Futurolodzy dawnych czasów –
Kolumbowie natchnionych marzeń lub posępni prorocy – zapewne zasypiali
spokojnie. Pierwsi mogli się cieszyć, że nigdy nie dożyją chwili, gdy
rzeczywistość może zada kłam ich wizjom, drudzy – że nie dotrwają godziny, w
której je potwierdzi.
Ale wspaniały świat Huxleya, który miał nadejść za lat sześćset, już
mamy wokół nas; wystarczyło (jak zauważył Jan Paweł II) sześćdziesiąt. Toteż
dzisiejsi futurolodzy sen mają chyba niespokojny. Kto wie, czy o wschodzie
słońca będziemy mieli okazję ujrzeć jeszcze cokolwiek ze świata, któremu
wczoraj powiedzieliśmy „dobranoc”.
W futurologicznej wizji
Ziemkiewicza stara, chrześcijańska Europa nie jęczy pod ciosami barbarzyńców.
Jęki nie są przewidziane – jeśli coś można usłyszeć, to raczej dyskretny szum
komputerowej aparatury, trzaskanie migawek fotoreporterów i serie pocisków z
broni maszynowej. A barbarzyńcy jeżdżą pancernymi mercedesami.
W książce Ziemkiewicza Ziemi
nie czeka też najazd Marsjan. Wojna światów i bez nich niebezpiecznie zbliża
się do końca: to jest do zwycięstwa wyznawców Mahometa. W gruncie rzeczy nie
muszą się fatygować; wystarczy, jeśli poczekają aż ofiara – stara,
chrześcijańska Europa i cała szanowna cywilizacja białego człowieka – dokończy
samobójstwa.
W czterech niedługich
opowiadaniach Ziemkiewicza znajdujemy epicką panoramę samobójstwa w toku.
Popełnia je świat, który ma dwie strony: Wschód i Zachód.
Oto szlachetny watażka ze
Wschodu wyprawia się na międzynarodową konferencję do Wiednia, by tam zabić jednego z mafijnych władców Ukrainy, a potem
upokorzyć się przed niejakim Abu-Dalim, bo przychylności właściwych władców
świata, wyznawców Proroka, potrzebuje jak powietrza dla realizacji swego
dalekosiężnego planu: odbudowania cywilizacji na Ukrainie i w Polsce, której
jego władanie ma również przynieść ulgę.
Tymczasem na Zachodzie...
Dowodzony przez niejakiego Mehmeta oddział antyterrorystyczny w trakcie
popisowej akcji w Marsylii nie
obezwładnia bynajmniej żadnego ze zbrodniczych „komandirów” ze Wschodu, lecz
starca biskupa, który ośmielił się zaprząc komputery do... odtworzenia
osobowości Wielkiego Inkwizytora sprzed wieków, aby „oczyścił [...] z zepsucia”
„Europę i Kościół”, który musi „przetrwać zwycięstwo barbarzyńców. I nawrócić
ich. Tak, jak już raz było...” (s. 42)
Pod Brukselą zaś zahipnotyzowany, sterroryzowany przez specjalistów od
rozmiękczania podświadomości jeden z najwyższych urzędników Komisji
Europejskiej podpisuje faktyczne ustępstwa wobec nieznanych sprawców ze
Wschodu, którzy dla wyparcia rdzennych mieszkańców Walonii z ich siedzib
organizują serię „losowań” – makabrycznych zbiorowych morderstw, niebezcelowo
następnie pokazywanych bezustannie w telewizji...
Diagnozę generalną stawia w
myślach Perhat, najemny komendant wielkiego konwoju ciężarówek wiozącego do Kijowa zdjęty z serc mieszkańców sytego
Zachodu ciężar wyrzutów sumienia w postaci stutonowego transportu „pomocy
humanitarnej”.
W każdej kobiecie, jakie w
życiu znał, [...] znajdował nieodmiennie małą, bezbronną dziewczynkę [...],
która ponad wszystko pragnie się wtulić w potężne ramiona ojca i choć na chwilę
zaznać w nich poczucia absolutnego bezpieczeństwa.
Dawać
kobiecie takie poczucie – oto psi obowiązek mężczyzny. A jeśli mężczyźni
utracili tę zdolność, ze swojej lub nie swojej winy, jeśli nie potrafili,
okaleczani psychicznie brakiem ojców, idiotycznym wychowaniem, chorym układem
społecznym, jeśli sami rozpaczliwie potrzebowali oparcia, akceptacji, ciągłego
potwierdzania własnej wartości... Jeśli tacy okaleczeni, niepewni swego
neurastenicy nie byli już na świecie wyjątkami, tylko właśnie normą – to świat
po prostu musiał zacząć się sypać.
To
dlatego wszystko się spieprzyło. Mniejsza, że ten lub tamten watażka zagroził
interesom innego, że prezydenci ustalili albo nie zdołali ustalić, że doszło do
sprzeczności interesów między kulturami, między cywilizacjami, między
gospodarkami. Tak było od zawsze i jakoś wtedy świat się nie zawalił. Nie, nasz
świat oszalał i rozlatywał się dlatego, że mężczyźni przestali dawać kobietom poczucie
bezpieczeństwa, a kobiety mężczyznom czułość, że wszystko poszło na sprzedaż,
wszystko zatonęło w krzykliwej reklamie, w wirze kolorowych świateł i szybkiej,
łatwej miłości, po której rano zostaje tylko czczość, zmęczenie i pustka.” (s.
196)
Gdy tak rozmyśla, na
nieodległym wzgórzu podkomendni jednej ze sfrustrowanych sierot po stalinizmie
właśnie ustawiają działko, którego morderczy ogień ma o świcie zburzyć
sielankowy obraz humanitarnego konwoju, transmitowany na żywo – między
reklamami wspaniałomyślnych fundatorów – na Zachód. Ale to nie wszystko – jak
się okaże, od początku chodzi nie o humanitaryzm, tylko o wzrost wpływów z
reklamy – i to tak dalece chodzi, że dla osiągnięcia tego celu całość
widowiska, z serią widowiskowych zbrodni włącznie, wyreżyserowali właśnie miłosierni
organizatorzy konwoju. Dobro? prawda? – śmieszne słowa! – w tym świecie nie
liczy się nawet litość, a rzeczywistość – ma jakieś prawa tylko o
tyle, o ile zgadza się z wyliczanym komputerowo „profilem” upodobań milionowej
widowni – rzeszy nabywców chleba, kłamstw i dreszczy.
Upadający Rzym Ziemkiewicza –
nasza triumfująca Europa – po stuleciach trudów udaje sam przed sobą, że
odpoczywa w świetle telewizyjnych reflektorów, lecz naprawdę drży w
paroksyzmach chaosu. Cyprian Norwid, który jego wcześniejsze konwulsje
dostrzegał sto pięćdziesiąt lat temu, nie miał wątpliwości, że ponad chaosem
zatryumfuje „moc druga, młodzieńcza”,
moc Chrystusa, „Co Atyli znaki, smocze garła, / Wzięła jak nić pajęcza / I
złamała w kręgach, i odparła...” (Odpowiedź
do Włoch). Ziemkiewicz nie manifestuje nadziei tak bezpośrednio ani jej nie
motywuje tak religijnie. Jednak nie twierdzi, że brak dla niej jakichkolwiek
fundamentów.
Wspomniany przed chwilą Perhat
tak komentuje telewizyjne wystąpienie prowadzącej konwój francuskiej lekarki,
gwiazdy samarytańskiego spektaklu:
„Straszne
głupstwa pani mówiła [...] Dziki kraj, dzicy ludzie. Cholera, mało kto tu u nas
może robić za bukiecik fiołków, ale i tak nie jesteśmy jeszcze najgorsi.
Owszem, jak ktoś nam staje na drodze, zabijamy. Ale przynajmniej bez obłudy.
Jak u Świętego Mykoły pacjentowi zabraknie pieniędzy, to go wystawiają za
drzwi. Ale nie dobijają i nie wmawiają mu jeszcze, że to jego prawo do godnej
śmierci. Ludzie depczą jeden drugiego, wyrywają sobie forsę sprzed mord,
wydrapują oczy, tak samo, u nas, czy gdzie indziej. Ale u nas przynajmniej nie
upominają się przy tym o prawa zwierząt i nie przeżywają głęboko niedoli »istot czujących« na drugim końcu świata. Przynajmniej nie
kłamiemy od rana do nocy. I nie robimy ze wszystkiego cyrku!” (s. 188–189)
Ziemkiewicz nie jest pierwszy. Przed nim oskarżali Zachód o
nieczułość, naiwność lub kłamstwo: Mickiewicz, de Custine, Norwid, Conrad... W
świecie Ziemkiewicza grzechem głównym jest fałsz, a nowoczesnym narzędziem zła
– tworząca stupiętrowe iluzje telewizja. Ale przemówienie „prostaka ze wschodu”
Perhata dowodzi, że nie przestał on rozumieć, gdzie leżą granice dobra i zła. I
właśnie w tym tkwi ziarno nadziei.
Z okładki Czerwonych dywanów... przez
otwór wypalony w dumnym wieńcu z dwunastu złotych gwiazd spogląda na nas spod przymkniętych powiek tajemnicza
twarz w turbanie. Czy widzi tylko „tych, co na kolanach”, „obalonych w proch” i
„odwróconych plecami” do ludzi i prawd, a twarzami ku milionom błyszczących
ekranów?
Henryk Antoniewicz
Rafał A. Ziemkiewicz, Czerwone dywany, odmierzony krok,
Warszawa 1996
_____
Wpis jest poprawioną wersją tekstu
z roku 1997.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz