Najnowszy wspaniały świat

W święto św. Szczepana, Pierwszego Męczennika, A.D. 2014


Futurolodzy dawnych czasów – Kolumbowie natchnionych marzeń lub posępni prorocy – zapewne zasypiali spokojnie. Pierwsi mogli się cieszyć, że nigdy nie dożyją chwili, gdy rzeczywistość może zada kłam ich wizjom, drudzy – że nie dotrwają godziny, w której je potwierdzi.

Ale wspaniały świat Huxleya, który miał nadejść za lat sześćset, już mamy wokół nas; wystarczyło (jak zauważył Jan Paweł II) sześćdziesiąt. Toteż dzisiejsi futurolodzy sen mają chyba niespokojny. Kto wie, czy o wschodzie słońca będziemy mieli okazję ujrzeć jeszcze cokolwiek ze świata, któremu wczoraj powiedzieliśmy „dobranoc”.

W futurologicznej wizji Ziemkiewicza stara, chrześcijańska Europa nie jęczy pod ciosami barbarzyńców. Jęki nie są przewidziane – jeśli coś można usłyszeć, to raczej dyskretny szum komputerowej aparatury, trzaskanie migawek fotoreporterów i serie pocisków z broni maszynowej. A barbarzyńcy jeżdżą pancernymi mercedesami.

W książce Ziemkiewicza Ziemi nie czeka też najazd Marsjan. Wojna światów i bez nich niebezpiecznie zbliża się do końca: to jest do zwycięstwa wyznawców Mahometa. W gruncie rzeczy nie muszą się fatygować; wystarczy, jeśli poczekają aż ofiara – stara, chrześcijańska Europa i cała szanowna cywilizacja białego człowieka – dokończy samobójstwa.

W czterech niedługich opowiadaniach Ziemkiewicza znajdujemy epicką panoramę samobójstwa w toku. Popełnia je świat, który ma dwie strony: Wschód i Zachód.

Oto szlachetny watażka ze Wschodu wyprawia się na międzynarodową konferencję do Wiednia, by tam zabić jednego z mafijnych władców Ukrainy, a potem upokorzyć się przed niejakim Abu-Dalim, bo przychylności właściwych władców świata, wyznawców Proroka, potrzebuje jak powietrza dla realizacji swego dalekosiężnego planu: odbudowania cywilizacji na Ukrainie i w Polsce, której jego władanie ma również przynieść ulgę.

Tymczasem na Zachodzie... Dowodzony przez niejakiego Mehmeta oddział antyterrorystyczny w trakcie popisowej akcji w Marsylii nie obezwładnia bynajmniej żadnego ze zbrodniczych „komandirów” ze Wschodu, lecz starca biskupa, który ośmielił się zaprząc komputery do... odtworzenia osobowości Wielkiego Inkwizytora sprzed wieków, aby „oczyścił [...] z zepsucia” „Europę i Kościół”, który musi „przetrwać zwycięstwo barbarzyńców. I nawrócić ich. Tak, jak już raz było...” (s. 42)

Pod Brukselą zaś zahipnotyzowany, sterroryzowany przez specjalistów od rozmiękczania podświadomości jeden z najwyższych urzędników Komisji Europejskiej podpisuje faktyczne ustępstwa wobec nieznanych sprawców ze Wschodu, którzy dla wyparcia rdzennych mieszkańców Walonii z ich siedzib organizują serię „losowań” – makabrycznych zbiorowych morderstw, niebezcelowo następnie pokazywanych bezustannie w telewizji...

Diagnozę generalną stawia w myślach Perhat, najemny komendant wielkiego konwoju ciężarówek wiozącego do Kijowa zdjęty z serc mieszkańców sytego Zachodu ciężar wyrzutów sumienia w postaci stutonowego transportu „pomocy humanitarnej”.

W każdej kobiecie, jakie w życiu znał, [...] znajdował nieodmiennie małą, bezbronną dziewczynkę [...], która ponad wszystko pragnie się wtulić w potężne ramiona ojca i choć na chwilę zaznać w nich poczucia absolutnego bezpieczeństwa.

Dawać kobiecie takie poczucie – oto psi obowiązek mężczyzny. A jeśli mężczyźni utracili tę zdolność, ze swojej lub nie swojej winy, jeśli nie potrafili, okaleczani psychicznie brakiem ojców, idiotycznym wychowaniem, chorym układem społecznym, jeśli sami rozpaczliwie potrzebowali oparcia, akceptacji, ciągłego potwierdzania własnej wartości... Jeśli tacy okaleczeni, niepewni swego neurastenicy nie byli już na świecie wyjątkami, tylko właśnie normą – to świat po prostu musiał zacząć się sypać.

To dlatego wszystko się spieprzyło. Mniejsza, że ten lub tamten watażka zagroził interesom innego, że prezydenci ustalili albo nie zdołali ustalić, że doszło do sprzeczności interesów między kulturami, między cywilizacjami, między gospodarkami. Tak było od zawsze i jakoś wtedy świat się nie zawalił. Nie, nasz świat oszalał i rozlatywał się dlatego, że mężczyźni przestali dawać kobietom poczucie bezpieczeństwa, a kobiety mężczyznom czułość, że wszystko poszło na sprzedaż, wszystko zatonęło w krzykliwej reklamie, w wirze kolorowych świateł i szybkiej, łatwej miłości, po której rano zostaje tylko czczość, zmęczenie i pustka.” (s. 196)

Gdy tak rozmyśla, na nieodległym wzgórzu podkomendni jednej ze sfrustrowanych sierot po stalinizmie właśnie ustawiają działko, którego morderczy ogień ma o świcie zburzyć sielankowy obraz humanitarnego konwoju, transmitowany na żywo – między reklamami wspaniałomyślnych fundatorów – na Zachód. Ale to nie wszystko – jak się okaże, od początku chodzi nie o humanitaryzm, tylko o wzrost wpływów z reklamy – i to tak dalece chodzi, że dla osiągnięcia tego celu całość widowiska, z serią widowiskowych zbrodni włącznie, wyreżyserowali właśnie miłosierni organizatorzy konwoju. Dobro? prawda? – śmieszne słowa! – w tym świecie nie liczy się nawet litość, a rzeczywistość – ma jakieś prawa tylko o tyle, o ile zgadza się z wyliczanym komputerowo „profilem” upodobań milionowej widowni – rzeszy nabywców chleba, kłamstw i dreszczy.

Upadający Rzym Ziemkiewicza – nasza triumfująca Europa – po stuleciach trudów udaje sam przed sobą, że odpoczywa w świetle telewizyjnych reflektorów, lecz naprawdę drży w paroksyzmach chaosu. Cyprian Norwid, który jego wcześniejsze konwulsje dostrzegał sto pięćdziesiąt lat temu, nie miał wątpliwości, że ponad chaosem zatryumfuje „moc druga, młodzieńcza”, moc Chrystusa, „Co Atyli znaki, smocze garła, / Wzięła jak nić pajęcza / I złamała w kręgach, i odparła...” (Odpowiedź do Włoch). Ziemkiewicz nie manifestuje nadziei tak bezpośrednio ani jej nie motywuje tak religijnie. Jednak nie twierdzi, że brak dla niej jakichkolwiek fundamentów.

Wspomniany przed chwilą Perhat tak komentuje telewizyjne wystąpienie prowadzącej konwój francuskiej lekarki, gwiazdy samarytańskiego spektaklu:

„Straszne głupstwa pani mówiła [...] Dziki kraj, dzicy ludzie. Cholera, mało kto tu u nas może robić za bukiecik fiołków, ale i tak nie jesteśmy jeszcze najgorsi. Owszem, jak ktoś nam staje na drodze, zabijamy. Ale przynajmniej bez obłudy. Jak u Świętego Mykoły pacjentowi zabraknie pieniędzy, to go wystawiają za drzwi. Ale nie dobijają i nie wmawiają mu jeszcze, że to jego prawo do godnej śmierci. Ludzie depczą jeden drugiego, wyrywają sobie forsę sprzed mord, wydrapują oczy, tak samo, u nas, czy gdzie indziej. Ale u nas przynajmniej nie upominają się przy tym o prawa zwierząt i nie przeżywają głęboko niedoli »istot czujących« na drugim końcu świata. Przynajmniej nie kłamiemy od rana do nocy. I nie robimy ze wszystkiego cyrku!” (s. 188–189)

Ziemkiewicz nie jest pierwszy. Przed nim oskarżali Zachód o nieczułość, naiwność lub kłamstwo: Mickiewicz, de Custine, Norwid, Conrad... W świecie Ziemkiewicza grzechem głównym jest fałsz, a nowoczesnym narzędziem zła – tworząca stupiętrowe iluzje telewizja. Ale przemówienie „prostaka ze wschodu” Perhata dowodzi, że nie przestał on rozumieć, gdzie leżą granice dobra i zła. I właśnie w tym tkwi ziarno nadziei.

Z okładki Czerwonych dywanów... przez otwór wypalony w dumnym wieńcu z dwunastu złotych gwiazd spogląda  na nas  spod przymkniętych powiek tajemnicza twarz w turbanie. Czy widzi tylko „tych, co na kolanach”, „obalonych w proch” i „odwróconych plecami” do ludzi i prawd, a twarzami ku milionom błyszczących ekranów?

Henryk Antoniewicz


Rafał A. Ziemkiewicz, Czerwone dywany, odmierzony krok, Warszawa 1996

_____

Wpis jest poprawioną wersją tekstu z roku 1997.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz