Niedziela
Chrystusa Króla, A.D. 2015
Kiedy
nie wydarza się nic, co nie byłoby przewidywalne, lub – co
zdarza się częściej – nie dzieje się to, czego pragnie każdy
żądny wrażeń homo
viator
– to nawet wówczas należy wspomnieć o tym, choćby tylko z
kronikarskiego obowiązku. Nawet gdybyśmy tym samym mieli poddać
próbie pilność i uwagę Najwierniejszego z naszych Czytelników.
Taki
dzień próby nadszedł właśnie w piątek, 12 dnia czerwca. Tego
dnia, a raczej u jego zmierzchu, odbiwszy od morskiego brzegu,
skierowałem się pod prąd stanowiącej granicę pomiędzy Bretanią
a Normandią rzeki Le Couesnan, na miejsce... kolejnego noclegu.
Wyjeżdżam
stąd z mocnym postanowieniem powrotu i przebycia całego już pasa
północnego wybrzeża. Nie mówię, że wiem, ale że czuję, i (być
może już za dwa lata) chcę dać wyraz temu przeczuciu: przeczuciu,
iż Pikardia, Normandia i Bretania warte są większej uwagi niż ta,
którą poświęciłem im w tym roku, i nie mniejszej, niż
Prowansja, Akwitania czy Langwedocja, które zamierzam odwiedzić w
ramach trasy przyszłorocznej. Już teraz odczuwam pragnienie, by tu
powrócić.
Tymczasem
przede mną proza dnia, każąca stawić czoło bieżącym wyzwaniom.
Pierwszym z nich (boleśnie odczuwanym) jest konieczność skrócenia
trasy. W praktyce oznacza to, że Poitiers musi poczekać do
następnego roku.
Decyzja
podjęta w następstwie kaprysów pogody i wysłuchania głosu
rozsądku. Ten, wspomagany odgłosami deszczu bębniącego od rana o
dachy, nakazał przyjąć nowe okoliczności, a nawet na znak zgody –
podać im rękę. Obie ręce.
Więc
przez najbliższe godziny, zamiast pielęgnować w duszy smutek, w
sposób maksymalny wykorzystuję wszystkie właściwości łazienkowej
suszarki, by doprowadzić do stanu miłej używalności przemoczone
wczoraj buty i to samo uczynić z potrzebną do dalszej jazdy
odzieżą. Również korekta trasy wymaga pewnej ilości czasu i
uwagi.
Dystans
do przejechania na dziś – 50 kilometrów; nocleg w
Saint-Aubin-du-Cormier. Dystans niewielki, ale, zważywszy godzinę
wyjazdu (18:30), dostateczny, by całą uwagę i siły skupić
wyłącznie na celu.
Po
drodze mijam całkiem małą miejscowość, Saint-Rémy-du-Plain. Na
mapie ledwie punkcik. I zastanawiam się, co jest prawdziwą miarą
takich, jak to, miejsc. I czy w ogóle jest jakaś wspólna miara dla
miast z trudem mieszczących w swoich murach cuda architektury, tych,
w których wciąż żywa jest pamięć dawnej bądź tylko urojonej
świetności, i miasteczka takiego jak Saint-Rémy, które wielkość
ma wpisaną jedynie w nazwę?
I
patrząc na zwróconą w kierunku budynku merostwa postać
doświadczam stanu ducha podobnego temu, którego doznawałem
wczoraj, na szczycie Mont-Saint-Michel. Uczucia dumy płynącego z
przynależności do (tego samego) Królestwa. Czuję się jak
mieszkaniec twierdzy – bezpieczny, niezagrożony. Jak motyl
zamknięty w kokonie odwiecznej Prawdy, która za chwilę otworzy mu
przestrzenie Wolności.
Wydani
na gwałt rzekomo „nieuniknionych praw rozwoju”, które w miejsce
kultu Boga umieściły kult człowieka, nawet nie zauważyliśmy, że
skutkiem tego straciliśmy więzi łączące nas z Królestwem i
daliśmy sobie wmówić, że teraz dopiero „otośmy wolni”!
Czy
nie zdarza się nam zapomnieć, że miara, jaką przyłożyło do nas
smutne dziedzictwo rewolucji, jest przyciasna i niegodna poddanych
Prawdziwego Króla?
Bo
zaiste nie miara kartografów, geometrów i logików jest miarą
naszej wielkości.
Paweł
Schulta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz