko marzy:
stworzenie efektywnego i opłacalnego narodowego systemu ratowania
środowiska dzięki recyklingowi na dużą skalę. I wszyscy ludzie w
nim uczestniczą! Wszyscy prowadzą recykling.
To
drugie stwierdzenie faktycznie jest prawdziwe: wszyscy rzeczywiście
prowadzą recykling. Ale to wynik rządowego przymusu, a nie
dobrowolnego wyboru. Państwowy monopolista, „usługodawca”
zajmujący się wywozem nieczystości nie przyjmuje już śmieci;
akceptuje jedynie resztki jedzenia i inne odpady biodegradowalne.
Wszystkie inne rodzaje śmieci, które przypadkowo znajdą się w
twoim koszu, mogą oznaczać milutką drobną grzywnę (która tak
naprawdę wcale nie jest drobna), a cała okolica może stanąć w
obliczu podwyższonych stawek za wywóz śmieci (tj. jeszcze
większych podwyżek niż zwykle – ceny i tak wzrastają co roku
lub co dwa lata).
Co
więc zrobić z odpadami? W większości domów znajduje się kilka
koszy na różne rodzaje śmieci: jeden na baterie; jeden na odpady
biodegradowalne; jeden na drewno; jeden na szkło kolorowe, kolejny
na inne szkło; jeden na aluminium, kolejny na inne metale; jeden na
gazety, kolejny na tekturę, jeszcze inny na papier, który nie
należy do żadnej z dwóch poprzednich kategorii; a wszelkiego
rodzaju plastik w kolejnym zestawie koszy. Śmieci najczęściej
trzeba przed wyrzuceniem oczyścić – nie można poddać
recyklingowi kartonów po mleku, w których jest mleko, podobnie jak
metalowych puszek, na których zostało zbyt wiele papieru z etykiet.
Szwedzi
są zatem zmuszani do czyszczenia swoich śmieci, a następnie
pieczołowitego segregowania różnego rodzaju tworzyw. To jest
przyszłość – mówią – i to podobno dobre dla środowiska. (A
co z gospodarką?)
Ale
nie kończy się na dodatkowej robocie w domu i dodatkowym miejscu
zajętym przez różnorodne kosze na śmieci w każdej bez wyjątku
kuchni. Co zrobić z rzeczami, których firma śmieciarska nie
przyjmuje? Służby wywożące odpady (które obecnie nie oferują
wywozu zbyt często – zazwyczaj co dwa tygodnie albo co miesiąc –
chociaż ceny w tajemniczy sposób znacznie wzrastają) przyjmują
określone rodzaje śmieci – zazwyczaj tylko biodegradowalne
resztki jedzenia. Ale bez obaw – zadbano o wszystko.
W
większości regionów władze uruchomiły punkty przyjmowania
odpadów, gdzie wolno wyrzucać śmieci. W punktach tych znajdują
się liczne pojemniki, do których można wyrzucić odpady – po
jednym pojemniku przeznaczonym dla każdego rodzaju śmieci.
Pojemniki są kodowane kolorami, aby ułatwić znalezienie
właściwego. A to oznacza, że – zanim przyjdziesz do punktu –
lepiej będzie, jeśli oddzielisz swoje aluminium od pozostałych
metali i swoje gazety od papieru i tektury. Nie chciałbyś przecież
wyrzucać brudnych kartonów po mleku albo nieposegregowanego
papieru, prawda?
Wygląda
na to, że ludzie tak właśnie robią: jeśli wydaje im się, że
lepiej na tym wyjdą – oszukują. Władze zareagowały więc,
utrudniając oszustwa. Pierwszy krok polegał na przeprojektowaniu
wszystkich pojemników w taki sposób, aby utrudnić wrzucanie do
nich „niewłaściwych” śmieci. Na przykład pojemniki na szkło
mają tylko małe, okrągłe otwory, przez które można wrzucić
butelki, a pojemniki na przedmioty z tektury i kartonu mają otwory
przypominające kształtem te w skrzynkach pocztowych (przed
recyklingiem trzeba zgnieść wszystkie kartony – tak stanowi
prawo).
No
cóż, to nie załatwiło sprawy. Ludzie dalej oszukiwali. A im
bardziej władze utrudniały oszustwa, tym trudniej było pozbyć się
śmieci, nawet jeśli miałeś zamiar wrzucić je w odpowiednie
miejsce. Więc ludzie chodzili do punktów przyjmowania odpadów i po
prostu zostawiali wszystko obok pojemników – po co się męczyć?
Władze odpowiedziały na to, zatrudniając płatnych szpiegów (!),
którzy mieli gromadzić dowody na tych, którzy oszukują, aby można
było doprowadzić ich przed oblicze sprawiedliwości. (Rzeczywiście
doszło do kilku spraw, w których sądzono ludzi za
nieprzestrzeganie przepisów dotyczących recyklingu). Czy muszę
mówić, że próba zatrudnienia szpiegów też nie dała
oczekiwanych rezultatów? Po dosyć gorącej debacie w mediach
zakończono inwigilację we wszystkich punktach przyjmowania odpadów.
Ale
najistotniejsze pytanie nie dotyczy tego, do jakiego stopnia władze
przejawiają ignorancję w kwestii tego, co pobudza ludzi do
działania. Mamy już liczne przykłady tej ignorancji, świadczące
o tym, że jest olbrzymia. Pytanie brzmi: czy obecny system
recyklingu działa? Choć z punktu widzenia rządu można
prawdopodobnie uważać, że tak, z punktu widzenia ochrony
środowiska odpowiedź stanowczo brzmi „nie”.
System
działa tak samo, jak wszystkie systemy oparte o centralne
planowanie: zwiększa i centralizuje władzę, a spodziewanych
rezultatów nie udaje się osiągnąć. W tym przypadku system
działa: ludzie segregują swoje śmieci i wrzucają do różnych
koszy – nie mają wyboru. Ponadto rządowe firmy zajmujące się
wywozem śmieci nie mają tak wiele pracy jak kiedyś, a płaci im
się więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Szwedzi zazwyczaj dużo
narzekają (na wszystko), ale się nie sprzeciwiają; przyzwyczaili
się do brutalnego traktowania przez potężny rząd i tolerują ten
los od 1523 roku.
Przymusowy
system recyklingu zorganizowano „warstwowo”: konsument
(„producent” odpadów) ma do wykonania większość pracy –
posegregować, oczyścić i dostarczyć śmieci do punktu. Następnie
wyznaczone przez rząd firmy opróżniają pojemniki i przewożą
surowce do centrów regionalnych, gdzie przygotowuje się śmieci do
przetworzenia. A potem wszystko zostaje przewiezione do centralnych
zakładów recyklingu, gdzie tworzywa szykuje się do ponownego
użycia albo spalenia. W końcu to, co z nich zostaje, sprzedaje się
firmom i indywidualnym nabywcom po subsydiowanych cenach, które
pozwalają im podejmować „przyjazne środowisku” decyzje.
To,
co interesujące w tym sowieckim systemie recyklingu planowego, to
fakt, że oficjalnie przynosi on zyski. Podobno pozwala na efektywne
wykorzystywanie materiałów, bo recykling jest mniej energochłonny
niż, na przykład, wydobycie kopalniane albo produkowanie papieru z
drewna. Jest też opłacalne ekonomicznie, bo rząd faktycznie osiąga
zyski ze sprzedaży przetworzonych materiałów i produktów
powstałych w procesie recyklingu. Ostateczny proces recyklingu
kosztuje mniej niż wynosi zarobek ze sprzedaży przetworzonych
wyrobów.
Jednak
to typowa logika rządowa: system jest „energooszczędny” po
prostu dlatego, że rząd nie wlicza do rachunku czasu i energii
zużywanych przez dziewięć milionów ludzi na oczyszczanie i
sortowanie śmieci. Rządowa administracja i naukowcy doszli do
wniosku, że koszty (a) wody i elektryczności zużywanej do
oczyszczania domowych śmieci, (b) transportu z punktów przyjmowania
odpadów oraz (c) ostatecznego procesu recyklingu są faktycznie
niższe od tych, które trzeba by ponieść, gdyby produkować te
tworzywa od zera. Oczywiście, nie biorą pod uwagę tych milionów
kursów, które ludzie odbywają do punktów recyklingu, aby opróżnić
swoje kosze; nie uwzględniają też, na przykład, ponoszonych
kosztów i energii zużywanej na przygotowanie miejsca, którego w
każdym domu wymaga tuzin dodatkowych koszy na śmieci.
Pod
względem ekonomicznym szwedzki recykling to katastrofa. Wyobraź
sobie tych wszystkich ludzi zużywających czas i pieniądze na
oczyszczanie śmieci i wożenie ich po okolicy zamiast na pracę i
inwestowanie w produktywną działalność na rynku! Według danych
rządu więcej pieniędzy wpływa niż wypływa – zatem recykling
jest opłacalny. Ale nie bierze się pod uwagę kosztów przymusu.
Rządowi
księgowi robią też użytek z argumentu, że dzięki centralizacji
systemu wywozu odpadów doprowadzono do cięć kosztów. Jednak te
„cięcia” dotyczą w większości usług – ceny natomiast
wzrosły. Najnowszy kłopot z punktami przyjmowania odpadów polega
na tym, że pojemniki nie są zbyt często opróżniane (typowy
przykład rządowych „oszczędności”) i są cały czas pełne,
co oznacza, że przywożone przez ludzi śmieci piętrzą się obok
przepełnionych pojemników, podczas gdy rządowi kontrahenci
bezczynnie siedzą: płaci im się za opróżnianie pojemników o
konkretnych porach, a nie za zbieranie walających się koło nich
śmieci. Rezultat? Choróbska i szczury. Ostatnimi laty gazety pisały
o „inwazji szczurów” na Sztokholm i inne szwedzkie miasta.
Jeżeli
weźmiemy pod uwagę koszty finansowe, zmarnowany czas i zwiększoną
emisję spalin z samochodów, szwedzki system recyklingu nie okaże
się zbyt przyjazny dla środowiska. Jeśli dodamy do tego irytację
i zwiększone ryzyko chorób, dojdziemy do wniosku, że jest on co
najmniej taką samą katastrofą, jak każdy inny program rządowy.
Można
się tego spodziewać, bo system cechuje wielki despotyzm charakteru,
konstrukcji i zarządzania. Jest być może bardziej zaawansowany
technologicznie i rozwinięty niż systemy sowieckie, za podstawę ma
jednak przymus, a nie dobrowolny wybór oparty o potencjalną korzyść
klientów i zachęcanie ich do określonych działań. Co ciekawe,
system jest zbyt socjalistyczny nawet dla czołowej socjalistycznej
gazety Szwecji „Aftonbladet”. W artykule z 4 stycznia 2002 r.
Lena Askling napisała o państwowym systemie wywozu śmieci:
My,
konsumenci, mamy sortować, zbierać, pakować, przechowywać i
transportować śmieci. Mamy kontynuować w naszych mieszkaniach i
domach idiotyczną zabawę w składowanie zebranych odpadków w
małych pojemnikach, a potem przewozić je – śmierdzące i
cieknące – do specjalnie wyznaczonych pojemników oraz punktów,
które zawsze sprawiają wrażenie przepełnionych.
Dlaczego,
w imię Boże, rząd nie potrafi wprowadzić „bodźców rynkowych”,
aby ożywić przemysł, a producenci zaprojektować sensownych
systemów wywozu śmieci, umożliwiających recykling, wytwarzanie
energii i osiąganie w przyszłości dochodów z importu? Systemu
przyjaznego konsumentowi i możliwego do zaakceptowania pod względem
higienicznym – zamiast obecnego chaosu?
Gdy
to piszę, wśród moich koszy na śmieci biegają myszy.
Nawet
Askling, która zarabia na życie uprawiając socjalistyczną
propagandę, wie, że szwedzki system recyklingu nie działa; i
dochodzi do wniosku, że potrzeba mu więcej rynku.
Proszę,
oświećcie mnie, gdzie leży sukces tak często wynoszonego pod
niebiosa obecnego systemu?
[2008]
Theodore
Dalrymple
Arogancja
czy wdzięczność?
Pewien
Holender, który niedawno odwiedził mnie w moim domu we Francji, był
na tyle spostrzegawczy, aby zauważyć, że nie lubię marnować
jedzenia. Powiedział mi, że sam też tego nie lubi.
Przyszło
mi wtedy do głowy, żeby zastanowić się, jaka jest przyczyna i
uzasadnienie naszej niechęci do marnotrawstwa i jak tę niechęć
możemy uzasadnić. Skąd się w nas wzięła? Jak moglibyśmy ją
sobie tłumaczyć? (To, oczywiście, dwie różne kwestie).
Holendrzy
słyną z oszczędności; nie należy ona ani do moich wad, ani do
moich zalet – innym pozostawiam ocenę, którą z nich by była,
gdyby mnie cechowała. Wiedziałem, że mój gość też nie
wyróżniał się szczególnie tą holenderską cechą narodową
(jeśli oszczędność rzeczywiście nią jest), więc kalwinizm
mogliśmy bezpiecznie zostawić na boku. Tak się złożyło, że
obaj byliśmy dziećmi ery powojennej, gdy życie materialne w
Europie charakteryzowała znacznie mniejsza obfitość niż teraz.
Pamiętam czasy, kiedy masło traktowano raczej jako luksus niż
produkt, który – dzięki połączeniu dotacji z postępem
technicznym – wytwarza się w ilościach tak monstrualnych, że –
stopione – mogłoby zająć miejsce wody morskiej.
W
okresie mojego wczesnego dzieciństwa kurczak był wciąż czymś
wykwintnym, nawet w domach przedstawicieli klasy średniej, a nasi
rodzice stale wspominali prawdziwe braki z lat wojny. Wiedzieli (albo
twierdzili, że wiedzą), jak zrobić ogromny omlet z jednego jajka,
odpowiednio zwiększonego rozmaitymi sprytnymi metodami. Wpajano w
nas zatem przekonanie, że jesteśmy naprawdę szczęśliwi, bo
urodziliśmy się w epoce bez niedoborów.
Nie
byliśmy świadomi żadnych faktycznych braków, bo nie mogliśmy z
niczym porównać naszej sytuacji i zawsze mieliśmy więcej niż
dość jedzenia. Czasy obfitości – można by je nawet nazwać
czasami nadmiaru – które miały nadejść w niedalekiej
przyszłości – były nam z konieczności nieznane, więc nie mogły
służyć za punkt odniesienia. Jeśli przynależność do pierwszego
pokolenia powojennego wywarła na nas jakikolwiek wpływ, to polegał
on na tym, że uświadamialiśmy sobie, choć nie do końca wyraźnie,
iż w pewnych mało prawdopodobnych okolicznościach jest możliwe,
że będziemy mieli do dyspozycji dobra materialne w mniejszej, a nie
większej obfitości; że brak pewnych rzeczy jest możliwy, nawet
jeśli mało prawdopodobny.
Zdaje
mi się jednak, że nasza awersja do marnotrawstwa – szczególnie
jeśli chodzi o jedzenie – ma trochę głębsze podstawy. Nie tylko
sami nie lubiliśmy marnować jedzenia; nie lubiliśmy też patrzeć,
jak robią to inni. Nie była to zatem po prostu kwestia osobistej
oszczędności albo obawy o przyszłość. Przeczytałem gdzieś, że
trzecią część kupowanego przez nas – to znaczy członków
zachodnich społeczeństw – jedzenia wyrzucamy, i przeraziło mnie
to.
Moja
niechęć do marnotrawstwa nie wynika z uznania jakiejś ekologicznej
potrzeby zachowania, uzdrawiania, czy (co gorsza) ratowania planety.
Nie życzę jej, podobnie jak ludzkości, nic złego, ale uważam ją
za coś zbyt wielkich rozmiarów i pojęcie zbyt mgliste, aby żywić
wobec niej jakiekolwiek prawdziwe uczucia – Gaja nic dla mnie nie
znaczy. I nawet gdyby można było dowieść, że marnotrawstwo jest
dla planety czymś szalenie dobrym, wciąż by mi się nie podobało.
Moja
niechęć nie bierze się też z faktu, że na świecie są wciąż
ludzie, którzy mają za mało jedzenia. Za czasów mojego
dzieciństwa zdarzało się, że jakiś dorosły kazał mi coś jeść
(kiedy brzuch miałem już pełny), bo w Afryce były głodne dzieci.
Wtedy nie wydawało mi się to logiczne, bo nie potrafiłem
zrozumieć, jak zjedzenie ponad miarę miałoby z większym
prawdopodobieństwem pomóc głodnym afrykańskim dzieciom, niż
wyrzucenie jedzenia. Każde dziecko wie, że sama logika nie
wystarczy do przekonania dorosłych: kiedy wypróbowałem powyższą
argumentację na mojej matce, powiedziała mi tylko, żebym robił
to, co mi się każe.
Po
krótkim zastanowieniu doszedłem do wniosku, że moja niechęć do
marnotrawstwa wynika z refleksji nad pewnym całościowym podejściem
do życia; podejściem, które wydaje mi się prymitywne i żałosne.
Bo bezmyślne marnotrawstwo – a nasze, sądząc po jego skali, z
pewnością jest bezmyślne – zakłada postawę brania wszystkiego
za pewnik, nieumiejętność docenienia niczego – nie tyle
rozczarowanie światem, co przede wszystkim niezdolność do bycia
oczarowanym przez świat. Konsumowanie czegoś bez świadomości, ile
to jest warte (to właśnie oznacza „marnotrawstwo”), przywodzi
na myśl wadę, którą Sherlock Holmes zarzucał doktorowi Watsonowi
w opowiadaniu Skandal
w Bohemii:
„Widzisz, ale nie dostrzegasz”.
To
dziwne, że tak naprawdę nie zastanawiałem się nigdy nad tym,
dlaczego nie lubię marnotrawstwa, i nad jego niszczącym wpływem na
ludzką osobowość, zanim mój holenderski gość nie dokonał
swojej obserwacji. Ale – z drugiej strony – nie mam podstaw, by
twierdzić, że w ciągu całego mojego życia byłem wzorem
postępowania w tej dziedzinie. Z pewnością nie mogę powiedzieć,
że nigdy niczego nie zmarnowałem – wręcz przeciwnie. Może wydać
się paradoksalne, że dopiero gdy znalazłem się w dosyć wygodnych
okolicznościach życiowych, marnotrawstwo zaczęło budzić we mnie
taki sprzeciw.
Zdarzyło
się to mniej więcej wtedy, kiedy przedstawienia martwych natur
stały się jednym z moich ulubionych tematów sztuki. We wczesnych
latach życia nie widziałem w nich prawie żadnego sensu; dopiero
stosunkowo późno dostrzegłem w nich wezwanie do kontemplacji
istniejących rzeczy bez brania ich za pewnik – co pozwala
człowiekowi bardziej docenić świat i bardziej się nim cieszyć.
Z
chwilą gdy staniesz się świadom takiego zjawiska jak
marnotrawstwo, którego wcześniej nie zauważałeś albo które
uważałeś za nieistotne, zaczynasz je widzieć – albo raczej
dostrzegać – wszędzie. Na przykład wczoraj szedłem pewną
angielską ulicą i zobaczyłem rzucone na ziemię pudełko ciastek.
Jedno ciastko było w połowie zjedzone, ale resztę rozrzucono
dookoła, więc nie było tak, że ktoś po prostu niechcący upuścił
pudełko. Osoba, która je wyrzuciła, zjadła trochę i zdecydowała,
że reszta stanowi nadmiar w stosunku do jej potrzeb.
Pomijam
– ale nie ze względu na to, żebym tego nie zauważył –
aspołeczny i egoistyczny sposób, w jaki ten człowiek pozbył się
tego, czego już nie potrzebował. Odnoszę się raczej do faktu, że
kimkolwiek był ten, który wyrzucił te ciastka w taki sposób,
uznał je za coś oczywistego; nie pomyślał wcale o wysiłku i
pomysłowości potrzebnych do ich wyprodukowania, założył, że
zawsze, kiedy tylko ich zapragnie, będą następne, i generalnie
przejawił brak szacunku dla czegokolwiek poza własną zachcianką
chwili.
Nie
mam jednak do zaoferowania spójnej filozofii marnotrawstwa i jego
unikania. Nie pragnę być pustynnym anachoretą, żyjącym tak
oszczędnie, jak to tylko możliwe. Lubię luksus, choć go nie
pożądam. Jem nie tylko po to, aby przeżyć, i przepadam za drogim
jedzeniem, ale znajduję też przyjemność w zjedzeniu dobrze za
niewielkie pieniądze. Kupuję książki, które równie dobrze
mógłbym pożyczyć z biblioteki, i zachwycają mnie katalogi z
ofertą antykwariatów.
Zdaję
sobie sprawę z tego, że cały nasz system ekonomiczny opiera się w
olbrzymim stopniu na tym, że konsumujemy znacznie więcej niż
potrzebujemy (z biologicznego punktu widzenia), i że gdybyśmy
wszyscy stali się szalenie oszczędni i nigdy nie wyrzucali niczego,
co byłoby choć trochę użyteczne albo nadawałoby się do
ponownego wykorzystania, koła handlu wkrótce by się zatrzymały.
Jestem świadom, że nasz dostatek i wygoda zależą od tego, czy
koła będą się nadal kręcić bez gwałtowniejszych zmian i bez
żadnego wyższego celu; ale nie czuję powołania do życia w
niewygodzie i biedzie i podejrzewam, że troska o środowisko – o
ile rzeczywiście istnieje – przy pierwszej dłuższej przerwie w
dostawie prądu stopniałaby szybciej niż lodowce albo czapa lodowa
na biegunie. Jeśli pomyśleć o tym, jaką awanturę ludzie są
skłonni wywołać (na przykład) w hotelu, kiedy coś odbiega od
spodziewanego przez nich standardu wygody, nie sądzę, aby szykowała
się jakaś masowa konwersja na ascetyzm.
Obfitość
– podobnie jak inne zjawiska społeczne – jest i dobra, i zła.
Gdy byłem dzieckiem, moja mama cerowała nam skarpetki. Nadal
pamiętam drewniany grzybek, który wkładała do dziurawej
skarpetki, żeby lepiej widzieć miejsce, które trzeba było zaszyć
wełnianą albo bawełnianą nicią.
Dziś
ta ceremonia jest nie do pomyślenia – tak jak nie do pomyślenia
jest monarcha dotykający kogoś cierpiącego na chorobę królewską
(skrofulozę), żeby go uzdrowić. Teraz, kiedy skarpetka robi się
dziurawa, wyrzucamy ją od razu; a jeśli brakuje nam skarpetek,
idziemy i kupujemy dziesięć par za równowartość tego, na co
zarabialiśmy przez dwie minuty.
Nie
czuję się naprawdę powołany do cerowania skarpet; myślę, że
mogę lepiej wykorzystać mój czas (chociaż, prawdę mówiąc, nie
jestem całkiem pewien, że odnosi się to do każdego). Uwaga
poświęcana skarpetkom i wdzięczność za nie to nieczęsto
spotykana postawa. A mimo to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że
zwyczaj wyrzucania przedmiotów z chwilą, gdy się popsują,
prowadzi do przykrej postawy niewdzięczności względem życia.
Komputery, pralki, telewizory, lodówki, ubrania – w momencie, gdy
się psują albo wymagają naprawy, wszystkie idą precz. Wiem, że
fakt, iż taniej wychodzi kupić nowy sprzęt niż naprawić stary,
stanowi dowód naszej ogromnej wydajności, ale czy w świecie, w
którym jeden przedmiot da się natychmiast zastąpić innym, rozwija
się przywiązanie do czegokolwiek albo wdzięczność za cokolwiek?
Co zauważamy i doceniamy, skoro każdą rzecz możemy z miejsca
wymienić na inną?
Niedawno
moja żona miała drobny wypadek samochodowy – całkowicie ze
swojej winy – ale, mimo że w skrytości serca miałem jej za złe,
nie robiłem jej wyrzutów, jako że sam nie zawsze prowadzę w
nienaganny sposób. Było jasne, że samochód dałoby się naprawić,
a zresztą nadal był zupełnie sprawny. Ale firma ubezpieczeniowa
naciskała, aby go zezłomować, bo naprawa kosztowałaby więcej niż
samochód jest wart. (Powinienem przypuszczalnie wspomnieć, że nie
byłem całkowicie przekonany co do uczciwości szacunkowych wyliczeń
właściciela serwisu dotyczących kosztów naprawy, jak i podawanej
przez ubezpieczyciela wartości samochodu; podejrzewałem, ale nie
mogłem udowodnić, zmowę i szalbierstwo. Tutaj jednak człowiek w
nieunikniony sposób pada ofiarą sił, nad którymi nie panuje).
Jeśli
samochód faktycznie został oddany na złom, czuję się urażony ze
względu na moją niechęć do marnotrawstwa, a nie ze względu na
ekonomiczną racjonalność takiego działania. Wysoki koszt naprawy
samochodu oznacza prawdopodobnie, że zajmujący się tym ludzie mogą
żyć na przyzwoitym poziomie. Kraje, w których stare samochody
nigdy nie umierają, są zazwyczaj biedne.
Zdaje
mi się, że to, czego bym chciał, to taka obfitość, którą każdy
by doceniał i której nie brałby za coś pewnego. Wymagałoby to,
aby każdy uświadomił sobie, że sytuacja, w której się
znajdujemy, może wyglądać inaczej niż dziś – a taką
świadomość coraz trudniej osiągnąć. Sam prawie już nie
pamiętam, jak to było bez komputerów i internetu, chociaż
przeżyłem bez nich większość mojego życia. Teraz biorę je za
coś na tyle pewnego, że jeśli z jakiejkolwiek przyczyny nie mam
dostępu do sieci, czuję się, jakbym padł ofiarą czyjegoś
występku.
Wciąż
jednak pozostały we mnie resztki niezbędnej świadomości. Dawno
temu, w dzieciństwie, miałem wujka, który był jeńcem wojennym u
Japończyków. Pamiętam, pod jakim wrażeniem byłem, gdy mówiono
mi (półgłosem), że nadal budzi się w nocy nękany koszmarnymi
snami o swojej niewoli. Brakowało mu tam, oczywiście, jedzenia i
cierpiał na beri-beri. Do dziś nie umiem spojrzeć na ryż na moim
talerzu bez przywołania myśli o wujku. Pomaga mi to patrzeć na
każde ziarnko jako na coś, czym nie należy gardzić.
Ogólnie
rzecz biorąc, życie w poczuciu, że obfitość to coś oczywistego,
oznacza życie w niewdzięczności; człowiek nie jest wdzięczny za
nic, co, jak mu się wydaje, zawsze będzie takie, jak teraz. Więc
być może kiedy matka mówiła mi, że powinienem pomyśleć o
dzieciach w Afryce, którym brakowało jedzenia, i wsuwać to, co
znajdowało się na moim talerzu, chciała pomóc nie tyle dzieciom w
Afryce, co mnie – wpoić we mnie poczucie wdzięczności, abym nie
brał za pewnik czegoś, z czym tak naprawdę z niemal całkowitą
pewnością miałem mieć do czynienia zawsze – to znaczy z
dostatkiem. Bez wdzięczności nie ma radości.
[2009]
Teksty zostały pierwotnie opublikowane na autorskiej stronie ich tłumacza, Łukasza Kowalskiego. Projekt logo: Sztukmistrz.
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz