-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Aldous
Huxley
Nowy
wspaniały świat
Wstęp
do wydania z roku 1946
Wszyscy
moraliści zgadzają się, że chroniczne wyrzuty sumienia to bardzo
niepożądane odczucie. Jeżeli postąpiłeś źle, żałuj, napraw
to, co potrafisz i zatroszcz się, żeby następnym razem postąpić
lepiej. W żadnym wypadku nie rozpamiętuj swojego błędu. Tarzanie
się w brudzie to nienajlepsza metoda, żeby stać się czystym.
Sztuka
także ma swoją moralność i wiele tych samych, albo przynajmniej
analogicznych zasad moralnych, co najzwyczajniejsza etyka. Wyrzuty
sumienia na przykład są tak samo niepożądane w odniesieniu do
złej sztuki, jak do złego postępowania. Błędy powinno się
wskazać, przyznać się do nich i, jeśli to możliwe, unikać ich w
przyszłości. Ślęczenie nad literackimi niedociągnięciami sprzed
dwudziestu lat, próby łatania wadliwego dzieła, doprowadzenia go
do perfekcji, której nie udało się osiągnąć za pierwszym razem,
spędzanie wieku średniego na próbach naprawienia artystycznych
grzechów popełnionych i odziedziczonych po kimś, kim było się w
młodości – wszystko to na nic. Właśnie dlatego to wydanie
Nowego
wspaniałego świata
niczym nie różni się od starego. Jego wady jako dzieła sztuki są
poważne. Żeby je naprawić, powinienem napisać książkę od nowa
i w trakcie pisania, jako starszy, inny człowiek, prawdopodobnie
pozbyłbym się nie tylko niektórych wad, ale także tych zalet,
które książka posiadała pierwotnie. A zatem, odpierając pokusę
pogrążania się w artystycznych wyrzutach sumienia, wolę zostawić
to, co dobre i to, co złe i zastanowić się nad czymś innym.
Warta
wzmianki wydaje się jednak przynajmniej najpoważniejsza wada
powieści, która przedstawia się następująco: Dzikus ma tylko
dwie możliwości – albo szalone życie w Utopii, albo życie w
prymitywnej indiańskiej wiosce – pod pewnymi względami bardziej
ludzkie, ale pod innymi – nie mniej dziwne i nienormalne. W
trakcie, gdy pisałem Nowy
wspaniały świat,
myśl, że ludzie zostają obdarzeni wolną wolą po to, by wybrać
między obłąkaniem a szaleństwem, wydawała mi się zabawna i
uważałem ją za całkiem prawdopodobną. Jednak aby uzyskać efekt
dramatyczny, często pozwalałem Dzikusowi mówić bardziej
racjonalnie, niż uzasadniałoby to jego dorastanie wśród osób
praktykujących religię, będącą w połowie kultem płodności, a
w połowie żarliwą penitente. Nawet jego znajomość Szekspira nie
usprawiedliwiałaby takich wypowiedzi. Pod koniec Dzikus zostaje
zmuszony do wycofania się z racjonalnego postępowania. Jego
wrodzony „penitentyzm” opanowuje go na nowo. Życie Dzikusa
kończy się szaleńczą samoudręką i rozpaczliwym samobójstwem.
„I nie żyli długo i szczęśliwie” – ku zadowoleniu
pyrronicznego estety, autora bajki.
Dziś
nie chcę dowodzić, że pozostawanie przy zdrowych zmysłach jest
niemożliwe. Przeciwnie – chociaż mam nie mniejszą niż w
przeszłości smutną pewność, że rozsądek jest rzadko spotykanym
zjawiskiem, jestem przekonany, że da się go osiągnąć i chciałbym
widzieć go więcej. Za powiedzenie tego w kilku moich ostatnich
książkach i, nade wszystko, za zebranie antologii tego, co zdrowi
na umyśle powiedzieli o zdrowym rozsądku i sposobach, jakimi można
go osiągnąć, wybitny krytyk akademicki powiedział mi, że jestem
smutnym objawem upadku klasy intelektualnej w czasie kryzysu. Była w
tym, jak sądzę, zawarta sugestia, że ów profesor i jego koledzy
odnieśli przykładny sukces. Dobroczyńcy ludzkości zasługują na
należny szacunek i upamiętnienie. Wznieśmy profesorom Panteon.
Powinien zostać umieszczony wśród ruin jednego ze zniszczonych
miast Europy lub Japonii. Nad wejściem do miejsca pochówku
wypisałbym wysokimi na sześć lub siedem stóp literami proste
słowa: POŚWIĘCONE PAMIĘCI WYCHOWAWCÓW ŚWIATA. SI MONUMENTUM
REQUIRIS CIRCUMSPICE.
Ale,
wracając do przyszłości... Jeżeli miałbym teraz napisać Nowy
wspaniały świat
na nowo, dałbym Dzikusowi trzecią możliwość. Pomiędzy
skrajnościami Utopii i życia prymitywnego, istniałoby rozwiązanie
rozsądne – rozwiązanie już urzeczywistnione, w pewnym stopniu, w
społeczności wygnańców i uchodźców z Nowego Wspaniałego
Świata, żyjących w granicach Rezerwatu. W tej wspólnocie
gospodarka byłaby zdecentralizowana, oparta na koncepcjach Henry’ego
George’a, polityka zaś na ideach Kropotkina i wzajemnej
współpracy. Naukę i techonologię wykorzystywano by jak gdyby,
niczym Szabat, zostały ustanowione dla człowieka, nie zaś (jak
widzimy to dziś, a jeszcze wyraźniej w Nowym Wspaniałym Świecie),
jak gdyby człowiek miał się do nich dostosować i stać się ich
niewolnikiem. Religia byłaby świadomym i rozumnym poszukiwaniem
Ostatecznego Celu człowieka, wspólnym poznaniem immanentnego Tao
lub Logosu, transcendentnego Bóstwa lub Bramina. Dominującą
postawą życiową byłby rodzaj Wysokiego Utylitaryzmu, w którym
zasada Największego Szczęścia ustąpiłaby pierwszeństwa zasadzie
Ostatecznego Celu – pierwsze pytanie, które zadawano by i na które
udzielano by odpowiedzi we wszystkich okolicznościach życiowych,
brzmiałoby: „W jaki sposób moja myśl czy działanie pomoże (lub
przeszkodzi) w osiągnięciu przeze mnie oraz przez możliwie
największą liczbę innych ludzi Ostatecznego Celu człowieka?”.
Wychowany
wśród ludzi prymitywnych Dzikus (w hipotetycznej, nowej wersji
książki) nie zostałby przetransportowany do Utopii, dopóki nie
miałby sposobności dowiedzenia się czegoś na własną rękę o
naturze społeczeństwa, złożonego z dobrowolnie współpracujących
osób, zaangażowanych w poszukiwanie zdrowego rozsądku. Zmieniony w
ten sposób Nowy
wspaniały świat
stanowiłby artystyczną i (jeśli można użyć tak wielkiego słowa
w odniesieniu do dzieła beletrystycznego) filozoficzną całość,
której wyraźnie brakuje powieści w jej obecnym kształcie.
Ale
Nowy
wspaniały świat
to książka o przyszłości, i jakimi tylko artystycznymi czy
filozoficznymi zaletami by się chlubiła, książka dotycząca
przyszłości może nas zainteresować tylko, jeżeli odnosimy
wrażenie, że zawarte w niej proroctwa mogą się spełnić. Z
dzisiejszego punktu widzenia, po piętnastu latach równi pochyłej,
jaką była najnowsza historia, jak wiarygodne wydają się zawarte w
powieści prognozy? Co wydarzyło się w tym bolesnym okresie, co
potwierdzałoby przewidywania z roku 1931, a co by im zaprzeczało?
Jeden
wielki i oczywisty błąd w prognozach widać od razu. Nowy
wspaniały świat
nie zawiera żadnego odniesienia do rozszczepienia jądra atomowego.
To dosyć dziwne, bo możliwości związane z energią atomową były
popularnym tematem rozmów przez lata zanim napisałem powieść. Mój
wieloletni przyjaciel, Robert Nichols, napisał nawet udaną sztukę
na ten temat i przypominam sobie, że sam mimochodem wspomniałem o
energii atomowej w powieści opublikowanej pod koniec lat
dwudziestych. Wydaje się więc bardzo dziwne, że rakiety i
helikoptery z VII wieku Pana Naszego Forda nie są napędzane energią
jądrową. To przeoczenie jest być może niewybaczalne; ale
przynajmniej można je łatwo wytłumaczyć. Tematem Nowego
wspaniałego świata nie
jest postęp naukowy sam w sobie; jest nim postęp naukowy i jego
wpływ na człowieka. Triumf fizyki, chemii i inżynierii jest
milcząco wzięty za pewnik. Jedyne postępy w nauce, które opisano
dokładnie, dotyczą zastosowania na ludziach wyników przyszłych
badań w dziedzinach biologii, fizjologii i psychologii. Tylko dzięki
naukom dotyczącym życia, jego jakość może zostać radykalnie
zmieniona. Nauki dotyczące materii mogą zostać zastosowane w taki
sposób, że zniszczą życie albo uczynią je niemożliwie
skomplikowanym i niewygodnym. Jeżeli nie zostaną użyte przez
biologów i psychologów jako instrumenty, nie mogą zrobić nic, aby
zmienić naturalne formy i sposoby wyrażania życia. Uwolnienie
energii atomowej oznacza w ludzkiej historii wielką rewolucję, ale
nie ostateczną i nie najgłębszą rewolucję (chyba że wysadzimy
się w powietrze i w ten sposób dokonamy zakończenia historii).
Prawdziwie
rewolucyjną rewolucję można osiągnąć nie w świecie
zewnętrznym, ale w duszach i ciałach ludzkich. Żyjący w epoce
rewolucyjnej markiz de Sade w naturalny sposób użył tej teorii,
aby usprawiedliwić swój szczególny rodzaj szaleństwa. Robespierre
osiągnął najbardziej powierzchowny rodzaj rewolucji – rewolucję
polityczną. Babeuf posunął się nieco dalej i próbował dokonać
rewolucji ekonomicznej. De Sade uważał siebie za apostoła
prawdziwie rewolucyjnej rewolucji, wykraczającej poza granice
polityki i gospodarki – rewolucji dokonującej się wewnątrz
poszczególnych ludzi – mężczyzn, kobiet, dzieci; ich ciała
miały się odtąd stać wspólną własnością seksualną, a umysły
zostać oczyszczone z wszystkich naturalnych dobrych obyczajów,
wszystkich z trudem nabytych hamulców tradycyjnej cywilizacji.
Pomiędzy sadyzmem a prawdziwie rewolucyjną rewolucją nie ma
oczywiście koniecznego ani nieuniknionego związku. De Sade był
człowiekiem obłąkanym, a mniej lub bardziej świadomy cel jego
rewolucji stanowił powszechny chaos i destrukcja. Ludzie, którzy
rządzą Nowym Wspaniałym Światem nie są być może zdrowi na
umyśle (w ścisłym znaczeniu tego słowa), ale to nie wariaci; ich
cel to nie anarchia, ale stabilność społeczna. To w celu
osiągnięcia stabilności przeprowadzają oni, używając środków
naukowych, ostateczną, osobową, prawdziwie rewolucyjną rewolucję.
Ale
tymczasem jesteśmy w pierwszej fazie tego, co być może stanowi
przedostatnią rewolucję. Jej kolejnym stadium może okazać się
wojna atomowa – w tym przypadku nie musimy się już kłopotać
proroctwami na temat przyszłości. Ale może wystarczy nam rozsądku
– jeżeli nie na tyle, żeby zaprzestać toczenia wojen w ogóle –
przynajmniej na tyle, żeby zachować się tak racjonalnie jak nasi
osiemnastowieczni przodkowie. Niewyobrażalne okrucieństwa wojny
trzydziestoletniej faktycznie czegoś ludzi nauczyły. Przez ponad
sto lat europejscy politycy i generałowie świadomie opierali się
pokusie wykorzystywania całej niszczycielskiej siły posiadanych
środków militarnych lub (w większości konfliktów) do
kontynuowania walki aż do całkowitego wyniszczenia przeciwnika.
Byli oni oczywiście agresorami, chciwymi zysku i chwały, ale
jednocześnie konserwatystami, zdeterminowanymi i nieustannie
zastroskanymi, aby ich świat pozostał nienaruszony. Przez ostatnie
trzydzieści lat istnieli wyłącznie nacjonalistyczni radykałowie z
prawicy i nacjonalistyczni radykałowie z lewicy. Ostatnim
konserwatywnym politykiem był Piąty Markiz Lansdowne. Gdy napisał
do „Timesa” list, w którym zasugerował, żeby zakończyć I
wojnę światową kompromisem, tak jak większość wojen w XVIII
wieku, redaktor tego niegdyś konserwatywnego pisma odmówił druku.
Nacjonalistyczni radykałowie dostali wolną rękę. Konsekwencje
wszyscy znamy: bolszewizm, faszyzm, inflacja, stagnacja, Hitler, II
wojna światowa, zrujnowana Europa i niemal powszechna klęska głodu.
Zakładając
zatem, że jesteśmy zdolni do nauczenia się tyle z Hiroszimy, ile
nasi przodkowie z Magdeburga, możemy z niecierpliwością czekać na
czas, może nie całkowitego pokoju, ale ograniczonych i nieco tylko
niszczących działań wojennych. Można założyć, że w tym
okresie energia atomowa zostanie zaprzęgnięta do użytku
przemysłowego. Nietrudno przewidzieć, że rezultatem tego będzie
seria ekonomicznych i społecznych zmian o bezprecendensowej
szybkości i bezprecedensowym zasięgu. Wszystkie istniejące wzorce
życia ludzkiego zostaną zakłócone i trzeba będzie na poczekaniu
stworzyć nowe, stojące w zgodzie z nie-ludzkim zjawiskiem energii
atomowej. Współczesny Damastes – naukowiec zajmujący się
energią nuklearną – przygotuje łoże, na którym musi się
położyć człowiek; jeżeli nie będzie pasował – cóż, tym
gorzej dla niego. Trzeba będzie trochę go rozciągnąć, co nieco
amputować – jak działo się to od momentu, gdy nauki stosowane
odnalazły swój właściwy rytm; tylko tym razem zabiegi okażą się
o wiele drastyczniejsze niż w przeszłości. Tymi bolesnymi
operacjami pokierują silnie scentralizowane, totalitarne rządy. To
nieuniknione, ponieważ najbliższa przyszłość będzie
prawdopodobnie przypominać niedaleką przeszłość; a w niedalekiej
przeszłości błyskawiczne zmiany technologiczne, zachodzące w
gospodarce nastawionej na masową produkcję i wśród ludzi w
większości pozbawionych własności, zazwyczaj wywoływały
gospodarczy i społeczny zamęt. Aby poradzić sobie z zamieszaniem,
władza została scentralizowana a rządowa kontrola zwiększona.
Jest prawdopodobne, że wszystkie rządy na świecie będą w
większym lub mniejszym stopniu totalitarne nawet przed okiełznaniem
energii atomowej; to, że staną się totalitarne w trakcie jej
opanowywania i po nim, wydaje się pewne. Jedynie powszechne i
działające na dużą skalę ugrupowanie wspierające
decentralizację i samodzielność może zahamować obecne tendencje
etatystyczne. Nic jednak dziś nie wskazuje, że taki ruch
zaistnieje.
Nie
ma oczywiście powodu, dla którego nowe totalitaryzmy miałyby
przypominać stare. Rządy sprawowane za pomocą pałek i plutonów
egzekucyjnych, sztucznie wywoływanego głodu, masowych aresztowań i
deportacji są nie tylko nieludzkie (obecnie mało kto się tym
przejmuje); są w sposób oczywisty nieskuteczne – a w epoce
zaawansowanej technologii nieskuteczność to grzech przeciw Duchowi
Świętemu. Naprawdę skuteczne państwo totalitarne to takie, w
którym wszechpotężna egzekutywa politycznych przywódców oraz ich
armia menadżerów kontroluje populację niewolników, których nie
potrzeba do niczego zmuszać, ponieważ kochają swoją niewolę. We
współczesnych państwach totalitarnych zadanie skłaniania ludzi do
pokochania niewoli wyznaczono ministerstwom propagandy, redaktorom
gazet i szkolnym nauczycielom. Ale ich metody są wciąż prymitywne
i nienaukowe. Stara przechwałka jezuitów, którzy twierdzili, że –
jeśli powierzyć im nauczanie dziecka – mogą ręczyć za jego
poglądy religijne, to pobożne życzenia. Współczesny pedagog jest
raczej mniej skuteczny w warunkowaniu odruchów swoich uczniów niż
wielebni ojcowie, którzy kształcili Woltera. Największe triumfy
propagandy osiągnięto nie przez dokonanie czegoś, ale przez
powstrzymanie się od działań. Prawda jest wielka, ale z
praktycznego punktu widzenia jeszcze większe jest milczenie o niej.
Przez zwykłe przemilczanie pewnych tematów, przez opuszczanie tego,
co pan Churchill nazywa „żelazną kurtyną” pomiędzy masami a
faktami i argumentami, które zdaniem lokalnych przywódców
politycznych są niepożądane, totalitarni propagandyści wpłynęli
na opinię publiczną znacznie skuteczniej niż mogliby to uczynić
przez najbardziej elokwentne słowa potępienia, czy najbardziej
przekonującą krytykę. Ale samo milczenie nie wystarcza. Jeśli
mamy uniknąć prześladowań, likwidacji i innych objawów tarć
społecznych, trzeba uczynić pozytywne aspekty propagandy tak
efektywnymi, jak negatywne. Najważniejszymi Projektami Manhattan
przyszłości będą zakrojone na szeroką skalę, sponsorowane przez
rząd badania nad tym, co politycy i naukowcy nazwą „problemem
szczęścia” – innymi słowy, kwestią tego, jak spowodować,
żeby ludzie pokochali swoją niewolę. Bez ekonomicznego
bezpieczeństwa umiłowanie tego stanu nie może zaistnieć. Ujmując
rzecz krótko, zakładam, że wszechpotężnej egzekutywie i jej
menadżerom uda się rozwiązać kwestię trwałego bezpieczeństwa.
Ale bezpieczeństwo bardzo szybko zaczyna być brane za pewnik.
Osiągnięcie go to tylko powierzchowna, zewnętrzna rewolucja.
Umiłowania niewoli nie da się wprowadzić, jeżeli nie będzie ono
rezultatem głębokiej, osobowej rewolucji w ludzkich umysłach i
ciałach. Aby doprowadzić do tej rewolucji, potrzebujemy, między
innymi, następujących odkryć i wynalazków:
Po
pierwsze, bardzo ulepszonej techniki sugestii – przez warunkowanie
dzieci, a następnie z pomocą narkotyków, takich jak skopolamina.
Po drugie, w pełni rozwiniętej nauki dotyczącej różnic między
ludźmi, która umożliwi rządowym menadżerom przydzielenie każdego
bez wyjątku człowieka na właściwe mu miejsce w społecznej i
ekonomicznej hierarchii. (Okrągłe kołki w kwadratowych otworach
mają zazwyczaj niebezpieczne myśli na temat systemu społecznego i
zarażają innych swoim niezadowoleniem). Po trzecie (ponieważ
rzeczywistość, chociaż utopijna, jest czymś, od czego ludzie
dosyć często czują potrzebę zrobić sobie wakacje), substytutu
alkoholu i innych substancji uzależniających, czegoś jednocześnie
mniej szkodliwego i dającego więcej przyjemności niż gin lub
heroina. I wreszcie po czwarte (choć byłby to długoterminowy
projekt, którego zrealizowanie wymagałoby pokoleń totalitarnej
kontroli), niezawodnego systemu eugeniki, zaprojektowanego, aby
zestandaryzować produkt ludzki i w ten sposób ułatwić menadżerom
zadanie. W Nowym
wspaniałym świecie
standaryzacja produktu ludzkiego została doprowadzona do
fantastystycznych, choć prawdopodobnie możliwych, granic.
Technicznie i ideologicznie wciąż mamy jeszcze przed sobą daleką
drogę do butelkowanych dzieci i półkretynów z grup Bokanovskiego.
Ale do roku 600 Pana Naszego Forda, kto wie, co się może zdarzyć?
Tymczasem inne charakterystyczne cechy tego szczęśliwszego i
stabilniejszego świata – odpowiedniki somy, hipnopedii i
opracowanego naukowo systemu kast – staną się faktem nie później
niż za trzy lub cztery pokolenia. Przedstawiona w Nowym
wspaniałym świecie
rozwiązłość seksualna także nie wydaje się zbyt odległa. Już
teraz w niektórych amerykańskich miastach liczba rozwodów równa
się liczbie zawieranych małżeństw. Niewątpliwie w przeciągu
kilku lat zaświadczenia o małżeństwie będą sprzedawane jak
zaświadczenia o opłaceniu podatku za psa – ważne przez 12
miesięcy, bez prawa zabraniającego zmieniania psów albo trzymania
więcej niż jednego zwierzęcia naraz. W miarę jak kurczy się
wolność polityczna i gospodarcza, swoboda seksualna – niejako w
ramach rekompensaty – rozszerza się. A dyktator (chyba że
potrzebuje mięsa armatniego i rodzin, za pomocą których
skolonizuje niezamieszkałe lub podbite terytoria) zrobi dobrze,
jeśli będzie do tej swobody zachęcał. W połączeniu ze swobodą
pogrążania się w marzeniach pod wpływem narkotyków, filmów i
radia, pomoże ona jego poddanym pogodzić się z niewolą, która
jest ich przeznaczeniem.
Biorąc
to wszystko pod uwagę, wydaje się, że jest nam do Utopii o wiele
bliżej, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić zaledwie piętnaście
lat temu. Wtedy przewidywałem jej powstanie na sześćset lat w
przyszłość. Obecnie wydaje się całkiem możliwe, że ta
przerażająca wizja może się spełnić w ciągu jednego stulecia.
Rzecz jasna, pod warunkiem, że tymczasem nie wysadzimy się w
powietrze. Jeżeli nie postawimy na decentralizację i nie użyjemy
nauk stosowanych nie jako celu, do którego środkiem mają być
uczynieni ludzie, ale środka do stworzenia rasy wolnych ludzi, mamy
do wyboru tylko dwie możliwości: albo pewną liczbę
nacjonalistycznych, zmilitaryzowanych państw totalitarnych, opartych
na groźbie użycia bomby atomowej i w konsekwencji zniszczenia
cywilizacji (lub, jeśli działania wojenne będą ograniczone,
utrwalaniem militaryzmu); albo jedno ponadnarodowe państwo
totalitarne, powołane do życia wskutek społecznego chaosu będącego
rezultatem błyskawicznego rozwoju technologicznego w ogólności, a
rewolucji atomowej w szczególności, i ewoluującego, wskutek
potrzeby skuteczności i stabilności, w kierunku utopijnej tyranii
państwa opiekuńczego. Wybór należy do ciebie.
[1946]
Neil
Postman
Zainformować
się na śmierć
Poniższe
przemówienie zostało wygłoszone 11 października 1990 roku na
spotkaniu Niemieckiego Stowarzyszenia Informatyki (Gesellschaft für
Informatik), sponsorowanym przez IBM-Germany.
_______
Wielki
angielski dramaturg i filozof społeczny George Bernard Shaw zauważył
niegdyś, że wszystkie środowiska zawodowe to zmowa przeciw zwykłym
ludziom. Miał na myśli to, że pracownicy elitarnych zawodów –
lekarze, prawnicy, nauczyciele oraz naukowcy – chronią swój
specjalny status, tworząc słownictwo niezrozumiałe dla
przeciętnego człowieka. Takie postępowanie uniemożliwia osobom z
zewnątrz zrozumienie, co środowisko zawodowe robi i dlaczego, oraz
chroni członków owych środowisk przed bezpośrednią analizą i
krytycznym spojrzeniem. Innymi słowy, środowiska zawodowe wznoszą
złowrogie mury specjalistycznego żargonu, których nie przeniknie
wścibskie oko obcego.
W
przeciwieństwie do George’a Bernarda Shawa nie narzekam na to,
ponieważ uważam się za zawodowego nauczyciela i cenię
specjalistyczny żargon tak samo, jak inni. Nie sprzeciwiam się
jednak, jeśli od czasu do czasu komuś nieznającemu tajników mojej
profesji zezwala się na wstęp do mojego królestwa, aby przedstawił
swój niezawodowy punkt widzenia. Ktoś taki może niekiedy wyrazić
jakąś nieszablonową opinię albo, nawet lepiej, dostrzec coś, co
profesjonaliści przegapili.
Myślę,
że zaproszono mnie do wygłoszenia przemówienia na tej konferencji
w takim właśnie celu. O technologii komputerowej wiem mniej więcej
tyle co przeciętny człowiek – czyli niewiele. Mam nikłe pojęcie
o tym, co ekscytuje programistę komputerowego albo informatyka; gdy
przyglądałem się streszczeniom wystąpień na tę konferencję,
każde kolejne wydawało mi się bardziej tajemnicze od poprzedniego.
Zatem niewątpliwie kwalifikuję się jako outsider.
Sądzę
jednak, że to, czego tutaj oczekujecie, to nie tylko outsidera, lecz
outsidera, którego punkt widzenia może się okazać użyteczny dla
insiderów. Właśnie dlatego przyjąłem zaproszenie do wygłoszenia
przemówienia. Sądzę, że wiem trochę o tym, jak technologie
wpływają na kulturę, a nawet więcej o tym, jak jej szkodzą. Na
samym początku mogę powiedzieć, że na temat tego, co jakaś
technologia niszczy, komputerowi eksperci zdają się wiedzieć
właściwie bardzo mało. Słyszałem szereg takich ekspertów,
mówiących o korzyściach, jakie przyniosą komputery. Nigdy
natomiast, z jednym wyjątkiem – chodzi o Josepha Weizenbauma –
nie słyszałem, aby ktokolwiek mówił w sposób poważny i
wyczerpujący o ujemnych stronach technologii komputerowej – co
uderza mnie jako osobliwe i powoduje, że zastanawiam się, czy
środowisko zawodowe czegoś ważnego nie ukrywa. Innymi słowy,
zdaje się, że to, czego brakuje ekspertom komputerowym, to poczucie
technologicznej skromności.
Przecież
każdy, kto studiował historię technologii, wie, że technologiczna
zmiana to zawsze faustowski targ: technologia coś daje i coś
odbiera – i nie zawsze w równych proporcjach. Nowa technologia
czasami więcej tworzy niż niszczy. Czasami więcej niszczy niż
tworzy. Ale nigdy nie jest jednostronna.
Wspaniały
przykład stanowi wynalezienie maszyny drukarskiej. Druk sprzyjał
nowoczesnej idei indywidualizmu, ale zniszczył średniowieczne
poczucie wspólnoty oraz integracji społecznej. Druk stworzył
prozę, ale uczynił poezję egzotyczną i elitarną formą
wypowiedzi. Druk umożliwił powstanie współczesnej nauki, ale
przekształcił wrażliwość religijną w ćwiczenia z zabobonu.
Druk pomógł w rozwoju państwa narodowego, ale tym samym uczynił z
patriotyzmu nikczemne – jeśli nie mordercze – odczucie.
Ujmując
to samo inaczej, można powiedzieć, że nowa technologia przyczynia
się do faworyzowania pewnej grupy ludzi, a szkodzenia innym grupom.
Na przykład telewizja na dłuższą metę doprowadzi najpewniej do
tego, że szkolni nauczyciele staną się przeżytkiem, tak jak
samochód doprowadził do zaniku kowalstwa, a balladzistów
uniepotrzebniła maszyna drukarska. Innymi słowy, zmiana
technologiczna zawsze czyni kogoś wygranym, a kogoś przegranym.
Jeśli
chodzi o technologię komputerową, to komputer bezdyskusyjnie
zwiększył władzę wielkich organizacji, takich jak instytucje
militarne, firmy lotnicze, banki albo urzędy skarbowe. Równie
oczywiste jest to, że komputer jest dziś nieodzowny dla
najwybitniejszych badaczy fizyki oraz innych nauk przyrodniczych. Ale
w jakim stopniu technologia komputerowa stanowi korzyść dla mas?
Dla hutników, właścicieli warzywniaków, nauczycieli, mechaników
samochodowych, muzyków, piekarzy, murarzy, dentystów i większości
pozostałych osób, w których życie wtrąca się teraz komputer?
Prywatne sprawy tych ludzi uczyniono dostępniejszymi dla potężnych
instytucji. Łatwiej ich śledzić i nadzorować; poddaje się ich
większej liczbie kontroli, stają się coraz bardziej
zdezorientowani decyzjami, które podejmuje się w ich sprawach.
Częściej redukuje się ich do zwykłych obiektów numerycznych.
Zasypuje się ich reklamowym śmieciem. Są łatwym celem dla agencji
reklamowych i organizacji politycznych. Szkoły uczą ich dzieci
posługiwania się systemami komputerowymi zamiast uczyć rzeczy,
które są dla dzieci bardziej wartościowe. Słowem, przegranym nie
przydarza się niemal nic z tego, czego potrzebują, i dlatego są
przegranymi.
Można
się spodziewać, że wygrani – na przykład większość spośród
mówców na tej konferencji – będą zachęcać przegranych do
ekscytowania się technologią komputerową. To jest sposób
postępowania zwycięzców, którzy czasami mówią przegranym, że z
pomocą komputera osobistego przeciętny człowiek może utrzymywać
w lepszym porządku książeczkę czekową, lepiej prowadzić
rachunki i sporządzać logiczniejsze listy zakupów. Mówią im też,
że mogą głosować nie wychodząc z domu, robić zakupy nie
wychodząc z domu, uzyskiwać wszystkie informacje, jakich sobie
życzą, nie wychodząc z domu i w ten sposób uczynić życie
społeczne niepotrzebnym. Mówią im, że ich życie stanie się
efektywniejsze, dyskretnie zaniedbując poinformowanie ich, z czyjego
punktu widzenia tak będzie albo jakie mogą być koszty takiej
efektywności.
Aby
przegrani nie stali się sceptyczni, wygrani otumaniają ich
cudownymi osiągami komputerów – spośród których wiele niemal
wcale nie wpływa na jakość życia przegranych – niemniej jednak
robią wrażenie. W końcu przegrani ulegają – po części
dlatego, że wierzą, iż specjalistyczna wiedza władców
technologii komputerowej stanowi formę mądrości. Władcy,
oczywiście, też zaczynają w to wierzyć. Wskutek tego nie stawia
się pewnych pytań, takich jak: komu komputer da większą władzę
i wolność, a czyja władza i wolność zostanie ograniczona?
Wszystko
to być może zabrzmiało jak opis dobrze zaplanowanego spisku; jakby
zwycięzcy znakomicie zdawali sobie sprawę z tego, co się wygrywa,
a co przegrywa. To nie do końca prawda, bo wygrani nie zawsze
wiedzą, co robią i do czego to wszystko doprowadzi. Benedyktyńscy
mnisi, którzy w XII i XIII wieku wynaleźli zegar mechaniczny,
sądzili, że taki zegar zapewni precyzję i regularność siedmiu
godzinom modlitw, które musieli odprawić w ciągu dnia. I
rzeczywiście zapewnił. Ale to, z czego zakonnicy nie zdawali sobie
sprawy, to fakt, że zegar to nie tylko środek do śledzenia
mijających godzin, ale również do synchronizowania i kontrolowania
działań ludzi. I tak, do połowy XIV wieku zegar wyszedł poza
ściany klasztoru i przyniósł nową i precyzyjną regularność
życiu robotnika i kupca. Mechaniczny zegar umożliwił realizację
idei regularnej produkcji, regularnych godzin pracy i produktu
zestandaryzowanego. Bez zegara kapitalizm byłby całkiem niemożliwy.
To wielki paradoks: zegar został wynaleziony przez ludzi, którzy
chcieli bardziej rygorystycznie poświęcić się Bogu, a skończył
jako technologia najbardziej użyteczna dla ludzi, którzy chcieli
poświęcić się gromadzeniu pieniędzy. Technologia zawsze niesie
ze sobą nieprzewidziane konsekwencje i nie zawsze jest na początku
jasne, kto lub co wygra, a kto lub co przegra.
Mógłbym
dodać w ramach innego przykładu historycznego, że według tego, co
się mówi, Johann Gutenberg był gorliwym chrześcijaninem, który
przeraziłby się, słysząc jak Marcin Luter, przeklęty heretyk,
głosi, że druk to „największy akt łaski Bożej, dzięki któremu
sprawa Ewangelii posuwa się naprzód”. Gutenberg sądził, że
jego wynalazek pomoże sprawie Świętej Stolicy Apostolskiej,
podczas gdy w istocie okazało się, że przyniósł rewolucję,
która zniszczyła monopol Kościoła.
Możemy
też spytać samych siebie, czy jest coś takiego, o czym władcy
technologii komputerowych myślą, że robią dla nas, a czego oni i
my możemy potem żałować? Myślę, że tak, i zostało to
zasugerowane w tytule mojego wystąpienia: „Zainformować się na
śmierć”. W pozostałym do mojej dyspozycji czasie postaram się
wyjaśnić, co jest w komputerze niebezpiecznego i dlaczego. I ufam,
że będziecie wystarczająco otwarci, aby rozważyć to, co mam do
powiedzenia. Myślę, że mogę się do tego zabrać, opowiadając
wam o małym eksperymencie, który prowadziłem z przerwami w ciągu
ostatnich kilku lat. Niektórzy ludzie uważają to doświadczenie za
przejaw przewrotności i wykorzystywania innych, ale ufam, że wasze
poczucie humoru pozwoli mi przez to przebrnąć.
Odbywa
się to następująco: Najlepiej robić to rankiem, kiedy widzisz
kolegę z pracy, który zdaje się nie dysponować egzemplarzem „New
York Timesa”. „Czytałeś «Timesa»?” – pytam. Jeśli kolega
mówi, że tak, tego dnia nie przeprowadza się eksperymentu. Ale
jeśli odpowiedź brzmi „nie”, można kontynuować doświadczenie.
„Powinieneś zajrzeć na dwudziestą trzecią stronę – mówię.
– Jest tam fascynujący artykuł o badaniu przeprowadzonym na
Harvardzie”. „Naprawdę? Na jaki temat?” – brzmi zwykle
odpowiedź. W tym momencie moje możliwości ogranicza jedynie moja
wyobraźnia. Ale mogę powiedzieć coś takiego: „Wiesz, zrobili
badanie, żeby dowiedzieć się, co najlepiej jeść, by stracić na
wadze i okazuje się, że najlepszy sposób to normalna dieta
wzbogacona o czekoladowe eklery jedzone sześć razy dziennie.
Wygląda na to, że w eklerach jest pewien szczególny środek
odżywczy – encomial
dioxin
– który w niewiarygodnym tempie spala kalorie”.
Inna
możliwość, którą lubię wykorzystywać w rozmowie z kolegami
znanymi ze świadomości zdrowotnej, jest taka: „Myślę, że
chciałbyś o tym wiedzieć – mówię. – Neurofizjologowie z
Uniwersytetu w Stuttgarcie odkryli związek między joggingiem a
ograniczoną inteligencją. W ciągu pięciu lat poddali testom ponad
tysiąc dwieście osób i odkryli, że im więcej czasu ludzie
uprawiali jogging, tym bardziej zmniejszała się ich inteligencja.
Nie wiedzą dokładnie dlaczego, ale tak jest”.
Jestem
pewien, że już rozumiecie, jaka jest moja rola w tym eksperymencie:
donieść o czymś absurdalnym – można by rzec: nie do uwierzenia.
Pozwólcie zatem, że powiem wam o tym, co z tego wynikło: Poza
wypadkami, kiedy próbuję na jednej osobie tego samego po raz drugi
czy trzeci, większość uwierzy albo przynajmniej nie będzie
niedowierzać temu, co im powiedziałem. Czasami odpowiadają:
„Naprawdę? To możliwe?”. Czasami spoglądają z niedowierzaniem
i odpowiadają: „Gdzie – mówiłeś – zrobiono to badanie?”.
A czasami mówią: „Wiesz, słyszałem coś takiego”.
Otóż
z wyników badania można wyciągnąć kilka wniosków, z których
jeden wyraził pięćdziesiąt lat temu H.L. Mencken, gdy stwierdził,
że nie ma tak głupiego poglądu, że nie znajdzie się profesor,
który weń uwierzy. To bardziej oskarżenie niż wyjaśnienie – w
każdym razie próbowałem tego eksperymentu na nieprofesorach z
mniej więcej tymi samymi rezultatami. Inny możliwy wniosek, to ten
wyrażony – również jakieś pięćdziesiąt lat temu – przez
George’a Orwella, który zauważył, że przeciętny człowiek w
jego czasach jest z grubsza tak samo naiwny jak przeciętny człowiek
w średniowieczu. W średniowieczu ludzie wierzyli w autorytet swojej
religii – bez względu na to, co się działo. Dziś wierzymy w
autorytet naszej nauki – bez względu na to, co się dzieje.
Myślę
jednak, że można wyciągnąć jeszcze inny, ważniejszy wniosek,
związany z opinią Orwella, choć dotyczący trochę innej kwestii.
Odnoszę się do faktu, że świat, w którym żyjemy, jest dla
większości z nas prawie całkowicie niezrozumiały. Prawie żadne
zdarzenie – czy to prawdziwe, czy zmyślone – nie zadziwia nas
przez dłużej, bo nie mamy zrozumiałego i spójnego obrazu świata,
powodującego, że przedstawiony fakt wydawałby się nam
sprzecznością nie do przyjęcia. Wierzymy, bo nie ma powodu, żeby
nie wierzyć. Żadnego społecznego, politycznego, historycznego,
metafizycznego, logicznego albo duchowego powodu. Żyjemy w świecie,
w którym – w przeważającej części – nie dostrzegamy sensu.
Nawet sensu technicznego. Nie mam zamiaru przeprowadzać mojego
eksperymentu na tej publiczności, szczególnie, że wam o nim
opowiedziałem, ale gdybym poinformował was, że siedzenia, które w
tej chwili zajmujecie, wyprodukowano specjalną metodą, w której
używa się skóry z marynowanego śledzia, na jakiej podstawie
zakwestionowalibyście moje twierdzenie? O ile wam (i mi również)
wiadomo – skóra marynowanego śledzia mogła
posłużyć do wykonania krzeseł, na których siedzicie. I gdyby
udało mi się skłonić pracującego w branży chemika, żeby
potwierdził ten fakt, opisując jakiś niepojęty proces, w którym
to by się działo, prawdopodobnie jutro opowiadalibyście komuś, że
spędziliście wieczór siedząc na skórze marynowanego śledzia.
Być
może zdołam zbliżyć się trochę bardziej do tego, o co mi
chodzi, poprzez analogię: Gdybyście rozpakowali zupełnie nową
talię kart i zaczęli je jedną po drugiej przekładać, mielibyście
całkiem niezłe pojęcie o tym, w jakim znajdują się porządku. Po
dojściu od asa pik do dziewiątki pik, spodziewalibyście się, że
następna będzie dziesiątka pik. I gdyby zamiast niej pojawiła się
trójka karo, bylibyście zdziwieni i zastanawialibyście się, cóż
to za talia. Ale gdybym dał wam talię przetasowaną dwadzieścia
razy, a potem poprosił o odkrycie kart, nie spodziewalibyście się
żadnej karty w szczególności – trójka karo byłaby tak samo
prawdopodobna jak dziesiątka pik. Nie mając żadnych podstaw do
zakładania danego porządku, nie mielibyście żadnego powodu, aby
reagować niedowierzaniem albo nawet zdziwieniem na pojawienie się
którejkolwiek karty.
Chodzi
o to, że w świecie pozbawionym porządku duchowego albo
intelektualnego nic nie jest niewiarygodne; nic nie jest
przewidywalne, a zatem nic nie stanowi szczególnej niespodzianki.
Tak
naprawdę George Orwell był bardziej niż trochę niesprawiedliwy
wobec przeciętnego człowieka w średniowieczu. Średniowieczny
system wierzeń przypominał moją całkiem nową talię kart.
Powszechny był pogląd, że świat stanowi spójną całość;
wyrastał on z koncepcji, według której cała wiedza i dobro
pochodzą od Boga. To, co kapłani mieli do powiedzenia o świecie,
było czerpane z logiki ich teologii. W rzeczach, wiary w które
domagano się od ludzi, nie było nic arbitralnego – włącznie z
faktem, że sam świat został stworzony o dziewiątej rano 23
października 4004 roku przed Chrystusem. To dawało się wyjaśnić
– i wyjaśniano to dość klarownie – ku zadowoleniu wszystkich.
Tak samo fakt, że dziesięć tysięcy aniołów mogło tańczyć na
główce szpilki. To było całkiem sensowne, jeśli wierzyłeś, że
Biblia to objawione słowo Boga i że wszechświat jest zamieszkały
przez anioły. Świat średniowieczny był niewątpliwie tajemniczy i
pełen cudowności, ale nie brakowało w nim poczucia ładu. Zwykli
mężczyźni i kobiety mogli w nie do końca jasny sposób pojmować,
jak surowe realia ich życia wpisują się w wielki i życzliwy
zamysł, ale nie wątpili w to, że taki zamysł istnieje, a ich
kapłani byli w stanie bez problemu – drogą dedukcji z garści
zasad – uczynić go, jeśli nie racjonalnym, to przynajmniej
spójnym.
Sytuacja,
w której znajdujemy się obecnie, jest od średniowiecznej bardzo
różna. I, powiedziałbym, smutniejsza, bardziej zagmatwana oraz z
pewnością bardziej zagadkowa. Przypomina potasowaną talię kart,
do której się odwoływałem. Nie ma logicznej, usystematyzowanej
koncepcji świata, służącej za fundament, na którym opiera się
nasz system wierzeń. A więc w pewnym sensie jesteśmy bardziej
naiwni niż ludzie średniowiecza i bardziej wylęknieni, bo da się
nas skłonić do uwierzenia niemal we wszystko. Skóra marynowanego
śledzia ma mniej więcej taki sam sens jak vinyl
alloy
albo encomial
dioxin.
Otóż
w pewnym sensie nic z tych rzeczy nie jest naszą winą. Jeśli
mógłbym postawić na głowie mądrość Kasjusza: Wina nie leży w
nas samych, ale niemal dosłownie w gwiazdach. Gdy Galileusz
skierował w niebiosa swój teleskop i umożliwił spojrzenie także
Keplerowi, żaden z nich nie odkrył w gwiazdach sztuki magicznej ani
władzy – tylko wzory geometryczne i równania. Bóg, jak się
zdawało, był mniej filozofem moralności, a bardziej mistrzowskim
matematykiem. To odkrycie dało impuls do rozwoju fizyki, ale
teologii wyrządziło tylko szkody. Przed Galileuszem i Keplerem
można było wierzyć, że Ziemia to stabilne centrum wszechświata i
że Bóg w szczególny sposób interesuje się naszymi sprawami. Po
ich odkryciu Ziemia stała się samotnym wędrowcem w mrocznej
galaktyce położonej w ukrytym kącie wszechświata, a nam
pozostawiono zastanawianie się, czy Bóg interesuje się nami w
jakimkolwiek stopniu. Uporządkowany, zrozumiały świat
średniowiecza zaczął się rozsypywać, bo ludzie nie widzieli już
w gwiazdach oblicza przyjaciela.
I
coś jeszcze, co niegdyś było naszym przyjacielem, również
obróciło się przeciw nam. Mam na myśli informację. Był taki
czas, kiedy informacja stanowiła środek, który pomagał istotom
ludzkim rozwiązać konkretne i naglące problemy ich otoczenia. To
prawda, że w średniowieczu mieliśmy do czynienia z rzadkością
informacji, ale właśnie ta rzadkość czyniła ją zarówno ważną,
jak i nadającą się do użytku. Zaczęło się to zmieniać, jak
wszyscy wiedzą, pod koniec XV wieku, kiedy złotnik z Mainz
nazwiskiem Gutenberg przerobił starą prasę winiarską na maszynę
drukarską i tym samym wywołał to, co obecnie nazywamy eksplozją
informacji. Czterdzieści lat po wynalazku Gutenberga maszyny
drukarskie były już w stu dziesięciu miastach w sześciu różnych
krajach; przez pięćdziesiąt kolejnych lat wydrukowano ponad osiem
milionów książek, prawie wszystkie z nich wypełnione informacjami
niedostępnymi wcześniej dla przeciętnego człowieka. Nic bardziej
mylnego niż pogląd, że epokę informacji rozpoczęła technologia
komputerowa. Tę epokę rozpoczęła prasa drukarska i od tego czasu
nie uwolniliśmy się od niej.
Ale
to, co początkowo było oswobadzającym strumieniem, przekształciło
się w chaotyczną powódź. Jeśli mogę wziąć jako przykład mój
własny kraj, oto, w obliczu czego stoimy: W Ameryce jest 260 000
billboardów; 11 520 dzienników; 11 556 innych gazet; 27 000
wypożyczalni kaset video; 362 miliony telewizorów i ponad 400
milionów odbiorników radiowych. Rokrocznie publikuje się 40 000
nowych książek (na całym świecie 300 000), w Ameryce codziennie
robi się 41 milionów zdjęć, a – dodajmy dla porządku – do
naszych skrzynek pocztowych co roku przychodzi 60 miliardów
śmieciowych przesyłek reklamowych. Wszystko – od telegrafii i
fotografii w wieku XIX do krzemowego układu scalonego w XX –
zintensyfikowało informacyjny gwar – aż dziś sprawy osiągnęły
takie proporcje, że dla przeciętnego człowieka informacja nie ma
już żadnego związku z rozwiązywaniem problemów.
Rozerwano
związek między informacją i działaniem. Informacja to teraz
towar, który może być kupiony i sprzedany, albo użyty jako forma
rozrywki, albo włożony jak ubiór dla podwyższenia swojego
statusu. Przybywa w masie, niekierowana w szczególności do nikogo,
bez związku z użytecznością; jesteśmy przesyceni informacją,
toniemy w informacji, nie mamy nad nią żadnej kontroli, nie wiemy,
co z nią robić.
Są
dwa powody, dla których nie wiemy, co z nią robić. Po pierwsze,
jak wspominałem, nie mamy już spójnej koncepcji nas samych i
naszego wszechświata oraz naszych wzajemnych relacji i odniesienia
do naszego świata. Nie wiemy już – inaczej niż w średniowieczu
– skąd przychodzimy i dokąd idziemy, albo dlaczego. Innymi słowy,
nie wiemy, które informacje są dla naszego życia istotne, a które
nieistotne. Po drugie, skierowaliśmy całą naszą energię oraz
inteligencję na wymyślanie maszynerii, która nie robi nic poza
zwiększaniem zasobu informacji. W rezultacie nasze zdolności do
obrony przed przesytem informacji załamały się; naszego układu
odpornościowego przeciw informacji nie da się już zoperować. Nie
wiemy, jak filtrować informacje; nie wiemy, jak zmniejszać ich
liczbę; nie wiemy, jak z nich korzystać. Cierpimy na rodzaj
kulturalnego AIDS.
I
w tych okolicznościach pojawia się komputer. Komputer, jak wiemy,
cechuje uniwersalność, nie tylko ze względu na niemal nieskończone
sposoby jego wykorzystania, ale również dlatego, że komputery są
zwykle zintegrowane ze strukturą innych maszyn. Zatem byłoby z
mojej strony głupotą, gdybym ostrzegał przeciw każdemu
wyobrażalnemu sposobowi użycia komputera. Ale nie da się
zaprzeczyć, że najpowszechniejsze metody korzystania z komputera
mają związek z informacją. Kiedy ludzie mówią o „naukach
informacyjnych”, mówią o komputerach – jak przechowywać
informacje, jak odnajdywać informacje, jak organizować informacje.
Komputer stanowi odpowiedź na pytania, jak mogę uzyskać więcej
informacji, szybciej i w użyteczniejszej formie. Te pytania
wyglądają na uzasadnione. Teraz jednak chciałbym przedstawić wam
parę innych pytań, które wydają mi się bardziej uzasadnione. Czy
Irak najechał na Kuwejt ze względu na brak informacji? Czy gdyby w
następstwie tego miała wybuchnąć okropna wojna między Irakiem a
USA, to dojdzie do niej z powodu braku informacji? Czy jeśli w
Etiopii dzieci umierają z głodu, to dzieje się to ze względu na
brak informacji? Czy rasizm w RPA istnieje ze względu na brak
informacji? Czy jeśli po ulicach Nowego Jorku grasują przestępcy,
to robią to ze względu na brak informacji?
Albo
zejdźmy na bardziej osobisty poziom: Jeśli ty i twój współmałżonek
jesteście razem nieszczęśliwi i kończycie wasz związek rozwodem,
czy dzieje się to ze względu na brak informacji? Jeśli wasze
dzieci zachowują się niewłaściwie i przynoszą waszej rodzinie
wstyd, czy dzieje się to ze względu na brak informacji? Jeśli ktoś
w waszej rodzinie przeżywa załamanie nerwowe, czy dzieje się to ze
względu na brak informacji?
Sądzę,
że będziecie musieli przyznać, iż to, co nam dolega, co powoduje
najwięcej niedoli i bólu – zarówno na poziomie kulturalnym, jak
i osobistym – nie ma żadnego związku z tym rodzajem informacji,
do których dostęp dały nam komputery. Komputer i jego informacje
nie potrafią dać odpowiedzi na żadne z fundamentalnych pytań, do
których musimy się odnieść, aby nadać naszemu życiu większy
sens i uczynić je bardziej ludzkim. Komputer nie umie dostarczyć
nam uporządkowanych ram moralnych. Nie potrafi powiedzieć nam,
które pytania warto zadawać. Nie umie dostarczyć nam środków do
zrozumienia, dlaczego tu jesteśmy, dlaczego ze sobą walczymy, ani
dlaczego tak często nie zachowujemy się przyzwoicie, zwłaszcza
wtedy, gdy najbardziej powinniśmy o to zabiegać. Komputer jest w
pewnym sensie imponującą zabawką, która odwraca naszą uwagę od
stawiania czoła temu, z czym potrzebujemy zmierzyć się najpilniej
– z duchową pustką, wiedzą o samych sobie, użytecznymi
koncepcjami przeszłości i przyszłości. Czy ktoś wini za to
komputer? Oczywiście, że nie. Przecież to, mimo wszystko, tylko
maszyna. Ale przedstawia się go nam przy dźwięku trąb, tak jak na
tej konferencji, jako technologicznego mesjasza.
Dzięki
komputerowi – mówią jego heroldowie – uczynimy lepszymi
edukację, religię, politykę, nasze umysły – a, co
najważniejsze, nas samych. To, rzecz jasna, nonsens i tylko
niedojrzali, niedouczeni, albo niemądrzy mogliby w to uwierzyć.
Przed chwilą powiedziałem, że nie można za to winić komputerów.
I to prawda, przynajmniej w tym sensie, że nie obarczamy słonia
winą za jego ogromny apetyt, kamienia za to, że jest twardy albo
chmury za to, że zakrywa słońce. Taka jest ich natura i nie
spodziewamy się po nich niczego innego. Ale komputer też ma swoją
naturę. To prawda, jest tylko maszyną, ale maszyną zaprojektowaną
do manipulowania informacją i generowania informacji. To jest to, co
robią komputery, a zatem mają one swoją agendę i niosą oczywiste
przesłanie.
Przesłanie,
że dzięki coraz większej ilości informacji, wygodniej upakowanej,
szybciej dostarczanej, znajdziemy rozwiązanie naszych problemów. A
więc wszyscy ci błyskotliwi młodzi mężczyźni i kobiety, wierząc
w to, wymyślają dla komputera wymagające kunsztu zadania do
wykonania, mając nadzieję, że w ten sposób staniemy się
mądrzejsi, przyzwoitsi i szlachetniejsi. I któż może ich winić?
Stając się władcami tej cudownej technologii, zdobędą prestiż i
władzę, a niektórzy staną się nawet sławni. W świecie
zamieszkałym przez ludzi przekonanych, że da się osiągnąć raj
przez coraz więcej i więcej informacji, informatyk jest królem.
Ale nadal twierdzę, że wszystko to stanowi olbrzymie i
niebezpieczne marnotrawstwo ludzkich talentów i energii. Wyobraźcie
sobie, co można by osiągnąć, gdyby te talenty i energię
skierować w stronę filozofii, teologii, sztuki, literatury z
wyobraźnią albo edukacji? Kto wie, czego moglibyśmy się
dowiedzieć od takich ludzi – może tego, dlaczego są wojny i
głód, i bezdomność, i choroby umysłowe, i gniew.
W
obecnym stanie rzeczy geniusze technologii komputerowej dadzą nam
Gwiezdne Wojny i oznajmią, że to odpowiedź na wojnę nuklearną.
Dadzą nam sztuczną inteligencję i powiedzą, że to jest sposób
na zdobycie wiedzy o nas samych. Dadzą nam błyskawiczną
komunikację globalną i powiedzą, że to jest droga do wzajemnego
zrozumienia. Dadzą nam Rzeczywistość Wirtualną i powiedzą, że
to jest odpowiedź na duchową nędzę. Ale to tylko metoda technika,
podżegacza faktowego, informacyjnego ćpuna i technologicznego
idioty.
Oto,
co mówił nam Henry David Thoreau: „Wszystkie nasze wynalazki to
tylko ulepszone środki do nieulepszonego celu”. Oto, co mówił
nam Goethe: „Człowiek powinien co dnia próbować posłuchać
pieśni, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć ładny obraz i, jeśli
to możliwe, powiedzieć kilka rozsądnych słów”. A oto, co mówił
nam Sokrates: „Nie warto żyć życiem niebadanym”. A oto, co
mówił nam prorok Micheasz: „I czegoż żąda Pan od ciebie, jeśli
nie pełnienia sprawiedliwości, umiłowania życzliwości i
pokornego obcowania z Bogiem twoim?”. I mogę wam powiedzieć –
gdybym miał czas (chociaż wy wszyscy wystarczająco dobrze o tym
wiecie) – co mówili nam Konfucjusz, Izajasz, Jezus, Mahomet,
Budda, Spinoza i Szekspir. Mówili to samo: Nie zdołamy uciec przed
samymi sobą. Ludzki dylemat jest taki, jak zawsze, i nie
rozwiązujemy niczego fundamentalnego, okrywając się technologiczną
chwałą.
Wie
o tym nawet najskromniejszy bohater komiksowy i zakończę moje
wystąpienie cytując mądrego oposa imieniem Pogo, stworzonego przez
rysownika Walta Kelley’a. Powierzam jego słowa wszystkim obecnym
tu technologicznym utopistom i mesjaszom. „Spotkaliśmy wroga –
powiedział Pogo. – I jesteśmy nim my”.
[1990]
Stefan
Molyneux
Zalety
ubóstwa
Dwaj
ubodzy młodzi ludzie, Ralph i Bobby, decydują się żyć na dwa
zupełnie różne sposoby. Ralph kocha imprezowanie; rzuca szkołę
średnią, najmuje się do niewymagającej pracy, chodzi po barach,
flirtuje z kobietami i, ogólnie rzecz biorąc, świetnie się bawi.
Bobby też znajduje zatrudnienie na niewymagającym wysokich
kwalifikacji stanowisku, ale latami kształci się na kursach
wieczorowych, żeby zdobyć stopień naukowy. Następnie uczestniczy
w kursach biznesu i zarządzania. W końcu zdobywa dobrą pracę i
zaczyna dużo zarabiać. Z kolei Ralph niezmiennie osiąga dochody na
poziomie niższej klasy średniej.
Interesujące
pytanie brzmi: który z nich jest mądrzejszym człowiekiem? Kto
podjął najlepsze decyzje? Zgodnie ze standardową odpowiedzią
Ralph to głupek bez wyobraźni, podczas gdy Bobby jest pracowity i
rozsądny. Ale dlaczego tak się uważa? Dlaczego chodzenie do szkoły
wieczorowej jest lepsze od chodzenia do baru? Pewnie, w późniejszym
wieku Bobby zarabia więcej pieniędzy, ale za młodu Ralph lepiej
się bawi. Niemądrze zaprzątać sobie umysł rozważaniem
wszystkich korzyści
wynikających z jednej decyzji i porównywaniem ich ze wszystkimi
wadami
wynikającymi z innej. Możesz kupić dom albo wynająć mieszkanie.
Jeśli kupujesz dom, dokonujesz inwestycji – ale jeśli wynajmujesz
mieszkanie, masz do dyspozycji dodatkowe pieniądze, a one też
stanowią inwestycję. Kto ma orzec, które rozwiązanie jest lepsze?
To całkowicie osobista decyzja, taka jak przedkładanie koloru
niebieskiego nad żółty. Nie da się obiektywnie określić
wartości takiej decyzji. Powstrzymywanie się od mordowania, na
przykład, jest zawsze moralne, niezależnie od okoliczności.
Pójście do baru zamiast do biblioteki to nie wybór moralny, ale
wyraz subiektywnych upodobań, pokrewnych estetyce. Jeśli jakiemuś
człowiekowi zostały tylko trzy miesiące życia, nie uważamy go za
głupca dlatego, że nie zaczyna uczęszczać na kursy wieczorowe –
prawdę rzekłszy, zaczęlibyśmy wątpić w jego poczytalność,
gdyby to zrobił. Jeżeli jestem raczej niezbyt lotny umysłowo, ale
silny fizycznie, najlepszy dla mnie wybór to prawdopodobnie praca
fizyczna, a szkoła wieczorowa byłaby stratą czasu – mojego i
nauczyciela. A więc uczęszczanie na studia wieczorowe ma
subiektywną wartość, zależną od niemal nieskończonej liczby
innych okoliczności.
Zatem
decyzje życiowe takie jak „edukacja kontra przyjemność” nie
podlegają obiektywnym kryteriom wartościowania. Nie da się ich
nawet poddać analizom ekonomicznym, jako że osoba idąca na
uniwersytet rezygnuje z setek tysięcy dolarów w wyniku utraconych
możliwości zarobkowania, podczas gdy człowiek podejmujący pracę
po szkole średniej w porównaniu ze studiującym zarabia krocie –
szczególnie jeśli różnicę w osiągniętych dochodach
zainwestuje.
Istnieje
aliści pewien niezwykle istotny aspekt, który stawia pod poważnym
znakiem zapytania wartość decyzji podjętych przez Bobby’ego.
Powiedzmy, że po dwudziestu latach ciężkiej pracy Bobby osiąga
zarobki w wysokości stu tysięcy rocznie, przemiły imprezowicz
Ralph utknął zaś na poziomie trzydziestu pięciu tysięcy.
Podstawowy problem polega na tym, że zyski
osiągnięte przez Bobby’ego da się przenieść na kogoś innego,
a korzyści osiągnięte przez Ralpha – nie.
Kiedy Bobby się uczył, a Ralph chodził na imprezy, przyjemności
doznawanej przez Ralpha nie można było przenieść na Bobby’ego.
Jednak teraz, kiedy Bobby zarabia o wiele więcej od Ralpha, jego
sumę stanowiącą różnicę między ich zarobkami da
się przenieść na Ralpha.
Ta nierówność to niezwykle ważny element problemu państwowej
przemocy i korupcji.
Gdy
Ralph spogląda na wynagrodzenie Bobby’ego, może poczuć się
oszukany, bo w porównaniu z nim zarabia tak mało. Momentalnie
zapomina o wszystkich tych chwilach, kiedy chodził się bawić, a
Bobby siedział w domu i uczył się – z tego prostego względu, że
wszystkie korzyści osiągnięte przez Ralpha miały miejsce w
przeszłości, podczas gdy zyski Bobby’ego należą do
teraźniejszości i przyszłości. Nie da się odebrać i
redystrybuować uciechy Ralpha, natomiast pieniądze Bobby’ego
można mu w teraźniejszości odebrać i dać Ralphowi.
To
właśnie możliwość redystrybucji wywołuje zaburzenia równowagi
w procesie politycznym i doprowadza państwo do ostatecznej
autodestrukcji. Współczucie, jakie żywimy wobec osób, które
zarabiają mniej od nas, bierze się stąd, że często nie
dostrzegamy wartości
posiadania mniejszej ilości pieniędzy. Mniejsza ilość pieniędzy
stanowi nierzadko wynik mniejszej ilości kształcenia, a ponieważ
edukacja to nie zawsze coś przyjemnego, oznacza to tyle, że gorzej
sytuowana osoba po prostu wybrała
więcej zabawy za cenę niższych zarobków.
Nie widzimy problemu w tym, że ludzie płacą za poczucie
przyjemności dostarczane im w Disneylandzie, prawda? Jak więc
możemy mieć niższe mniemanie o kimś, kto woli zabawę od pracy?
Kobieta może wybrać los ubogiej filozofki, ponieważ woli mądrość
od pieniędzy – oznacza to tyle, że wybrała mądrość zamiast
wyższych dochodów. W czym tu problem? Czy obiektywnie lepiej jest
zarabiać pieniądze nie używając rozumu?
Cały
szkopuł, oczywiście, w tym, że ci, którzy osiągnęli zyski w
przeszłości, najczęściej koncentrują się na tym, czego nie mają
teraz, a nie na korzyściach w przeszłości. Cel życia polega na
obraniu takiej drogi moralnej, która przynosi nam najwięcej
satysfakcji. Ralph może popatrzeć na zarobki Bobby’ego i żałować,
że sam ciężej nie pracował, kiedy był młodszy, ale co z tego?
Równie dobrze Bobby mógłby spojrzeć na życie Ralpha i żałować,
że nie bawił się lepiej, kiedy był młodszy. Obydwa poglądy mają
charakter bezcelowych spekulacji, bo wiemy, że Bobby zawsze robił
dokładnie to, czego chciał – tak samo jak Ralph. Skąd to wiemy?
Po prostu stąd, że robili to, co robili. Wiemy z pewnością, że w
przeszłości Ralph wolał imprezować niż studiować, bo właśnie
to robił. Teraz może żałować, że nie podjął wtedy innych
decyzji, ale tak naprawdę to chciałby mieć i swoje życie
imprezowicza w przeszłości, i pieniądze Bobby’ego w
teraźniejszości – a to niemożliwe, podobnie jak życzenie
otyłego człowieka, chcącego zarówno swoich ciastek w przeszłości
i szczupłego ciała w teraźniejszości.
Cóż,
to nie jest niemożliwe; mamy raczej do czynienia ze sprzecznością
logiczną. Człowiek otyły może przyjrzeć się temu, co ktoś inny
zyskuje, będąc na diecie, i powiedzieć, że chce mieć
szczuplejszą figurę, ale również korzystać z całego niezdrowego
jedzenia, którym obecnie się odżywia. Bobby znajduje się w mniej
korzystnej sytuacji, bo Ralph może ukraść posiadane przez niego
obecnie pieniądze, ale Bobby nie może sięgnąć do przeszłości i
ukraść przyjemności Ralpha. Pieniądze Bobby’ego są częścią
życia Bobby’ego – tak samo jak imprezowe wspomnienia Ralpha są
częścią życia Ralpha – ale tylko jedną z tych rzeczy można
przenieść na kogoś innego. To właśnie takie powszechnie
występujące nierówności czynią państwo tak niebezpiecznym, a
jego zepsucie, przemoc i rozrost czymś tak nieuchronnym. Państwo
może spełnić życzenie Ralpha. Ralph może mieć wszystkie
korzyści ze swojego życia balangowicza w przeszłości, jak również
pewną część (przewyższających jego własne) dochodów Bobby’ego
w teraźniejszości. W ten sposób wartość odroczenia przyjemności
zostaje uszczuplona, a dyscyplina i ciężka praca stają się czymś
coraz bardziej bezużytecznym, czymś dla frajerów; tym samym kurczy
się wolność i bogactwo oraz niszczeje moralność. (Ponadto
premiowanie pogoni za natychmiastową gratyfikacją sprzyja
rozproszeniu kapitału, co skutkuje tworzeniem mniejszej liczby
miejsc pracy, a w dłuższej perspektywie poważnie, choć w subtelny
sposób, zagraża Ralphowi pozbawieniem środków utrzymania).
Pojawia
się zatem pytanie: w jaki sposób Ralph odmalowuje swoją sytuację,
aby jego chęć kradzieży ciężko zarobionych pieniędzy Bobby’ego
zdobyła sobie sympatię innych? Cóż, pierwszy krok to w plastyczny
sposób przedstawić swoje obecne straty, ani słowem nie wspominając
o zyskach w przeszłości. „Jestem biedny, on jest bogaty, to nie
fair – właściwie to może on jest bogaty właśnie
dlatego,
że ja jestem biedny!”. Tak więc dotknięty chorobą palacz
wskazuje na ból, jakiego przysparzają mu jego dolegliwości, nie
mówiąc wcale o latach pełnych przyjemności czerpanej z palenia.
Weterani wojenni (za wyjątkiem poborowych) zachowują się zwykle
tak samo. Mówią o okropnościach okaleczeń i wojen, nie czyniąc
żadnej wzmianki o zarobionych pieniądzach, odbytych podróżach i
zebranych pochwałach moralnych, które zawdzięczają swojemu
oddaniu sztuce mordowania.
Prawda
jest taka, że – jeśli ktoś powie szczerze zarówno o
korzyściach, jak
i
o stratach wynikających z jego wyborów – możemy słuchać z
zainteresowaniem, ale raczej nie będziemy takiej osoby żałować.
Jeśli mężczyzna mówi, że zdrady zniszczyły jego małżeństwo,
ale że naprawdę wolał romansowanie niż związek małżeński, jak
można mu współczuć? Możemy się z nim nie zgadzać, ale nie
uważamy go za nikogo w rodzaju ofiary, bo padać czyjąś ofiarą
mogą jedynie dzieci i osoby poddane przemocy. Dokonujący wyborów
dorośli nie mogą uczciwie twierdzić, że są poszkodowani,
ponieważ wszystkie
decyzje
mają dobre i złe strony – ze względu na prosty fakt, że czas i
zasoby są ograniczone.
Drugi
argument, jaki ci ludzie mają zwyczaj przywoływać dotyczy tego, że
– w ich przypadku – brakowało wolnej woli. Twierdzą, że z
rozmaitych przyczyn nie byli w stanie działać w swoim najlepszym
interesie. Nie chodzili na studia wieczorowe, bo należeli do
„pokrzywdzonych przez los”, albo nie znali nikogo innego, kto by
tak zrobił, albo mieli skąpych rodziców, albo z jakiegoś innego
powodu.
Ale
jeśli ludzie rzeczywiście nie posiadaliby umiejętności działania
w swoim najlepszym interesie, trudno zrozumieć, dlaczego mieliby
mówić politykom: jeśli
ukradniecie pewną część pieniędzy Bobby’ego i dacie je nam, z
pewnością na was zagłosujemy.
To
uderzająca sprzeczność. Jeśli Ralph wysuwa powyższe żądanie,
wyraźnie uznaje, że jego sytuacja polepszyłaby się, gdyby miał
pewną część pieniędzy Bobby’ego. Jeśli Ralph jest gotów
głosować na polityka, który ukradnie dla niego część pieniędzy
Bobby’ego, z pewnością ma ochotę i umiejętność działania w
sposób, który maksymalizuje jego korzyści materialne. A zatem jest
absolutnie chętny głosować na pewnego polityka – podjąć
działanie, które daje mu finansowy zysk – i zrezygnować z innych
przyjemności, aby dokonać tego czynu. Trudno więc pojąć logikę,
którą kieruje się Ralph. Jak może on nie
być
w stanie
dokonywać wyborów, które na dłuższą metę przyniosą mu
korzyści (nauka zamiast imprezowania), a jednocześnie być
w stanie
to robić (głosować za przekazaniem sobie dochodów Bobby’ego)?
Prawda w tej kwestii wygląda tak, że „próg wartości” Ralpha
jest po prostu bardzo niski. Dla zdobycia tysiąca dolarów Ralph
pójdzie zagłosować, ale nie będzie przez miesiąc pracował w
weekendy. Dla zdobycia miliona dolarów kupi los na loterię, ale nie
będzie przez pięć lat pracował po osiemdziesiąt godzin
tygodniowo, budując firmę. Toteż różnica między Bobbym a
Ralphem to różnica stopnia,
nie rodzaju.
Obaj podejmują działania skierowane na maksymalizację swoich
zysków. Któż więc może nie zgadzać się z decyzją tak osobistą
jak ta, ile pracy warto włożyć w osiągnięcie pewnej korzyści?
To
bardzo istotne, aby uświadomić sobie istnienie w społeczeństwie
szerokiego wachlarza subiektywnie ocenianych „wartości” – tak
naprawdę jest tyle różnych zbiorów wartości, ilu jest ludzi.
Czas, jaki poświęciłem na napisanie tego artykułu to czas,
którego już
nigdy nie będę mógł wykorzystać na realizowanie jakiegoś innego
dążenia.
Zatem porównywanie wybieranych przez ludzi wartości jest w dużej
mierze bezsensowne. Jeśli decyduję się napisać ten artykuł
zamiast coś zjeść albo posprzątać łazienkę, jaki sens ma
narzekanie, że jestem głodny, a w łazience jest brudno? Lista
rzeczy, na których niezrobienie mogę narzekać, ciągnie się
niemal w nieskończoność. Stwierdzam tylko fakt, że – kiedy
decyduję się na robienie czegoś – tym samym postanawiam nie
robić w tym samym czasie niczego innego. Nie jest to raczej
szczególnie odkrywcze. A zatem pomysł, by nagradzać mnie i karać
za podjęte przeze mnie decyzje – zakładając, że nie używałem
przemocy – jest całkowicie irracjonalny i niszczący. I to jest
podstawowy powód, dla którego państwo zawsze przeradza się w
złośliwy nowotwór zdążający do bolesnej autodestrukcji.
Irracjonalizm zawsze krąży w poszukiwaniu przemocy i wspiera jej
używanie; przemoc z kolei powoduje wzmaganie się irracjonalizmu –
aż do nadejścia końca. Prawdopodobnie jest już za późno, aby
uniknąć tego końca, a więc musimy zwyczajnie zadowolić się
pomocniczą rolą przy tworzeniu nowego i mądrzejszego początku.
[2005]
Mark
R. Crovelli
Niejasne
koncepcje Kościoła
Katolickiego
dotyczące kradzieży
Podobnie
jak niemal wszystkie wyznania chrześcijańskie, Kościół
Rzymskokatolicki w bardzo dużej części czerpie swoją filozofię
moralną z Dekalogu – to jest z danego przez Boga Mojżeszowi
zbioru dziesięciu zasad moralnych, które wyznaczają powinności
moralne człowieka względem Boga oraz innych ludzi.
Pierwszoplanowość Dekalogu w katolickiej filozofii moralnej
potwierdził Jezus, gdy zapytano Go: „Nauczycielu, co dobrego mam
czynić, aby otrzymać życie wieczne?”.
Młodzieńcowi,
który stawia to pytanie, Jezus odpowiada, przypominając najpierw o
konieczności uznania Boga za „jedynie Dobrego”, za
najdoskonalsze Dobro i za źródło wszelkiego dobra. Następnie
Jezus mówi do niego: „Jeśli chcesz osiągnąć życie, zachowaj
przykazania”. I przytacza swojemu rozmówcy przykazania dotyczące
miłości bliźniego: „Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij,
nie zeznawaj fałszywie, czcij ojca i matkę”. W końcu Jezus
streszcza te przykazania w sposób pozytywny: „Miłuj swego
bliźniego, jak siebie samego!”1.
Jako
fundament, na którym mocno opiera się katolicka moralność,
Katechizm
Kościoła Katolickiego
(oficjalny wykładnik doktryny katolickiej), poświęca naturalnie
sporo miejsca i wysiłku wyjaśnieniu każdego z Dziesięciorga
Przykazań. W niniejszym artykule wysuwam moje wątpliwości co do
sposobu przedstawienia przez Katechizm
Kościoła Katolickiego
siódmego przykazania: „Nie będziesz kradł”. Twierdzę, że –
o ile Katechizm
można uznać za reprezentatywny dla generalnego stanowiska
katolickiego, Kościół sformułował niesłychanie niejasne, mylące
i często błędne koncepcje dotyczące kradzieży. Dowodzę, że
Kościół usiłował usprawiedliwiać przywłaszczanie cudzego
mienia, które stoi w jawnej sprzeczności z bezpośrednim zakazem
kradzieży przedstawionym w Dekalogu. Piszę o tym w nadziei, że
katoliccy myśliciele i pisarze (a) poważnie potraktują koncepcję,
że przywłaszczanie sobie nabytej przez kogoś uczciwie własności
bez jego zgody zawsze
jest kradzieżą oraz (b) staną w obronie miliardów ludzi, których
dotyka ta bandycka działalność.
Definicja
kradzieży w Katechizmie
Kościoła Katolickiego
Aby
katolicy i ogólnie chrześcijanie byli w stanie przestrzegać
siódmego przykazania, przede wszystkim muszą wiedzieć, jaka jest
definicja kradzieży. Co zupełnie oczywiste, aby nie kraść,
człowiek musi umieć jasno odróżnić te sytuacje, w których mamy
do czynienia z kradzieżą, od tych, w których do niej nie dochodzi.
Katechizm
Kościoła Katolickiego
proponuje katolikom taką właśnie definicję:
Siódme
przykazanie zabrania kradzieży,
która polega na przywłaszczeniu dobra drugiego człowieka wbrew
racjonalnej woli właściciela. Nie mamy do czynienia z kradzieżą,
jeśli przyzwolenie może być domniemane lub jeśli jego odmowa
byłaby sprzeczna z rozumem i z powszechnym przeznaczeniem dóbr. Ma
to miejsce w przypadku nagłej i oczywistej konieczności, gdy
jedynym środkiem zapobiegającym pilnym i podstawowym potrzebom
(pożywienie, mieszkanie, odzież...) jest przejęcie dóbr drugiego
człowieka i skorzystanie z nich2.
Chociaż
nie jest moją główną intencją wnikliwa analiza i prowadzenie
krytyki tej definicji kradzieży, należy zauważyć, że jest ona
pod kilkoma względami nader niejednoznaczna. Niejasne jest na
przykład, czy wyrażenie „racjonalna wola” oznacza po prostu
racjonalną
zgodę właściciela,
czy to, czego właściciel powinien
chcieć.
Niejasno brzmi również sformułowanie „powszechne przeznaczenie
dóbr”, biorąc pod uwagę wyraźne zastrzeżenie Leona XIII, że
nie wolno powoływać się na tę koncepcję dla zanegowania prawa do
własności prywatnej:
Nie można
także prywatnemu posiadaniu przeciwstawiać prawdy, że Bóg całemu
rodzajowi ludzkiemu dał ziemię do używania i do wykorzystywania.
Jeśli się bowiem mówi, że Bóg dał ziemię całemu rodzajowi
ludzkiemu, to nie należy tego rozumieć w ten sposób, jakoby Bóg
chciał, by wszyscy ludzie razem i bez różnicy byli jej
właścicielami, ale znaczy to, że nikomu nie wyznaczył części do
posiadania, określenie zaś własności poszczególnych jednostek
zostawił przemyślności ludzi i urządzeniom narodów. Zresztą,
jakkolwiek podzielona między prywatne osoby ziemia, nie przestaje
służyć wspólnemu użytkowi wszystkich; nie ma bowiem takiego
człowieka, który by nie żył z płodów roli3.
Mój
sprzeciw wobec podejścia Katechizmu
do kradzieży idzie znacznie głębiej niż drobne zastrzeżenia
dotyczące stylu sformułowań. W istocie mój zarzut dotyczy tego,
że od początku do końca Katechizmu
zauważamy absolutny brak konsekwentnego stosowania norm dotyczących
kradzieży nakreślonych w jej definicji. Widzimy w szczególności
całkowite zaniechanie stosowania norm dotyczących kradzieży wobec
tych ludzi, którzy pracują dla państwa.
Podczas gdy wobec normalnych ludzi Katechizm
dość konsekwentnie stosuje kryteria dotyczące kradzieży, nie
stosuje tych kryteriów wobec prezydentów, premierów, kongresmenów,
policjantów, poborców podatkowych, biurokratów oraz żadnej innej
osoby, która żyje z pieniędzy odebranych w podatkach.
To nie kradzież, jeśli dopuszcza się jej państwo
Gdy
Katechizm
omawia działania ludzi niezatrudnionych przez państwo, stosuje
swoją definicję kradzieży całkiem konsekwentnie. Znajdujemy zatem
w Katechizmie
potępienie „wszelkiego
rodzaju przywłaszczania i zatrzymywania niesłusznie dobra drugiego
człowieka” jako naruszenia siódmego przykazania4.
Podobnie, Katechizm
napomina tych, którzy przetrzymują skradzione dobra, aby zwrócili
je prawowitemu właścicielowi: „Na mocy sprawiedliwości wymiennej
naprawienie
popełnionej niesprawiedliwości
wymaga zwrotu skradzionego dobra jego właścicielowi”5.
Gdy
jednak dochodzi do omówienia działań ludzi zatrudnionych przez
państwo, Katechizm
wynajduje rozmaite wymówki dla usprawiedliwienia dokonywanego przez
pracowników państwowych zaboru cudzej własności bez zgody jej
właściciela. W istocie koncepcja wysuwana w Katechizmie
głosi, że gdy ludzie zatrudnieni przez państwo zagarniają
własność prywatną bez zgody właścicieli (np. opodatkowują
ich), nie
dokonują kradzieży.
Chociaż Katechizm
nie stwierdza wyraźnie, że podatki to nie kradzież, niemniej
jednak stwierdza, że:
Uległość
wobec władzy i współodpowiedzialność za dobro wspólne wymagają
z moralnego punktu widzenia płacenia podatków
[...]6;
oraz:
Jest rzeczą
niesprawiedliwą niepłacenie instytucjom ubezpieczeń społecznych
składek
ustalonych przez prawowitą władzę7.
Jeśli
wyjmiemy te napomnienia z kontekstu, niekoniecznie oznaczają one, że
podatki to nie kradzież. Zawierają
jednak tę nieuniknioną implikację, jeśli połączymy je z inną
podstawową zasadą katolickiej, a w rzeczywistości każdej
chrześcijańskiej, moralności – mianowicie z obowiązkiem
nieposłuszeństwa państwu, gdy jego prawa sprzeciwiają się prawom
Bożym: „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi” (Dz 5, 29).
Ze względu na tę podstawę katolickiej moralności, Katechizm
jednoznacznie nakazuje katolikom odmawianie posłuszeństwa państwu,
kiedy jego działania sprzeciwiają się prawom Bożym:
Obywatel
jest zobowiązany w sumieniu do nieprzestrzegania zarządzeń władz
cywilnych, gdy przepisy te są sprzeczne z wymaganiami ładu
moralnego, z podstawowymi prawami osób i ze wskazaniami Ewangelii.
Odmowa
posłuszeństwa
władzom cywilnym, gdy ich wymagania są sprzeczne z wymaganiami
prawego sumienia, znajduje swoje uzasadnienie w rozróżnieniu między
służbą Bogu a służbą wspólnocie politycznej. „Oddajcie więc
Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga”
(Mt 22, 21). „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi” (Dz 5,
29)8.
(Zauważmy,
że Katechizm
nie mówi, iż obywatele tylko mają
prawo
do nieposłuszeństwa władzom cywilnym, gdy ich żądania są
sprzeczne z kodeksem moralnym; zamiast tego jasno stwierdza, że
obywatele są „zobowiązani
w sumieniu”
do nieposłuszeństwa).
Kiedy
uwzględnimy obydwie te koncepcje, widzimy, że Katechizm
nakazuje katolikom odmawianie posłuszeństwa państwu, gdy jego
prawa sprzeciwiają się prawom Bożym, ale nakazuje im także płacić
podatki oraz „składki” na ubezpieczenie społeczne. Nieodzowny
stąd wniosek, że, gdy państwo odbiera ludziom pieniądze wbrew ich
woli, nie jest to naruszenie Prawa Bożego –
w szczególności siódmego przykazania.
Jeśli podatki uznano by za formę kradzieży (a więc naruszenie
siódmego przykazania), katolicy byliby zobowiązani w sumieniu do
sprzeciwiania się im z zasady i odmowy płacenia ich, kiedy to tylko
możliwe. Można stąd wyciągnąć nieuchronny wniosek, że według
Katechizmu
Kościoła Katolickiego
kradzież to nie kradzież, jeśli dopuszcza się jej państwo.
Kradzież to kradzież
– nawet jeśli dopuszcza się jej państwo
Jak
przed chwilą zauważyliśmy, Katechizm
Kościoła Katolickiego
zajmuje stanowisko, zgodnie z którym, gdy ludzie zatrudnieni przez
państwo przejmują czyjeś mienie bez zgody właściciela, nie jest
to forma kradzieży. Chciałbym zasugerować, że nie to jest
stanowisko, jakie winien zajmować chrześcijański Kościół, który
bierze Dekalog za podstawę swojego kodeksu moralnego. Siódme
przykazanie jednoznacznie zakazuje kradzieży i nie czyni wyjątków
dla ludzi pracujących na stanowiskach państwowych.
Wszystko,
czego potrzeba, aby zrozumieć, dlaczego podatki są faktycznie formą
kradzieży, to uznać, że wszyscy
ludzie płacą je państwu pod przymusem. To po prostu prawda, bo
wszyscy ludzie płacą podatki tylko dlatego, żeby uniknąć kar,
które państwo nakłada na tych, którzy odmawiają podporządkowania
się. Poczynię jeszcze kilka dalszych uwag na temat faktu, że
podatki to kradzież, ale naprawdę istotne z moralnego punktu
widzenia jest to, że podatki są płacone państwu niedobrowolnie.
Przymusową naturę podatków można dostrzec w samym znaczeniu tego
słowa. Wspomina o tym Charles Adams:
Podobieństwo
między poborcami podatków a rabusiami odnajdujemy również w
podstawowym znaczeniu stojącym za słowem „opodatkowanie”, które
oznacza przymusowe
wywłaszczenie.
Podatki to nie długi, mimo że nierozważnie tak je nazywamy. Zasada
dotycząca sprawiedliwej wartości rynkowej przedmiotu – stanowiąca
podstawę do legalnie egzekwowanego długu – nie znajduje
zastosowania w dyskusji o podatkach. Podatek się należy, bo rząd
nakazuje go płacić. Nie potrzeba niczego innego9.
Nie
ma ponadto znaczenia, że państwo twierdzi, iż dostarcza „usług”
w zamian za pieniądze wymuszane od swoich poddanych. Taka jest
prosta prawda, bo – skoro państwo musi grozić swoim poddanym
surowymi karami, aby skłonić ich do płacenia za swoje „usługi”,
poddani najwyraźniej nie cenią zbytnio owych usług. Sony nie musi
straszyć swoich klientów wyrokami długoletniego więzienia w
towarzystwie gwałcicieli i morderców, aby sprzedać swoje najnowsze
telewizory wysokiej rozdzielczości, ponieważ dostarcza produkt,
jaki przynajmniej część ludzi jest gotowa dobrowolnie nabyć.
Inaczej jest z państwem, które dosłownie
grozi uwięzieniem swoich poddanych, jeśli odmówią oddania swoich
pieniędzy – i
faktycznie wtrąca ich do więzień, jeśli nie zapłacą;
stosując środek, który byłby niekonieczny, gdyby tak zwane
„usługi”, których – jak twierdzi – dostarcza, były
naprawdę cenione przez jego poddanych. Krótko mówiąc, nie chodzi
tu o to, że poddani rządu płacą podatki, usiłując nabyć
„usługi”, których chcą albo potrzebują. H.L. Mencken
stwierdził niegdyś sardonicznie, że inteligentny człowiek płaci
podatki, chociaż jest przekonany, iż tym sposobem nie nabywa
wartościowych usług:
Gdy
inteligentny człowiek płaci podatki, z pewnością nie sądzi, że
dokonuje roztropnej i zyskownej inwestycji swoich pieniędzy;
przeciwnie, czuje, że jest ograbiany na ogromną skalę, aby
otrzymać w zamian usługi, które, z grubsza rzecz biorąc, są dla
niego bezużyteczne, a w znacznej części jawnie szkodliwe. Może
być przekonany, że, powiedzmy, policja jest potrzebna do ochrony
jego życia i własności oraz że armia i marynarka wojenna chronią
go przed dostaniem się w niewolę jakiegoś nieokreślonego, obcego
kajzera, ale i tak uważa te usługi za przesadnie drogie – widzi,
że nawet najpotrzebniejsze z nich tylko ułatwiają wyzyskiwaczom
ustanawianie rządu w celu obrabowania go. Do samych ciemięzców nie
ma za grosz zaufania. Uważa ich wyłącznie za bezużytecznych
grabieżców; sądzi, że zysk netto z prowadzonych przez nich na
szeroką skalę kosztownych operacji nie przewyższa tego, co zyskuje
na pieniądzach pożyczonych bratu swojej żony. Tworzą oni władzę,
która stale nad nim stoi, nieustannie szukając nowych sposobności,
aby coś zeń wycisnąć. Gdyby mogli to zrobić bez ryzyka,
obdarliby go do gołej skóry. Jeśli w ogóle coś mu zostawiają,
robią to wyłącznie z rozsądku, tak jak gospodarz zostawia kwoce
część jaj10.
Podatki
nie są dobrowolnymi opłatami za wyświadczone usługi; nie są
również dobrowolnymi „składkami”, których cel stanowi
wsparcie „dobra wspólnego”. To bardzo istotna kwestia, bo, jak
zauważyliśmy wyżej, Katechizm
nieroztropnie odnosi się do podatków na ubezpieczenie społeczne
jako do „składek”. Używanie terminu „składka” odpowiada
prawdzie, jeśli dotyczy dobrowolnego datku na, powiedzmy, prowadzoną
przez harcerzy zbiórkę słodyczy. Używanie terminu „składka”
jest jednak całkowicie niewłaściwe, kiedy opisujemy podatki na
ubezpieczenie społeczne – albo jakiekolwiek inne podatki. Po
pierwsze, jak właśnie zauważyliśmy, poddanym nie daje się
wyboru, czy chcą płacić tę tak zwaną „składkę”. Wręcz
przeciwnie, po prostu każe im się zapłacić pewną sumę albo
ryzykować pobytem w więzieniu. Ponadto raczej częściej niż
rzadziej pieniądze, których domaga się państwo, są jawnie
odejmowane od wypłaty poddanego, zanim stanie on przed szansą, aby
chociaż potrzymać swoje ciężko zarobione pieniądze we własnych
rękach. Trudno mówić o tym, że poddany wpłacił „składkę”,
skoro pieniądze są mu odbierane jeszcze zanim je otrzyma. Nie
mówiąc już o raczej sporej liczbie ludzi uważających rządowe
programy ubezpieczeń społecznych za nic więcej tylko skazane z
natury na bankructwo piramidy finansowe na masową skalę. Byłoby
obłudą twierdzić, że ci ludzie wpłacaliby „składki” na
program, który traktują z pogardą i uważają za zbójecko
niewypłacalny. Podobnie, nie użylibyśmy raczej słowa „składka”
na określenie pieniędzy odebranych pod przymusem w podatkach
amerykańskim katolikom na finansowane przez państwo aborcje.
Katolicy nie chcą dobrowolnie finansować aborcji, ale ponieważ
podatki (i – tak – opłaty na ubezpieczenie społeczne również)
są przymusowe, a zatem niedobrowolne, nie mają w tej kwestii
wyboru.
Byłoby
bezsensowne wyrażanie w tym momencie sprzeciwu i twierdzenie, że w
końcu ludzie zgadzają się na podatki, przynajmniej w demokracjach,
ponieważ daje się im prawo do głosowania. Pogląd, że głosowanie
stanowi akt zgody na państwową władzę nakładania podatków,
oznaczałby całkowicie błędną interpretację tego, co faktycznie
się dzieje, kiedy ludzie głosują. Jak wskazał A. John Simmons,
głosowanie oznacza tylko preferencję
– nie można bynajmniej zakładać, że oznacza ono zgodę
na podatki albo nawet na istnienie państwa:
Byłoby
dobrze, gdybyśmy pamiętali, że głosowanie często nie oznacza
zgody na coś, ale tylko wyrażenie
preferencji.
Jeśli państwo daje grupie skazańców wybór między rozstrzelaniem
przez pluton egzekucyjny a zastrzykiem z trucizną i wszyscy z nich
głosują za plutonem, nie możemy wnioskować stąd, że tym samym
więźniowie godzą
się
na bycie rozstrzelanym. Oczywiście, wybierają tę opcję; przystają
na nią, ale wyłącznie w tym sensie, że wolą ją od drugiej
opcji. Nie przyzwalają na żadną z opcji, gardząc obiema.
Głosowanie w wyborach demokratycznych na któregoś z kandydatów ma
niekiedy przygnębiająco podobny charakter. Państwo proponuje ci
wybór między kandydatami (albo może to „naród” wychodzi z tą
propozycją), a ty wybierasz jednego z nich, mając nadzieję na
zrobienie jak najlepszego użytku z tej złej sytuacji. Wyrażasz
zatem preferencję, aprobujesz tego kandydata (woląc go od innych),
ale nie zgadzasz się na niczyją władzę11.
Te
rozważania kierują nas z powrotem do definicji kradzieży zawartej
w Katechizmie
Kościoła Katolickiego.
Przypomnijmy sobie, że Katechizm
definiuje jako akty kradzieży (a zatem zakazuje ich jako
naruszających siódme przykazanie) te działania, które polegają
na przywłaszczaniu sobie „dobra drugiego człowieka wbrew
racjonalnej woli właściciela”. Jak dotąd, podawałem argumenty
na to, że podatki to z konieczności nic ponad prowadzone na masową
skalę zagarnianie własności ludzi bez ich zgody, bo podatnicy
oddają swoje pieniądze tylko po to, aby uniknąć uwięzienia –
albo, w niektórych przypadkach, czegoś gorszego. Przedstawiłem
dowody na poparcie słynnego retorycznego pytania świętego
Augustyna: „Czym są królestwa, jeśli nie bandami kryminalistów
działającymi na wielką skalę? Czym są gangi kryminalne, jeśli
nie małymi królestwami?”. Krótko mówiąc, dowodziłem, że
podatki to kradzież, a zatem coś zakazanego przez siódme
przykazanie. Pozostały fragment tej części mojego tekstu zostanie
poświęcony dwóm argumentom przeciwko idei głoszącej, że podatki
to kradzież, które można by wysuwać, powołując się na
Katechizm
Kościoła Katolickiego.
Kontrargument
pierwszy: Ludzie powinni chcieć płacić podatki ze względu na
„dobro wspólne”
Pierwszy
kontrargument, jaki można by podnieść, brzmiałby: podatki to nie
kradzież, bo ludzie powinni chcieć wspierać „dobro wspólne”
przez płacenie państwu pieniędzy. Takie uzasadnienie oznacza
żądanie od nas ślepej wiary w państwo; mianowicie
przeświadczenia, że państwo to instytucja, która faktycznie
działa dla „dobra wspólnego”. Niestety, nie ma w tej koncepcji
ani odrobiny prawdy. W istocie bylibyśmy prawdopodobnie bliżsi
prawdy, gdybyśmy stwierdzili coś przeciwnego; to mianowicie, że
państwo to instytucja nieubłaganie sprzeciwiająca
się „dobru
wspólnemu” ludzkości.
Aby
zrozumieć, dlaczego tak jest, przyjrzyjmy się bliżej temu, jak
efektywne było państwo finansowane z podatków w zakresie ochrony i
promowania „dobra wspólnego” ludzkości na przestrzeni zaledwie
ostatnich stu lat. W przeciągu ostatnich stu lat rozmaitym państwom
na całym świecie udało się osiągnąć, co następuje (weźmy pod
uwagę, że to fragmentaryczna lista):
● prowadzić
dwie finansowane z podatków wojny światowe, których wynikiem były
miliony ofiar, zniszczenie kilkudziesięciu miast w Europie i Japonii
oraz doszczętne zubożenie wielu milionów innych ludzi;
● prowadzić
kilkadziesiąt innych, krwawych wojen wewnątrzpaństwowych i
domowych finansowanych z podatków;
● zamordować
z zimną krwią około 170 milionów swoich własnych niewinnych
poddanych, co udokumentował R.J. Rummel12;
● skonstruować,
z użyciem pieniędzy pochodzących z podatków, broń atomową,
zagrażającą samemu istnieniu ludzi na Ziemi, a nawet posunąć się
do użycia jej przeciw niewinnym cywilom;
● uwięzić
dziesiątki milionów ludzi, aby wykorzystać ich do pracy
niewolniczej (np. w ZSRR) albo z innych błahych przyczyn (np. w USA
za narkotyki);
● podpisać
mordercze umowy celem ograniczenia handlu (przykład Iraku) i zakazać
używania DDT w regionach świata dotkniętych malarią, co
kosztowało życie milionów ludzi. Koszty egzekwowania nakazów
pokryto, oczywiście, z podatków.
Tylko
ktoś myślący naprawdę utopijnie albo ślepy na historię mógłby
pomyśleć, że finansowane z podatków państwo było w ciągu
ostatnich stu lat narzędziem działającym dla „dobra wspólnego”.
Katechizm
definiuje „dobro wspólne” jako „sumę warunków życia
społecznego, jakie zrzeszeniom bądź poszczególnym członkom
społeczeństwa pozwalają osiągnąć pełniej i łatwiej własną
doskonałość”13.
Jeżeli Kościół Katolicki nie sądzi, że człowiek spełnia się,
dokonując morderstw, trudno pojąć koncepcję, głoszącą, że
można by ślepo zakładać, iż państwo jest narzędziem
działającym dla „dobra wspólnego”. Ponadto wydaje się, że
trudno potępiać tych, którzy uznając te przytłaczające fakty
historyczne dotyczące państw w XX wieku, mogliby odmówić płacenia
podatków, z których finansowane są te zbrodnie.
Co
więcej, nawet gdyby prawdą było, że ludzie powinni chcieć płacić
państwu pieniądze w celu krzewienia „dobra wspólnego”, nie
oznaczałoby to wcale, że osoby zatrudnione przez państwo mają
prawo
przemocą odbierać ludziom pieniądze, jeśli ci nie będą chcieli
płacić. Bez wątpienia byłoby olbrzymim non
sequitur
dojście do wniosku, że państwo ma prawo przywłaszczać sobie
mienie ludzi bez ich zgody tylko dlatego, że „oni powinni tego
chcieć”. Jak właśnie zauważyliśmy, twierdzenie, że ludzie
powinni chcieć wspierać te mordercze instytucje, jest samo w sobie
wysoce wątpliwe, ale nawet gdyby prawdą było, że państwo stanowi
wyłącznie narzędzie działające dla „dobra wspólnego”, jak
mogłoby stanowić to sensowne uzasadnienie moralne dla grożenia
więzieniem ludziom, którzy zdecydowali się nie płacić? Bardzo
celnie wypowiada się w tej kwestii Carl Watner:
Zamiast
straszyć krnąbrnych obywateli więzieniem, oświećcie ich w
kwestii obywatelskich obowiązków. Zademonstrujcie, dlaczego powinni
składać się na swój rząd. Grożenie przemocą to nie sposób na
przekonanie ich. Powinni być zostawieni w spokoju i powinno się im
odmówić tych usług rządowych, za które nie chcą płacić. A
jeśli zwolennicy rządu wciąż nie są w stanie zebrać w podatkach
wystarczającej sumy, aby utrzymać rząd takiej wielkości, jaką
uznają za potrzebną, powinni sięgnąć głębiej do własnych
kieszeni. Fakt, że rząd to „dobra sprawa” nie usprawiedliwia
okradania i mordowania tych, którzy odmawiają mu wsparcia. To
nazywam chrześcijańskim sposobem obchodzenia się z tymi, którzy
odmawiają płacenia14.
Twierdzenie,
że ludzie powinni chcieć wspierać rząd, bynajmniej nie daje
moralnych podstaw do stosowania wyjątku od jednoznacznego i prostego
zakazu zawartego w Dekalogu: „Nie będziesz kradł”.
Kontrargument
drugi: Tylko niektóre
państwa są złe
Drugi
kontrargument przeciw twierdzeniu, że podatki to kradzież (a zatem
zakazuje ich siódme przykazanie), który chcę rozważyć, dotyczy
koncepcji, która głosi, że tylko niektóre państwa dokonują
złych czynów, podczas gdy inne – nie. To twierdzenie pojawia się
w Katechizmie
w kontekście fragmentu mówiącego o tym, że władza pochodzi od
Boga i może być sprawowana albo legalnie, albo nielegalnie:
Władza
jest sprawowana w sposób prawowity tylko wtedy, gdy troszczy się o
dobro wspólne danej społeczności i jeśli do jego osiągnięcia
używa środków moralnie dozwolonych. Jeśli sprawujący władzę
ustanawiają niesprawiedliwe prawa lub podejmują działania
sprzeczne z porządkiem moralnym, to rozporządzenia te nie
obowiązują w sumieniu15.
Odwołanie
się do tak zwanej „legalnej władzy” nie może jednak dostarczyć
logicznego argumentu przeciw twierdzeniu, że podatki to kradzież.
Przeciwnie – jak dowodziłem w innym tekście, powoływanie się na
„legalność władz” dla usprawiedliwienia podatków to w istocie
błąd niedostatecznego uzasadnienia:
Awaryjne
stanowisko katolickiej nauki społecznej stającej w obliczu tych
otrzeźwiających faktów dotyczących państwa jako instytucji z
zasady przymusowej polegało na utrzymywaniu, że istnieje różnica
między tak zwaną „prawowitą” albo „legalną” władzą oraz
władzą używaną do niewłaściwych celów. [...] Problem związany
z tego rodzaju argumentacją polega na tym, że stanowi ona niemal
wzorcowy przykład błędu niedostatecznego uzasadnienia. Jedną
rzeczą byłoby twierdzenie, że Bóg obdarował ludzi różnymi
talentami i że niektórzy otrzymali od Niego dar przywództwa,
podczas gdy inni – nie; czymś zupełnie innym byłoby jednak
wyciąganie stąd wniosku, że niektórzy ludzie otrzymują od Boga
prawo wymuszania swojej woli na sąsiadach, którym się tak nie
poszczęściło, przywłaszczania sobie część ich dochodów,
grożenia im uwięzieniem albo zabiciem, jeśli odmówią
posłuszeństwa, zmuszania swoich sąsiadów do służby wojskowej,
zasiadania w ławie przysięgłych albo świadczenia jakichkolwiek
innych usług, jeśli już o to chodzi16.
Ważne,
aby uświadomić sobie, że Katechizm
wyraźnie zaznacza, iż władze mogą stosować jedynie „środki
moralnie dozwolone” do osiągnięcia dobra wspólnego. Biorąc pod
uwagę ten fakt oraz to, że dla chrześcijan kradzież nie jest
środkiem moralnie dozwolonym, jakiekolwiek odwoływanie się do
legalnej władzy jako usprawiedliwienia podatków to oczywisty błąd
niedostatecznego uzasadnienia17.
Fakty
są takie, że wszystkie współczesne państwa zdobywają środki na
swoją działalność, grożąc ludziom wyrządzeniem krzywdy, jeśli
ci odmówią płacenia. A, jak zauważył Murray Rothbard, ponieważ
podatki są z definicji równoznaczne kradzieży, trudno pojąć, jak
można by powiedzieć o którymkolwiek spośród finansowanych z
podatków, samozwańczych władców, że jest „legalny”:
Wszystkie
inne
osoby i grupy w społeczeństwie (z wyjątkiem znanych i nielicznych
przypadków przestępców takich jak złodzieje czy napadający na
banki) uzyskują dochody drogą dobrowolnych umów: albo
sprzedając wyroby lub usługi konsumentom, albo
w postaci dobrowolnej darowizny (np. członkostwo w klubie lub
stowarzyszeniu, zapis testamentowy lub spadek). Tylko
państwo
uzyskuje swój dochód, stosując przemoc, strasząc surowymi karami,
gdyby przychód nie nadchodził. Ta przemoc znana jest pod nazwą
„podatki”, chociaż w epokach, w których ludzie byli mniej
bezwolni, określano ją często jako „haracz”. Podatki to
kradzież i tyle; kradzież dokonywana na olbrzymią skalę, z którą
nie może się równać działalność żadnego ze znanych
przestępców „prywatnych”18.
Podsumowanie
Cel
tego artykułu to po prostu przypomnienie Kościołowi Katolickiemu,
że podstawy jego systemu etycznego leżą w Dekalogu. Siódme
przykazanie wyraźnie potępia przejmowanie cudzej własności bez
zgody właściciela. Przykazanie nie wspomina o wyjątkach takich
jak: „Nie będziesz kradł, chyba że w ramach emerytalnych piramid
finansowych” albo „Nie będziesz kradł, chyba że pracujesz dla
grupy, która ma hymn i flagę”.
Kwestia
podatków ma we współczesnym świecie niezmiernie istotne znaczenie
moralne. Ludzie, którzy pracują dla dzisiejszych państw,
wzbogacili się i uzbroili do tego stopnia, że stali się poważnym
zagrożeniem dla samego istnienia Ziemi i zamieszkujących ją ludzi.
Ich bogactwa są zdobywane przez zagarnianie pieniędzy i własności
zwykłych ludzi bez ich zgody i pod groźbą uwięzienia ich, jeśli
odmówią płacenia. Nic nie daje ani katolikom, ani w ogóle
komukolwiek przyjmowanie przez Kościół Katolicki romantycznej
wizji państwa w nadziei, że stanie się ono narzędziem działającym
dla „dobra wspólnego”, podczas gdy współczesnym państwom
wciąż dokonującym grabieży i morderstw poświęca się książki
historyczne. Chrześcijańska cnota roztropności w istocie domaga
się
od nas, abyśmy widzieli świat takim, jaki jest – jasno i z pełną
nadziei stanowczością.
Światu
nie dają również nic próby trywializowania ze strony Kościoła
Katolickiego pytania o moralność podatków przez porównywanie ich
z aborcją i konkludowanie, że – ponieważ morderstwo jest gorsze
od kradzieży – zanim przejdziemy do podatków, musimy zająć się
sprawą aborcji. Jak zapisał święty Bernardyn ze Sieny w
opowiadaniu o
świętym
Franciszku z Asyżu, ogrom kradzieży dokonywanej na tym świecie
czyni ją główną troską chrześcijan:
Pewnego
dnia, gdy święty Franciszek przejeżdżał przez miasto, pojawił
się przed nim człowiek opętany przez demona i zapytał: „Jaki
jest najgorszy grzech na świecie?” Święty Franciszek
odpowiedział, że najgorsze jest morderstwo. Ale zły duch odrzekł,
iż istnieje jeden grzech jeszcze gorszy niż morderstwo. Wtedy
święty Franciszek rozkazał: „Zaklinam cię na Boga, powiedz mi,
który grzech jest gorszy niż morderstwo!”. I wtedy diabeł
odpowiedział, że niesprawiedliwe rozporządzanie rzeczami, które
należą do kogoś innego, jest grzechem gorszym niż morderstwo, bo
to właśnie ten grzech skazuje więcej ludzi na piekło niż
jakikolwiek inny19.
Podatki
stosuje się we współczesnym świecie na tak masową skalę, że to
ich dotyczy prawdopodobnie najistotniejsze pytanie moralne naszych
czasów. A Kościół Katolicki, jeśli chce pozostać wierny
Jezusowemu napomnieniu, że mamy być posłuszni przykazaniom, musi w
końcu zdać sobie sprawę z tego, że podatki
to kradzież,
a zatem zakazuje ich siódme przykazanie.
[2009]
1
The
Catechism of the Catholic Church,
United States Catholic Conference Inc., Libreria Editrice Vaticana,
1994. Cyt.
w języku polskim: Katechizm
Kościoła Katolickiego,
nr 2052. Wszystkie cytaty z polskiej wersji Katechizmu
w oparciu o wydanie Pallottinum 1994.
3
Leo XIII, Rerum
Novarum,
Boston 2000, § 14. Cyt. w języku polskim: Leon XIII, Rerum
Novarum,
nr 7, http://pl.wikisource.org/wiki/Rerum_novarum.
9
Charles
Adams, For
Good and Evil: The Impact of Taxes on the Course of Civilization,
New York 1993, s. 1.
11
A.
John Simmons, On
the Edge of Anarchy: Locke, Consent, and the Limits of Society,
w: Studies
in Moral, Political and Legal Philosophy,
pod red. Marshalla Cohena, Princeton 1993, s. 222–223.
14
Chciałbym wyrazić podziękowanie Carlowi Watnerowi za wiele
pomocnych komentarzy i sugestii na temat wstępnej wersji tego
artykułu. Zob.
jego artykuły w „The Voluntaryist”: A
Moral Challenge,
nr 138, III kwartał 2008
[http://www.voluntaryist.com/backissues/138.pdf] oraz Moral
Challenge II,
nr 141, II kwartał 2009
[http://www.voluntaryist.com/backissues/141.pdf].
16
Mark R. Crovelli, What
Belongs to Caesar?
[Co
należy do Cezara?],
Mises
Daily Article,
http://mises.org/story/3081, 2 września 2008.
19
Cyt.
za: Alejandro A. Chafuen, Faith
and Liberty: The Economic Thought of the Late Scholastics,
New York 2003, s. 31.
Teksty zostały pierwotnie opublikowane na autorskiej stronie ich tłumacza, Łukasza Kowalskiego. Projekt logo: Sztukmistrz.
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz