L7 (4) - Od minarchizmu do anarchizmu

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------




Joseph Sobran
Oporny anarchista

Nie tak dawno dokonałem konwersji na anarchizm filozoficzny, co zaniepokoiło niektórych moich konserwatywnych i wyznających chrześcijaństwo przyjaciół. Właściwie to sam jestem nią zdziwiony – bo stoi w sprzeczności z moimi własnymi skłonnościami
Jako dziecko nabyłem głębokiego szacunku dla autorytetu i przerażała mnie myśl o chaosie. Te dwie postawy splotły się ze sobą wskutek niepewności co do moich losów po tym, jak moi rodzice rozwiedli się, a ja tułałem się od domu do domu przez kilka lat, często mieszkając u obcych ludzi. Tęskniłem za niewzruszonym autorytetem.
Szkoła państwowa wpoiła mi ten rodzaj patriotyzmu, do którego zachęcano w tamtym czasie wszystkie dzieci. Dorastałem, czując, że jeżeli istniało cokolwiek, czemu mogłem ufać i na czym mogłem polegać, to był to mój rząd. Wiedziałem o nim tyle, że jest silny i dobrotliwy. Myśl, że jacyś ludzie – komuniści na przykład – mogliby chcieć obalić rząd, napełniała mnie przerażeniem.
G.K. Chesterton ze swą zwyczajną uprzejmą śmiałością skrytykował pewnego razu Rudyarda Kiplinga za jego „brak patriotyzmu”. Ponieważ Kipling słynął z gloryfikowania Imperium Brytyjskiego, mogło się to wydawać jednym z „paradoksów” Chestertona. Ale nie było nim ani trochę – chyba tylko w tym znaczeniu, że podważało to, co większość czytelników uważała za oczywiste i niepodważalne.
Chesterton, przeciwnik imperializmu, wyjaśnił, na czym polega błąd Kiplinga: „On podziwia Anglię, ale jej nie kocha; podziwiamy rzeczy z jakiegoś powodu, ale kochamy je bez powodu. Kipling podziwia Anglię ponieważ jest silna, a nie ponieważ jest angielska”. Co oznacza, że nie byłoby za co jej kochać, gdyby była słaba.
Chesterton miał, oczywiście, rację. Kochasz swój kraj tak, jak kochasz swoją matkę – po prostu dlatego, że jest twoja, a nie ze względu na jej przewagę nad innymi, szczególnie przewagę siły.
Teraz wydaje mi się to oczywiste, ale zdziwiło mnie, kiedy pierwszy raz to przeczytałem. Przecież byłem Amerykaninem, a amerykański patriotyzm zazwyczaj wyraża się w wyższości. Ameryka jest najbardziej wolnym, najsilniejszym, najbogatszym, w skrócie – najwspanialszym krajem na świecie, z najwspanialszą formą rządu – najbardziej demokratyczną. Może biedni Finowie albo Peruwiańczycy też kochają swe kraje, ale diabli wiedzą, dlaczego – mają tak mało rzeczy, z których mogliby być dumni, tak niewiele „powodów”. Ameryka jest też krajem, któremu najbardziej się zazdrości. Czy wszyscy ludzie w głębi serca nie marzą o tym, żeby być Amerykanami?
Właśnie taki rodzaj patriotyzmu wpajano we mnie, kiedy byłem dzieckiem, i pod tym względem byłem bardzo typowy. Był to patriotyzm wyższości. Ameryka nigdy nie przegrała wojny – byłem nawet dumny z tego, że Ameryka stworzyła bombę atomową (szczęśliwie, jak się wydawało – dokładnie na czas, żeby rozwalić Japońców) – i dlatego wojna w Wietnamie była tak bardzo frustrująca. Nie chodziło o zabitych, ale o przegraną! Koniec wielkiego historycznego pasma zwycięstw!
W miarę jak dorastałem, mój patriotyzm zaczął przybierać inną formę, która (zrozumienie tego zajęło mi dużo czasu) stała w sprzeczności z patriotyzmem opartym na sile. Stałem się filozoficznym konserwatystą, z silnymi tendencjami libertariańskimi. Wierzyłem w rząd, ale musiał to być rząd „ograniczony” – jego legalna działalność ograniczałaby się do kilku obszarów, takich jak obrona przed napaścią z zewnątrz i utrzymywanie porządku wewnątrz kraju. Te i parę innych funkcji rządu akceptowałem pod wpływem autorów takich jak Ayn Rand i Henry Hazlitt, których książki czytałem w college’u.
Chociaż nie podobał mi się ateizm Rand (w tamtym okresie byłem obojętny religijnie, ale nie antyreligijny), w dziwny sposób przemawiała ona do resztek katolicyzmu, które we mnie pozostały. Czytałem wystarczająco dużo Tomasza z Akwinu, żeby pozytywnie zareagować na arystotelesowskie mantry Rand. Wszystko musiało mieć swoją własną naturę i ograniczenia, włączając w to państwo; pomysł, że państwo mogłoby wciąż rozrastać się, nie znając żadnych granic, nieustannie zwiększając swoje roszczenia w stosunku do obywateli, obrażał mnie i przerażał. To mogło się skończyć tylko tyranią.
Przyciągał mnie też Bill Buckley, wyraźnie katolicki, który uderzał w te same arystotelesowskie tony. Kiedy w 1965 roku kandydował na burmistrza Nowego Jorku, złożył wyborcom doniosłą obietnicę – zaoferował „wewnętrzny spokój, który wynika z wiedzy, że polityka ma swoje racjonalne granice”. To mogła być najbardziej daremna obietnica wszechczasów, ale zdobyłaby mój głos!
To właśnie arystotelesowskie pojęcie „racjonalnych granic” bardziej niż inne konkretne doktryny zrobiło ze mnie konserwatystę. Cieszyłem się, że znalazłem to samo u pewnych angielskich pisarzy, którzy stali z dala od amerykańskiego konserwatyzmu – u Chestertona, rzecz jasna, u Samuela Johnsona, Edmunda Burke’a, George’a Orwella, C.S. Lewisa, Michaela Oakeshotta.
O wiele bardziej wolałem literacki, „kontemplacyjny” konserwatyzm niż ten właściwy działaczom, których pochłaniały pilne kwestie polityczne. Rządy Reagana, po których spodziewałem się czegoś ekscytującego, śmiertelnie znudziły mnie swoją ekonomią podaży, strefami przedsiębiorczości, „prywatyzowaniem” programów pomocy socjalnej i podobnymi sztuczkami, pozwalającymi unikać spraw zasadniczych. Nie widziałem, że „partyjnych” konserwatystów mniej interesowały zasady, a bardziej zwycięstwa Partii Republikańskiej. Trochę to zauważałem – ale nie potrafiłem pojąć, co to znaczy.
Mimo wszystko ostatnią rzeczą, której się spodziewałem, było to, że zostanę anarchistą. Przez wiele lat nawet nie wiedziałem, że istnieją poważni anarchiści filozoficzni. Nigdy nie słyszałem o Lysanderze Spoonerze ani Murray’u Rothbardzie. Jak społeczeństwo mogłoby w ogóle przetrwać bez państwa?
Zacząłem patrzeć na rząd Stanów Zjednoczonych krytycznie, ale bez przesady. Widziałem, że państwo opiekuńcze, będące głównie spuścizną Nowego Ładu Franklina Roosevelta, naruszało zasady ograniczonego rządu i musiało się skończyć. Ale zgadzałem się z innymi konserwatystami, że tymczasem należało w trybie pilnym powstrzymać zagrażający światu komunizm. Ponieważ uważałem „obronę” za jedno z właściwych zadań rządu, myślałem o Zimnej Wojnie jako o konieczności, koszcie, jaki musimy ponieść dla wolności. Gdyby sowieckie zagrożenie kiedykolwiek znikło (ta perspektywa wydawała się mało prawdopodobna), moglibyśmy sobie pozwolić na cięcia w budżecie wojskowym i wrócić do demontowania państwa opiekuńczego.
Gdzieś w świetlanej przyszłości Ameryka powróciłaby do zasad, które stanowiły jej fundament. Rząd federalny skurczyłby się, praw byłoby niewiele, podatki – minimalne. Tak właśnie myślałem. W każdym razie taką miałem nadzieję.
Pochłaniałem konserwatywną i wolnorynkową literaturę z poczuciem, że jestem kimś w rodzaju „spóźnionego konwertyty”, który stara się dogonić ruch konserwatywny. Brałem za pewnik, że inni konserwatyści już przeczytali te same książki i wzięli je sobie do serca. Nie ulega wątpliwości, że chcemy tego samego! U podstaw łączyła nas wiedza o tym, że istnieją racjonalne granice polityki. Stary dobry Arystoteles. W tamtym czasie wydawało się, że niewielki dystans dzieli Arystotelesa od Barry’ego Goldwatera.
Jak dość dobrze wiadomo, jako młody człowiek pracowałem dla Buckley’a w „National Review”, a później zostałem felietonistą. Znalazłem swoją niszę w konserwatywnym dziennikarstwie jako krytyk lewicowych wypaczeń Konstytucji Stanów Zjednoczonych, w szczególności jeśli chodzi o orzeczenia Sądu Najwyższego w sprawach aborcji, pornografii i „wolności wypowiedzi”.
Stopniowo przekonywałem się, że konserwatywny sprzeciw wobec lewicowego prawodawstwa opartego o zasadę „luźnej konstrukcji” jest o wiele za słaby. Prawie wszystkie zadania, które lewicowcy chcieli przydzielić rządowi, były sprzeczne z Konstytucją. Kluczem do wszystkiego była Dziesiąta Poprawka, która zabrania rządowi federalnemu sprawowania jakiejkolwiek władzy, chyba że została ona wprost przewidziana w Konstytucji. Ale Dziesiąta Poprawka znajdowała się w stanie śpiączki od czasów Nowego Ładu, kiedy Sąd Roosevelta praktycznie ją usunął.
To oznaczało, że prawie wszystkie federalne przepisy prawne od czasów Nowego Ładu do Wielkiego Społeczeństwa i późniejsze stały w sprzeczności z Konstytucją. Zamiast walczyć z lewicowymi programami kawałek po kawałku konserwatyści mogli podważyć niemal wszystkie przez przywrócenie do życia prawdziwego (i tak naprawdę oczywistego) znaczenia Konstytucji. Socjalliberalizm opierał się na długiej serii uzurpacji.
Mniej więcej wtedy, gdy zawzięcie (i skutecznie) kontestowano nominację sędziego Roberta Borka do Sądu Najwyższego, konserwatyści zużywali mnóstwo energii, dowodząc, że „pierwotny zamysł” Konstytucji musi mieć głos rozstrzygający. Ale stosowali tę zasadę wyłącznie wobec kilku dwuznacznych wyrażeń i akapitów, o których akurat danego dnia mówiono – na przykład w kwestii kary śmierci. Wydawało mi się, że nie ma wątpliwości co do ogólnego znaczenia Konstytucji. Podstawowa zasada brzmi: na cokolwiek Konstytucja rządowi federalnemu nie zezwala, tego mu zabrania.
Sama ta zasada unieważniłaby federalne państwo opiekuńcze i, w praktyce, prawie całe socjalliberalne ustawodawstwo. Ale nie zdołałem przekonać do tego większości konserwatystów. Sam Bork uważał, że Dziesiątej Poprawki nie da się wyegzekwować. Jeśli miał rację, cała Konstytucja była na nic od początku.
Nigdy nie myślałem, że renesans Konstytucji będzie łatwy, ale uważałem, że mógłby odegrać istotną rolę w podważeniu legalności polityki socjalliberalnej. „Partyjni” konserwatyści słuchali moich argumentów uprzejmie, ale bez zbytniego entuzjazmu. Uważali odnoszenie się do Konstytucji za dość drobiazgowe i, w kategoriach praktycznych, nieprzydatne – niezbyt pomagało w walce politycznej. Większość Amerykanów nie pamiętała już, co znaczy słowo „uzurpacja”. Nie znała go większość konserwatystów.
Oczywiście, w pewnym sensie mieli rację. Nawet konserwatywnym sądom (gdyby udało się je opanować) nie starczyłoby odwagi, żeby pozbyć się całej lewicowej spuścizny za jednym zamachem. Ale pozostawałem w przekonaniu, że ruch konserwatywny musi atakować socjalliberalizm u jego konstytucyjnych korzeni.
Na swój sposób przeniosłem patriotyzm z Ameryki takiej, jaką była wtedy, na Amerykę taką, jaką była, kiedy wciąż respektowała Konstytucję. Kiedy przekroczyła tę granicę? Najpierw myślałem, że zepsucie zaczęło się, kiedy Franklin Roosevelt wykoślawił sądownictwo federalne; potem zdałem sobie sprawę, że decydującym wydarzeniem była Wojna Secesyjna, która skutecznie zniszczyła prawo stanów do odłączania się od Unii. Ale był to pogląd podzielany przez mniejszość konserwatystów, szczególnie w „National Review” – byłem tam jedynym, który tak myślał.
Napisałem już dosyć o mojej działalności w „National Review”, więc ograniczę się do stwierdzenia, że dopiero pod koniec naszej ponaddwudziestoletniej radosnej współpracy zacząłem zdawać sobie sprawę, że wcale nie chcieliśmy tego samego. Uświadomienie sobie tego było jak dowiedzenie się po latach spokojnego małżeństwa, że twój współmałżonek kocha kogoś innego i że zawsze tak było.
Nie żebym został zdradzony. Po prostu byłem ślepy. Mogę winić tylko siebie. Grupa Buckleya i cały ruch konserwatywny nie starali się oszukać mnie bardziej niż ja ich. Wszyscy zakładaliśmy, że jesteśmy po tej samej stronie, podczas gdy wcale tak nie było. Jeżeli wina za to nieporozumienie leżała po czyjejś stronie, to po mojej.
Pod koniec lat osiemdziesiątych zacząłem obracać się wśród rothbardiańskich libertarian, określających siebie niezbyt atrakcyjnym mianem „anarchokapitalistów” – a nawet spotkałem samego Rothbarda. Byli to błyskotliwi, bojowi ludzie, pełni intrygujących pomysłów i zaskakujących argumentów. Sam Rothbard łączył w sobie głęboką inteligencję spekulatywną z ogromną wiedzą historyczną. Jego opus magnum – Człowiek, ekonomia i państwo otrzymało entuzjastyczną recenzję powściągliwego zazwyczaj Henry’ego Hazlitta – w „National Review”!
Mogę powiedzieć o Murray’u tylko to, co powiedziało wielu innych: nigdy w życiu nie spotkałem tak oryginalnego i żywego umysłu. W towarzystwie tego niskiego, krępego nowojorskiego Żyda wybuchającego rechoczącym śmiechem zawsze było ciekawie i wesoło. Rothbard, który produkował dziesiątki grubych książek i setki artykułów, znajdował też czas (Bóg wie jak), żeby pisać (na starej elektrycznej maszynie, której używał do końca życia) niezliczone listy do rozmaitych ludzi – długie, z pojedynczymi odstępami między linijkami, pełne przekonujących argumentów.
Opinia Murray’a na temat polityki była szokująco bezceremonialna: państwo to nic innego jak banda kryminalistów działająca na dużą skalę. Generalnie zgadzałem się z Murray’em i uważałem jego argumenty za fascynujące, ale opierałem się przed jego wnioskiem. Wciąż chciałem wierzyć w konstytucyjny rząd.
Murray absolutnie się z tym nie zgadzał. Twierdził, że Konwencja Filadelfijska, podczas której ułożono Konstytucję to „zamach stanu”, który centralizował władzę i niszczył znacznie znośniejsze ustalenia Artykułów Konfederacji. To stało w sprzeczności ze wszystkim, czego mnie uczono. Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek sugerował, że Artykuły Konfederacji są lepsze od Konstytucji! Ale Murray’a nie obchodziło, co myślał ktokolwiek – albo co myśleli wszyscy. (Był zbyt radykalny dla Ayn Rand).
Murray dzielił ze mną miłość do filmów gangsterskich i kiedyś przekonywał mnie, że mafia jest lepsza od państwa, bo utrzymuje się z dostarczania usług, których ludzie rzeczywiście potrzebują. Sprzeciwiłem się, mówiąc, że mafia zachowuje się tak, jak państwo, wymuszając swoje własne „podatki” w formie haraczy od właścicieli sklepów; ten rynek wcale nie był wolny. Przyznał mi rację. Byłem dumny, że udało mi się go przekonać.
Murray zmarł kilka lat temu, nie zdoławszy uczynić ze mnie anarchisty pełną gębą. Zadanie dopilnowania mojej konwersji przypadło jego znakomitemu uczniowi, Hansowi-Hermannowi Hoppemu. Hans dowodził, że żadna konstytucja nie jest w stanie powstrzymać państwa. Z chwilą, gdy uznaje się legalność jego monopolu na stosowanie przemocy, konstytucyjne ograniczenia stają się fikcją, którą państwo może lekceważyć; nikt nie zdoła znaleźć się w położeniu prawnym, które zmusi je do przestrzegania tych ograniczeń. Samo państwo decyduje, używając przemocy, co „znaczy” Konstytucja, konsekwentnie orzekając na własną korzyść i poszerzając zakres swojej władzy. To było a priori prawdziwe, a historia Stanów Zjednoczonych to potwierdziła.
A gdyby rząd federalny rażąco naruszył Konstytucję? Czy stany mogłyby wystąpić z Unii? Lincoln powiedział: nie. Unia była nierozerwalna – chyba że wszystkie stany zgodziłyby się ją rozwiązać. W praktyce ustaliła to Wojna Secesyjna. Stany Zjednoczone (liczba mnoga) były jednym olbrzymim państwem, czego świadectwem stał się nowy zwyczaj mówienia o USA raczej jako o „tym państwie” niż o „tych stanach”.
A zatem ludzie są zobowiązani do posłuszeństwa wobec rządu, nawet jeśli rządzący zdradzają swoją przysięgę na wierność Konstytucji. Droga ucieczki jest zamknięta. Lincoln w praktyce stwierdził, że to nie nasze prawa są „niezbywalne”, ale państwo. I z użyciem przemocy zadbał, aby tak już zostało. Żadne naruszenie Konstytucji nie osłabia odziedziczonej przez Unię legalności. Niegdyś ustanowiony na ściśle określonych i ograniczonych zasadach rząd Stanów Zjednoczonych trwa wiecznie, nawet jeśli odmawia przestrzegania tych zasad.
Jak argumentuje Hoppe, na tym polega błąd w myśleniu, że państwo można utrzymać w ryzach za pomocą konstytucji. Z chwilą gdy godzimy się na władzę państwa, w naturalny sposób staje się ona absolutna. Posłuszeństwo działa tylko w jedną stronę. Teoretycznie „My, naród” tworzymy rząd i określamy, jaką władzę wolno mu nad nami sprawować; nasi władcy przysięgają przed Bogiem, że będą szanować ograniczenia, jakie na nich nakładamy; ale kiedy przekraczają te granice, wciąż jesteśmy im winni posłuszeństwo.
Niemniej jednak nawet po zakończeniu Wojny Secesyjnej przez jakiś czas społeczeństwo nadal trochę się hamowało. Amerykanie wciąż w zasadzie zgadzali się, że rząd federalny powinien nabywać nowe kompetencje wyłącznie na drodze poprawki do Konstytucji. Stąd powojenne poprawki zawierały słowa „Kongres będzie miał władzę” uchwalenia takiego a takiego prawa.
W czasach Nowego Ładu te skrupuły były już martwe. Franklin Roosevelt i jego Sąd Najwyższy interpretowali Paragraf o Handlu1 na tyle szeroko, żeby uzasadnić właściwie każde roszczenie rządu federalnego, a Dziesiątą Poprawkę na tyle wąsko, żeby pozbawić go jakichkolwiek zahamowań. Dziś te herezje są tak mocno zakorzenione, że Kongres tylko z rzadka zadaje pytanie, czy proponowana ustawa jest zgodna czy sprzeczna z Konstytucją.
Krótko mówiąc, Konstytucja to martwa litera. Została śmiertelnie raniona w 1865 r. Zwłok nie da się reanimować. Cały czas trudno było mi to przyznać, a nawet teraz mówię to z bólem.
Inne argumenty też pomogły mnie przekonać. R.J. Rummel z University of Hawaii obliczył, że w samym XX wieku państwa zamordowały około 262 miliony swoich własnych poddanych. Ta liczba nie uwzględnia dziesiątków milionów cudzoziemców, których państwa zabiły w wojnach. Jak zatem możemy mówić, że państwa „chronią” swoich obywateli? Żadna ilość prywatnej przestępczości nie zdołałaby zebrać takiego żniwa. Jeśli chodzi o wojnę, książka Paula Fussella Wartime przedstawia ją z tak brutalnym realizmem, że – choć nie taki był zamiar autora – zacząłem mieć wątpliwości, czy jakakolwiek wojna może być usprawiedliwiona.
Moi przyjaciele chrześcijanie twierdzą, że władza państwowa ma boskie pochodzenie. Cytują nakaz Chrystusa: „Oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara” i słowa św. Pawła: „Wszelka władza pochodzi od Boga”. Ale Chrystus nie powiedział, które rzeczy – jeśli jakiekolwiek – należą do Cezara; Jego niejednoznaczne słowa dalekie są od nakazu oddawania Cezarowi czegokolwiek zażąda. I jest godne uwagi, że Chrystus nigdy nie polecił swoim uczniom zakładać państwa ani angażować się w politykę. Mieli głosić Ewangelię i, jeśli by ich gdzieś nie przyjęto, iść dalej. Wydaje się, że Chrystus nigdy nie wyobrażał sobie, aby uczniowie mieli przeciągać państwo na swoją stronę.
Na pierwszy rzut oka św. Paweł zdaje się bardziej zdecydowanie uznawać władzę państwową. Ale on sam, podobnie jak inni męczennicy, zginął za przeciwstawianie się państwu i za to go czcimy (możemy dodać, że św. Paweł ma też na swoim koncie ucieczkę z więzienia). Najwyraźniej ustęp w Liście do Rzymian został błędnie odczytany. Napisano go prawdopodobnie za rządów Nerona, nie najmądrzejszego z władców; ale przecież św. Paweł doradzał też niewolnikom, aby byli posłuszni swoim panom – ale nikt nie interpretuje tego jako poparcia dla niewolnictwa. Apostoł mógł mieć na myśli, że państwo i niewolnictwo w dającej się przewidzieć przyszłości wciąż będą istniały i że chrześcijanie muszą je znosić ze względu na pokój. Nigdzie nie mówi, że będą one trwały wiecznie.
Św. Augustyn miał o państwie bardzo złe zdanie – traktował je jako karę za grzechy. Twierdził, że państwo bez sprawiedliwości to banda kryminalistów działająca na dużą skalę i wątpił, żeby jakiekolwiek państwo było sprawiedliwe. Św. Tomasz z Akwinu przyjął nieco łagodniejszą postawę. Dowodził, że państwo byłoby potrzebne nawet gdyby człowiek nigdy nie utracił łaski; ale zgadzał się z Augustynem, że niesprawiedliwe prawo w ogóle nie jest prawem – przyjęcie tej zasady znacząco osłabiłoby każde państwo.
Istotą państwa jest legalny monopol na stosowanie przemocy. Ale przemoc to coś nieludzkiego; nieustannie cytuję słowa Simone Weil, która zdefiniowała przemoc jako „to, co zmienia osobę w rzecz – w trupa albo niewolnika”. Przemoc może czasem być złem koniecznym – w samoobronie albo obronie niewinnych, ale nikt nie może sprawiedliwie uzyskać tego, czego domaga się państwo: wyłącznego przywileju używania przemocy.
Zupełnie możliwe, że państwa – zorganizowana przemoc – będą zawsze rządziły światem, a my w najlepszym wypadku będziemy mogli wybrać między jednym a drugim złem. Niektóre państwa są gorsze od innych w istotnych aspektach: każdy zdrowy na umyśle człowiek wolałby żyć w Stanach Zjednoczonych niż pod władzą Stalina. Ale mówić, że coś jest nieuniknione, albo mniej uciążliwe niż coś innego – nie oznacza mówić, że to jest dobre.
Dla większości ludzi „anarchia” to niepokojące słowo, które sugeruje chaos, przemoc, bezprawie – nad którymi państwo (taką mają nadzieję) może zapanować. Wyraz „państwo”, mimo swojej krwawej historii, nie niepokoi tych ludzi. A przecież tak naprawdę to państwo wywołuje chaos, bo oznacza rządy silnych i cwanych. Większość ludzi wyobraża sobie, że anarchia zakończyłaby się rządami zbirów. Ale zwykłe zbiry nie zdołają obronić swojego pozornego prawa do rządzenia. To może zrobić tylko państwo za pomocą swojego aparatu propagandowego. To jest to, co oznacza legalność. Anarchiści wyraźnie potrzebują bardziej kuszącej etykietki.
„Ale czym zastąpiłbyś państwo?” To pytanie ujawnia nieumiejętność wyobrażenia sobie społeczeństwa bez państwa. A wydawałoby się, że instytucja, która potrafi pochłonąć 200 milionów istnień ludzkich w przeciągu stu lat nie bardzo potrzebuje, żeby ją „zastępować”.
Chrześcijan, w szczególności Amerykanów, długo wprowadzała w tych wszystkich sprawach w błąd dobra fortuna. Od czasów nawrócenia Rzymu zapędy większości zachodnich władców hamowała chrześcijańska moralność (choć dość często nie dało się tego zauważyć), a nawet wojna stała się od wieków jakby bardziej cywilizowana; i to zrodziło przypuszczenie, że państwo niekoniecznie jest czymś złym. Ale w miarę jak moralność traci wpływ na kulturę, co dzieje się obecnie w błyskawicznym tempie, ta błędna idea upadnie. Możemy z rosnącym przekonaniem oczekiwać, że państwo pokaże swoją naturę w całej okazałości.
Dla mnie to wcale niewesoła konkluzja. Tęsknię za spokojem, jaki dawała mi myśl, że żyję pod władzą dobrego rządu, mądrze pomyślanego i dobrotliwego w swoich działaniach. Ale, jak mówi święty Paweł, przychodzi czas, żeby wyzbyć się tego, co dziecięce.

[2002]



Stefan Molyneux
Anarchizm rynkowy – Czy wyście powariowali czy po prostu ześwirowali?

Po dwudziestu latach bycia libertarianinem-zwolennikiem „małego rządu” spędziłem ostatnich osiemnaście miesięcy opierając się usilnie – i bez powodzenia – nieubłaganej logice „anarchii rynkowej”. Z początku myślałem, że to dość osobliwa teoria, ale później zacząłem doceniać niektóre spośród jej niuansów i pomyślałem, że może byłoby ciekawie, gdybym podzielił się z wami spostrzeżeniami na ich temat. Jeśli moje podejście jest właściwe, może wam pomóc. Jeśli nie – może zdołacie uratować mnie przed błędnym tokiem rozumowania!
„Anarchizm rynkowy” to szeroki termin odnoszący się do teorii mówiącej, że dobrowolne relacje na wolnym rynku mogą – i powinny – zastąpić całą opartą na przemocy władzę państwa. Ma swoje źródło w wyciągnięciu z zakazu inicjowania przemocy niepodważalnego wniosku logicznego, czyli przyjęciu, że – skoro przemoc jest zła, gdy używa jej jedna osoba – jest także zła, gdy używa jej ktokolwiek. Skoro kradzież jest czymś złym, jeśli dokonuję jej jako człowiek prywatny, jest też czymś złym, jeśli kradnie ktokolwiek – włącznie z ludźmi w „rządzie”.
Podobnie jak w przypadku teorii względności, konsekwentne stosowanie prostej zasady nieagresji może prowadzić do całkiem zaskakujących wniosków. Jeśli inicjowanie przemocy to coś złego, rządy jako całość są instytucjami niemoralnymi. Jako że podmiotem moralnym mogą być wyłącznie poszczególni ludzie (rządy nie „dokonują czynów”), nikt nie może twierdzić, że ze względu na przynależność do pewnej „grupy” obowiązują go inne niż pozostałych zasady moralne. Logicznie rzecz biorąc, człowiek nie może podlegać jednej zasadzie moralnej (nie będziesz mordował), kiedy przebywa w domu, a innej, kiedy włoży mundur. To samo dotyczy praw własności. Jeżeli wszystkim przysługują prawa własności, nikt nie może w zgodzie z moralnością ukraść własności innego człowieka.
Oczywiście, większość ludzi czuje się nieswojo, słysząc o poglądzie, że społeczeństwo może istnieć bez rządu. Dla zrozumienia tej idei warto poznać odpowiedzi „anarchisty rynkowego” na typowe zarzuty.
Anarchistów rynkowych pyta się na przykład często, jak społeczeństwo bezpaństwowe mogłoby poradzić sobie z brutalnymi przestępcami. Mamy na to, oczywiście, szereg znakomitych odpowiedzi, ale prawdopodobnie najbardziej podstawowa brzmi: Większość złych czynów na tym świecie popełniają nie „prywatni” przestępcy, ale rządy.
Albo, ujmując to inaczej: Największe zagrożenie dla ludzkiego życia to nie „prywatny” występek, ale publiczna „cnota”.
Na przykład wiarygodne szacunki dotyczące liczby ludzi zamordowanych przez rządy bezpośrednio w samym tylko XX wieku wskazują liczbę 262 milionów.
Wyobraźcie sobie: gdyby przeciętny wzrost każdej ofiary wynosił pięć stóp, położone jedna koło drugiej utworzyłyby rząd zwłok okrążający ziemię dziesięć razy. Do tej liczby ofiar możemy dodać inne – takie jak 38,5 miliona zamordowanych na wojnach – jak również 60 milionów zabitych przez malarię jako bezpośredni skutek rządowych zakazów używania DDT, które objęły cały świat.
Działania rządu doprowadzają ludzi do śmierci na wiele innych sposobów. Jest on odpowiedzialny za:
– skrajne ubóstwo będące skutkiem centralnego planowania;
– zwiększoną śmiertelność niemowląt;
– skróconą średnią długość życia;
– choroby wynikające z braku odpowiednich warunków sanitarnych oferowanych przez państwo;
– niedożywienie;
– brak dostępu do leków i usług medycznych;
...oraz zabija na niezliczone inne sposoby.
Moglibyśmy też wspomnieć o innych przestępstwach, których dopuszczają się rządy, takich jak niekończące się porwania i przetrzymywanie ludzi w więzieniach, z którymi mamy do czynienia w państwach policyjnych, oraz „wojnę z narkotykami”. Liczba osób więzionych w Stanach Zjednoczonych wzrosła z 488 tys. w roku 1985 do 1,3 mln w 2001 i 2,2 mln obecnie – połowa osadzonych to nie stosujący przemocy „przestępcy”! Jeden na pięciu więźniów w USA jest napastowany seksualnie. A co z nadużyciami, do jakich dochodzi w państwowych sierocińcach albo domach starców? Co z warunkami panującymi w indiańskich rezerwatach na terenie całej Ameryki Północnej? Co z psychicznym i fizycznym dręczeniem w państwowych szkołach? Co z przemocą w rodzinie, do jakiej dochodzi w reżimach nie uznających praw kobiet i dzieci? Co z nieprzerwanym dzieciobójstwem i aborcjami w Chinach? Co z niekończącą się nigdy kradzieżą – nakładaniem podatków?
Ponadto przestępstwa popełniane przez państwo różnią się od popełnianych „prywatnie” pod względem gatunkowym. Ludzie mogą podjąć liczne kroki, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo padnięcia ofiarą „prywatnych” przestępców – od zainstalowania systemów alarmowych przez wynajęcie ochrony po przeprowadzkę w lepsze sąsiedztwo. Co więcej, około dwóch trzecich osób padających ofiarą morderstwa zna wcześniej swoich zabójców – więc obracając się we właściwym towarzystwie powodujemy, że ryzyko znacznie spada. Do mniej więcej połowy morderstw dokonanych ostatnio w Chicago doszło w bezpośrednim związku z handlem narkotykami – trzymaj się więc od tego z dala, a będziesz o wiele bezpieczniejszy!
Zestawmy to z przestępstwami popełnianymi przez rząd. Co możesz zrobić, żeby chronić się przed podatkami? Nic. Gdzie nie pójdziesz, zostajesz opodatkowany. Chcesz zbrojnie przeciwstawić się Gestapo? Życzę szczęścia. Chcesz uciec od idiotycznych regulacji? Módl się o libertariańskie życie pozagrobowe.
Rzecz jasna, przeciwstawny argument brzmi: wskaźnik liczby brutalnych przestępstw przypomina odwróconą krzywą w kształcie dzwonu – dużo władzy państwa = dużo przemocy, ale również zero władzy państwa = dużo przemocy. Jednak w statystykach trudno byłoby znaleźć potwierdzenie tej teorii. Na przykład w roku 1900, kiedy rząd był wielokrotnie mniejszy niż obecnie, wskaźnik liczby zabójstw na 100 tys. osób szacowano na 1. Statystyki FBI z roku 2003 pokazały współczynnik 5,7.
Ogólnie rzecz biorąc – potwierdza się to w każdym kraju – im mniejszy rząd, tym mniejsza liczba brutalnych przestępstw – któż więc może w autorytatywny sposób twierdzić, że brak rządu w nieunikniony sposób skutkowałby większą przestępczością? To tak, jakby mówić: moje zdrowie polepsza się, kiedy rak się cofa, zatem z pewnością się pogorszy, kiedy choroba zniknie zupełnie!
Jeżeli naprawdę przejmuje nas ludzkie cierpienie, musimy racjonalnie uszeregować zagrożenia. Najpierw mamy obowiązek zająć się problemami najbardziej zagrażającymi naszemu życiu, a dopiero potem przejść do mniej poważnych niebezpieczeństw. Co pomyślelibyśmy o lekarzu na ostrym dyżurze, który najpierw zająłby się sterczącą przy paznokciu skórką, a dopiero później arterią, z której tryska krew? Skoro ludzie stają w obliczu dużo większego zagrożenia ze strony funkcjonariuszy rządowych niż „prywatnych” przestępców, czy racjonalne jest kierowanie się lękiem przed bandytami, aby zniechęcać się do badania możliwości zaistnienia społeczeństwa bezpaństwowego? Odmowa wzięcia pod uwagę anarchizmu rynkowego ze względu na strach przed przestępcami może być jak odmowa pomocy rannemu ze względu na to, że kiedyś w przyszłości może potrąci go autobus.
– Jasne – możesz powiedzieć – rozumiem, że dyktatury mordują wielu ludzi, ale z faktu, iż „zbyt dużo” państwa to coś złego, nie wynika automatycznie, że „jakakolwiek ilość” państwa jest równie zła!
W pełni rozumiem i sympatyzuję z intelektualnym urokiem „małego państwa” i uznałbym go za nieodparty, gdyby nie historyczne tendencje i dzisiejsze realia, które pokazują, że rządy absolutnie nigdy nie pozostają małe. Nieustannie się rozszerzają – niczym rak. Najmniejszy aparat państwowy, jaki kiedykolwiek powstał – Republika Amerykańska – przetrwała niecałe sto lat zanim doszło do jej rozkładu – wewnętrznych wojen, sterowanej przez państwo bankowości, wplątywania się w sprawy innych krajów, wzrastających nieprzerwanie podatków i przytłaczającego długu państwowego.
[...]
Naturalnie, ekspansja przymusowej władzy w coraz większym stopniu zastępuje prywatne (dobrowolne) relacje – dokładnie tak, jak komórki rakowe zastępują zdrowe [...]
Całkowity deficyt w wydatkach rządu Stanów Zjednoczonych (47 bilionów dolarów w roku 2004 – wzrost o 11 bilionów w przeciągu jednego roku) niechybnie doprowadzi do totalitaryzmu lub bankructwa (albo obydwu!).
Istnieje wiele powodów, dla których władza i korupcja państwa nieuchronnie wzrastają, ale główna przyczyna jest taka, że – nawet gdybyśmy w magiczny sposób zdołali ograniczyć władzę państwa do konstytucyjnych rozmiarów – wystarczyłoby mniej niż pokolenie czy dwa, a jego autodestrukcyjny rozrost zacząłby się od nowa.
Rządu, jako agencji korzystającej z monopolu na stosowanie przemocy, nigdy nie uda się kontrolować, bo nierówność sił między jego zbrojnym ramieniem a obywatelami jest po prostu zbyt wielka. Państwa, tak jak instytucji niewolnictwa,
nie da się zreformować, ani „utrzymać go w ryzach”, ponieważ samo założenie, na którym się opiera – prawo do inicjowania przemocy – jest niemoralne, irracjonalne, niepraktyczne i w dłuższej perspektywie całkowicie samobójcze.
Moim zdaniem ruch libertariański upada nie dlatego, że postulujemy zbyt dużo wolności, ale dlatego, że nie postulujemy wystarczająco dużo wolności. Naszą wizję moralną nieustannie kompromituje i osłabia przemoc, do której nawołujemy ze względu na poparcie dla koncepcji „małego państwa”. Ale przemoc jest albo dobra albo zła. Jeśli jest dobra, jak możemy przekomarzać się o stopień używanej przez państwo przemocy?
Jeśli jest zła, jak możemy zgadzać się nawet na małe państwo?
Czekam na wasze komentarze!

[2006]






1 Artykuł I, Sekcja 8, Paragraf 3 Konstytucji Stanów Zjednoczonych – przyp. tłum.




Teksty zostały pierwotnie opublikowane na autorskiej stronie ich tłumacza, Łukasza Kowalskiego. Projekt logo: Sztukmistrz.

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz