Bruce Marshall "PIĘKNA OBLUBIENICA" (3)

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------




3

Strach w sercu księdza spowodował, że poczuł zimno i słabość. Zobaczył jak rudowłosy Anglik wywija krzesłem, gdy motłoch wyciągał łapy po jego towarzyszkę. Zobaczył dwie małe dziewczynki przycupnięte za swoimi rodzicami. Zobaczył nienawiść na twarzach brzydkich mężczyzn i kobiet napływających z zaciśniętymi pięściami. Usłyszał krzyki z żądaniem krwi bogaczy i księży. Nie czekał, aby zobaczyć, co robił biskup. Rzucił się do ucieczki, aby ratować siebie.
Biegł przez jadalnię, mijając długie rzędy stołów nakrytych już do siedmiodaniowego obiadu. Skręcił w to, co, jak słusznie zgadł, było spiżarnią, przebiegł przez nią i wpadł do kuchni, minął zdumionych kucharzy, którzy przerwali pracę, aby przysłuchać się wrzawie. Pognał przez wąskie przejście, pchnął drzwi i znalazł się w uliczce na tyłach hotelu. Uliczka była pusta i Don Arturo nie słyszał za sobą żadnego tupotu stóp.
Aby mniej się bać, zmusił się do marszu. Wiedział, że jego obowiązkiem było wrócić i sprawdzić, co stało się z biskupem, ale wciąż był zbyt przerażony.
Gdy dotarł do końca uliczki, zobaczył morze. Zmieniło teraz swój kolor na perłowoszary i rozciągało się aż do nieba, które też było perłowoszare. Widząc przed sobą mieszające się firmamenty, ksiądz zaczął myśleć o męczennikach. „Istnieją dwa rodzaje męczenników: naiwniacy i prorocy” – przeczytał niedawno w angielskiej książce. – „Ci, którzy zginęli w 1789 roku na gilotynie, stracili głowy w więcej niż jednym sensie. Ci, którzy zostają straceni za nawoływanie do postępu społecznego, mają głowy na karku, nawet jeśli głowy te spadają”.
Czy ratowanie Kościoła mogło się na coś zdać? Czy współczesna religia była czymś więcej niż skamieliną dawnej szlachetności? Czy zamęt w świątyni był miłością Chrystusa? Czy śmierć za chwiejną zasadę metafizyczną byłą odwagą? Czy nie było czymś bardziej „proroczym” żyć i podejmować próbę budowy nowej miłości? Inteligencja, podobnie jak odwaga, stanowiła cnotę.
Usłyszał powolny śpiew unoszący się nad wierzchołkami wysokich domów w Paseo i zatrzymał się, aby posłuchać. Zdołał uchwycić zaledwie kilka wezwań litanii, ale i te były wystarczająco przerażające: „...en la lucha unidos... revolución... soviet redentor...1. Fakt, że uczestnicy zamieszek już znali i potrafili wspólnie śpiewać pieśń rewolucyjną, wzbudzał jeszcze większy strach.
Nie prowadził dalszych rozważań. Znowu biegł i zatrzymał się dopiero, gdy dotarł do końca uliczki. Calle Calderón była zapchano ubogo ubranymi ludźmi pchającymi się w stronę Paseo de los Reyes Católicos. Ksiądz poszedł razem z nimi, jako że musiał przejść przez Paseo, aby wrócić do katedry. Z urywków rozmów, które usłyszał, wynikało, że tłum był raczej ciekawski niż buntowniczy i nikt nie zwracał uwagi na jego sutannę. Ale okiennice we wszystkich domach były zamknięte, a jedyny ruch na środku ulicy wytwarzał śmieciarz okładający batem osła.
Chociaż Don Arturo przeciął Paseo dużo wyżej niż na wysokości hotelu, widział stojący przed nim tłum i inne gromadzące się tłumy. Tramwaje musiały się zatrzymać; ich sznur stał w oddali na bruku, tworząc żółty szereg, jak pociąg bez parowozu. Mijając grupę maszynistów i konduktorów, ksiądz usłyszał, jak jeden z nich mówi:
– Nie zapominajmy, że siedemdziesiąt procent mieszkańców tego miasta to pasożyty. Osoby bezproduktywne to wrogowie ludu.
Ksiądz często myślał o sobie w ten właśnie sposób, ale teraz stwierdzenie to nie brzmiało już tak autentycznie. Było jasne, że mówiący wykuł wygłoszoną opinię na pamięć; był jak dziecko recytujące swój katechizm. Ale tutaj analogia się kończyła: było wręcz nieprawdopodobne, aby, wyszedłszy z kościoła, katechumen zadał sobie trud poinformowania towarzysza o pochodzeniu Ducha Świętego. Ta myśl przeraziła księdza; z trudnością powstrzymał się od chęci spojrzenia do tyłu i sprawdzenia, czy tramwajarze gapili się za nim.
Po tej stronie Paseo na ulicach było teraz mniej ludzi, a znajomy widok reklamy na kiosku przy wejściu do katedry działał uspokajająco: czytajcie najlepszych pisarzy współczesnych: peter b. kyne, edgar rice burroughs2.
Biskup znajdował się w gabinecie. Na głowie miał swoją starą spłowiałą purpurową wełnianą piuskę i pisał przy biurku. Jego żółte policzki zwisały mu na kołnierz jak u psa.
– No i? – zapytał.
Ksiądz powiedział o tym, co się wydarzyło. – Widzi ksiądz biskup, po prostu nie miałem czasu przekazać relikwii.
– No cóż, Bóg był dla nas bardzo dobry w tym, co się stało, ostrzegając nas w porę. Będę musiał wymyślić inny plan. Przypuszczam, że nie odniósł jeszcze ksiądz palca z powrotem do kasetki. Chciałbym, żeby mi go ksiądz dał.
Gdy ksiądz kładł na biurku malutki relikwiarz, nie mógł nie zobaczyć tego, co pisał biskup. Niezgrabne litery były tak wielkie, że dało się odczytać je do góry nogami:

...dias de fiesta... leyendo la vida de los santos...3

Obiecany list pasterski na temat lektur duchowych ostatecznie się rodził.
– Monseñor, rewolucjoniści mogą tu dotrzeć w króciutką chwilę.
– Sądzę, że to bardzo prawdopodobne. – Biskup pisał dalej. Ksiądz obserwował, jak stara drżąca ręka kreśliła zamaszyste litery. Biskup przeczytał je głośno zaraz po tym, jak je napisał. – „...książki, które mogą być światłem na naszej ścieżce i prowadzić nas na drodze do życia”. Obawiam się, że skradłem to wyrażenie Benedyktowi XV – powiedział z szelmowskim uśmieszkiem.
– Monseñor, proszę! Co mamy robić?
– Niech ksiądz wybaczy. Zapomniałem, że nie było tu księdza, gdy mówiłem to innym. Po tym, jak ksiądz poszedł, zastanowiłem się raz jeszcze i zdecydowałem, że najlepiej będzie ich ostrzec. Powiedziałem, że zrobimy to, czego chciałby od nas nasz Najświętszy Pan: pozostaniemy tu, gdzie jesteśmy, i odważnie damy świadectwo wierze. Zwolnię teraz kanonika Rotę z posłuszeństwa temu zarządzeniu, bo potrzebuję go, aby przemycił relikwię do naszych przyjaciół.
Ksiądz wyjrzał przez okno. Parowiec wracał przez zatokę; płynął tak wolno, że wydawało się, iż stoi w miejscu, a porusza się morze pod statkiem.
– Czy mam to powiedzieć za księdza? Sądzi ksiądz, że byłoby niesprawiedliwe z mojej strony, gdybym zażądał, aby umarł ksiądz za sprawę, w którą nie wierzy już ksiądz zbyt żarliwie?
– To zupełnie nie o to chodzi, Monseñor. – Argumenty, których nie mógł użyć ze względu na zbolałą twarz biskupa, tkwiły w jego mózgu: porzucenie świętej dyscypliny dla zdobycia choćby odrobiny poważania, spustoszone i puste niebiosa, kiepscy księża, nieoświeceni świeccy. – Chodzi tylko o to, że nasza religia stała się nawykiem.
– Być może rewolucja też stanie się nawykiem. Ale tego nie możemy wiedzieć z góry i nie będę księdza winił, jeśli ksiądz nas opuści. – Jasnoniebieskie oczy biskupa wyglądały bardzo młodo, ale reszta jego twarzy była stara. – Jeśli odwagi wymaga walka o dobrą sprawę w towarzystwie tuzinkowych ludzi, to większej może wymagać walka o złą sprawę podjęta z dobrych pobudek.
Serce księdza było zbyt przepełnione, aby mógł wykrztusić choć słowo. Uklęknął i pocałował pierścień biskupa. Poczuł lekki podmuch, który wytworzyła ręka biskupa, błogosławiąc go. Nie mając odwagi podnieść oczu, wstał i opuścił pokój.
Będąc już na korytarzu, nie słyszał żadnego dźwięku z ulicy. Cisza pomogła mu uwierzyć, że działał z przekonania, nie zaś z tchórzostwa. Wkrótce był w stanie myśleć, że wykazał się odwagą; gdyby rewolucja wygasła, wciąż znajdowałby się w tarapatach, polegających na konieczności zarabiania na życie wykonywaniem zajęć, do których nie przywykł. Gdyby napaść na Maríę Cristinę okazała się jednostkowym aktem przemocy, tchórzostwem byłoby pozostanie na swoim stanowisku.
W swoim pokoju ważył argumenty sumienia przeciw racjom ostrożności. Nawet teraz nie palił za sobą mostów; wciąż mógł wrócić do biskupa i powiedzieć:
– Monseñor, myliłem się. Choć uważam postępowanie chrześcijan za godne ubolewania, wciąż sądzę, że Bóg obejmuje Kościół ramieniem. I nawet jeśli w tej chwili trudno mi wierzyć w niektóre dogmaty, chcę w nie wierzyć. – Leżał, myśląc o tym, a ciemność zapadała. Po drugiej stronie ulicy przypominające kwadratowy księżyc oświetlone okno dziurawiło nocne niebo.
Najpierw usłyszał pieśń, a dopiero później tupot maszerujących stóp. Tym razem doszły do niego wszystkie słowa:

Marchemos en la lucha unidos,
En alto en puño con vigor.
Ya tiemblan nuestros enemigos,
Ya triumfa la revolución4.

Nie wahał się dłużej. Zdjąwszy sutannę i koloratkę, włożył czarną marynarkę, którą nosił w Anglii. Wciskając do kieszeni swoje oszczędności w sumie jakichś czterystu peset, rzucił się w dół schodami, z dala od śpiewania i maszerowania, do kościoła.
Nikłe światło wiecznej lampki padało na posadzkę prezbiterium, sprawiając wrażenie, że religia to coś prawdziwego. Don Ildefonso ukląkł przed tabernakulum z białą stułą na komży. Na ołtarzu stały cyborium oraz puszka, w której nosi się Eucharystię chorym. Kapelan spożywał Ciało Boga.
Nawyk spowodował, że Don Arturo uklęknął z wahaniem, które było na poły modlitwą. Gdy hałas na zewnątrz ucichł, usłyszał szelest Chrystusowej szaty. Skłonił głowę, niemal płacząc. Gdy otworzył oczy, Don Ildefonso stał koło niego; odszedł już od ołtarza.
– Naszego Pana już tu nie ma – powiedział kapelan. – Niewierni mogą teraz robić, co im się żywnie podoba.
Mała poświata lampki oświetlała klejące się kąciki oczu Don Ildefonsa, które często wyglądały na zlepione. Nawet w tej chwili, gdy święci mogliby drżeć, on wyglądał na szczęśliwego. Zawsze wyglądał jakby posiadał jakąś tajemną wiedzę, w której przekazaniu przeszkadzała mu jego prostota. A może jego sekret był najprostszy ze wszystkich i polegał na tym, że kroczył drogą Bożą?
– Boi się ksiądz? – spytał Don Ildefonso. – Ja jeszcze nie, ale myślę, że będę, kiedy nadejdą. Ależ dziwne ma ksiądz ubranie. I bez koloratki. Czy to biskup kazał księdzu się tak ubrać?
Don Arturo położył delikatnie rękę na ramieniu kapelana.
– Niech ksiądz nie próbuje zrozumieć – powiedział. – Świat księdza jest prosty i ułożony. Znajdzie ksiądz drogę nawet tam, gdzie pod księdza stopami żadnej nie ma. – Oddalił się zanim owładnął go wstyd i wyszedł tylnymi drzwiami.
Ulica była tak pusta, że zaczął się zastanawiać, skąd wziął się hałas; ciągnęła się wzdłuż pozamykanych okiennic, aż dotknęła morza. Ciemność nieba opadała nad morze niczym pokrywka. W oddali zatoki światła Santa María de las Hayas migotały niczym świeczki. Znowu usłyszał marsz i śpiew. Pieśń niosła się nad tupotem stóp powoli i wyraźnie:
Nuestro canto rebelde será
La roja bandera que nos guiará
Por la senda del trabajador
Hasta el soviet redentor,
Que un nuevo mundo forjará
Con el martillo y con la hoz5.

Zgiełk dobiegający zza pleców księdza był dużo głośniejszy niż poprzednio. Rewolucjoniści musieli maszerować w górę Paseo de los Reyes Católicos, gdy ksiądz po raz pierwszy usłyszał ich w swoim pokoju; potem skręcili wzdłuż Calle Cervantes i poszli dookoła Aleją Filipa II. Taka okrężna droga wyjaśniałaby przemienność zgiełku i ciszy.
Cisza, która znów zapadła, była jeszcze bardziej przerażająca niż zgiełk. Ksiądz popędził między domami, wzdrygając się, gdy latarnia rzuciła jego cień na zaciągniętą sklepową żaluzję. Chociaż ulica wyglądała tak samo jak zazwyczaj późnym wieczorem, w powietrzu czuć było różnicę, tak jak niemal niezauważalny welon, jaki rozpościerała nad wszystkimi ulicami niedziela. Kot otarł się o pędzące nogi księdza i czmychnął w jakieś drzwi; w jego miauknięciu zabrzmiało echo historii, wsączającej się niepostrzeżenie z głębi ulicy.
Na pierwszym skrzyżowaniu Don Arturo niemal przewrócił się o leżące na chodniku ciało. Należało do bardzo starej zakonnicy. Wokół ramion miała cienki czarny szal. Ze środka jej habitu sączyła się krwawa miazga, niczym z wnętrza figi. Ksiądz rozpoznał zarówno zakonnicę, jak i szal: zakonnicą była Matka Józefa ze zgromadzenia Córek Świętego Pawła, która miała na sobie ten właśnie szal, gdy odprowadzała go do drzwi klasztoru po wygłoszeniu przezeń nauk podczas czterdziestogodzinnego nabożeństwa.
A porta inferi6 – zamruczał, ale przerwał, gdy zdał sobie sprawę, że próbuje wyrwać jej duszę piekłu tylko z przyzwyczajenia. Nie wierzył już w życie wieczne. Martwi byli tak martwi, jak na to wyglądali. Frazesy, które wygłaszał przy łożach śmierci przez ostatnie dziesięć lat, były kłamstwem. To zmarłych człowiek żałował, a nie tych, którzy wciąż żyli. I to dla swojej własnej pociechy nakładało się oleje i wykonywało gesty, bo głupotą było próbować heroizmu w bezlitosnym świecie. Bohaterstwo też kończyło się w prochu. Gdzież była dziś chwała Termopil? Gdzie nieśmiertelna sława Hiszpanów poległych w wojnie z Republiką Rifu7? Podniósł swą nieszczęśliwą twarz ku niebieskiemu oknu nieba. Niezamieszkany bezmiar drwił z niego. Bóg był tak martwy jak Apollo, a jego święci gnili w swoich grobach. Spojrzał w dół na ubłocony habit tak bezlitośnie, że niemal z tryumfem. Miłość księdza była równie martwa jak jego wiara; jedyny powód, dla którego kiedykolwiek obchodził go piszczący królik schwytany w pułapkę, był taki, że wewnątrz królika mogła znajdować się jego własna dusza.
Za plecami słyszał teraz zarówno krzyki, jak i śpiew. Rewolucjoniści dotarli już przypuszczalnie do katedry. Poszedł prędko dalej i zatrzymał się dopiero, gdy dotarł do Paseo de Los Reyes Católicos.
Tłumy zniknęły sprzed hotelu María Cristina, a szerokie chodniki prawie opustoszały. Za to żółty łancuch tramwajów jeździł znowu w górę i w dół po obu stronach biegnącego środkiem chodnika. Wiedząc, że niebezpiecznie byłoby pozostawać w dzielnicy, gdzie z dużym prawdopodobieństwem mógłby zostać rozpoznany, ksiądz wsiadł do tramwaju. Kierownik i kontroler biletów8 huśtali się profesjonalnie na pokładzie, jak marynarze na wzburzonym morzu. W tramwaju nie było innych pasażerów. Czarno-biały napis głosił: zakaz plucia i przeklinania.
– Jesteś odważnym człowiekiem, skoro nie siedzisz w domu. – Niechlujny konduktor zwrócił się do księdza używając drugiej osoby liczby pojedynczej.
– Było dziś sporo kłopotów, nieprawdaż? – Zauważywszy w swoim głosie żarliwy klerykalny szczebiot, ksiądz, wyciągając monetę na opłacenie przejazdu, powiedział szorstko:
– W dół Avenida del Sol.
– Dziś bez opłat, towarzyszu. Wszystkie kursy za darmo.
– Dziękuję bardzo.
– Lud nie mówi dziękuję. Lud nie potrzebuje być wdzięczny, bo wszystko należy do ludu. Tramwaje należą do ludu.
– Zawsze opowiadałem się za komunalną formą własności przedsiębiorstw użyteczności publicznej. – Nawet we własnych uszach księdza te wielkie słowa brzmiały szablonowo.
U hache pé – powiedział konduktor. – Wiesz, co to znaczy?
– Obawiam się, że nie. Proszę mi powiedzieć.
– Chodzi o to, co Pasionaria9 powiedziała dziś wieczorem w radio. To znaczy: „Uníos, hermanos proletarios10.
– Wszyscy jesteśmy braćmi.
– No niech mnie! Chodź tu i posłuchaj go, Pedro.
Kontroler podszedł i stanął obok kierownika tramwaju; też był brudny i miał zdegenerowaną twarz infantki Velázqueza.
– Co takiego? – zwrócił się kontroler do księdza.
– Dawaj, powtórz to – powiedział konduktor.
– Powiedziałem tylko, że wszyscy jesteśmy braćmi.
– Nie to – powiedział konduktor. – To, co wcześniej.
– Chodzi ci o to, co powiedziałem o przedsiębiorstwach użyteczności publicznej?
– No i proszę – powiedział konduktor. – Znowu gada jak bankier.
– Nie może być bankierem, Gregorio, skoro nie nosi kołnierzyka, ani krawata – odrzekł kontroler.
– Zrozum, obywatelu, teraz mamy gospodarkę wertykalną, a nie horyzontalną.
– Odwrotną, o to ci chodzi – powiedział kontroler.
– Chodzi mi o to, co falangiści mówili przez radio.
– Anarchiści, Gregorio – odprał kontroler. – Falangiści to te drugie świnie.
– Tak czy owak nie jedziemy w dół Sol. Lud wziął Sol w posiadanie i tramwaj nie da rady wrócić do zajezdni. Więc jedziemy wokół Plaza de Sevilla i wracamy tu na górę. W życiu nie widziałem takiej nocy. Ale jutro nie będziemy pracować, bo jutro należy do ludu.
– Usłyszałeś to w radio z Walencji – powiedział kontroler.
– Masz na myśli, że usłyszałem to z Tarragony. Ci z Walencji nie wiedzą, o czym mówią. W Walencji każdemu portierowi wydaje się, że jest artystą.
Dalej kłócili się tak ze sobą w obecności księdza, który zaczynał rozumieć, że wydarzyło się o wiele więcej niż sobie wyobrażał. Czy biskup wiedział o tych komunikatach radiowych, gdy siedział przy swoim biurku, pisząc list pasterski? – Górnicy z Asturii też przyłączyli się do powstania – powiedział konduktor. – Alcalde11 Oviedo zaś publicznie powiedział, że sra na generała Queipo de Llano12.
Ksiądz usiłował ukryć niesmak. Czyżby nowa prawowierność miała być tak zbrukana jak stara? Mordowanie zakonnic i przeklinanie to nie był sposób na budowanie królestwa. Królestwo powstałoby tylko wtedy, gdyby ludzie wykazali dość odwagi, by mówić trzeźwo i stawiać rozleglejszą lojalność nad wąską. Ale pewnie ten chwiejny argument dałoby się też zastosować do socjalizmu. Skoro chwiali się duchowni, dlaczego mieliby się nie chwiać reformatorzy? Raju nie dało się zbudować od razu. Potrzeba czasu, aby od tych, którzy cierpieli, można się było spodziewać, że zaczną się zachowywać tak, jakby nigdy nie czuli ościenia. To była kwestia powolnego wstrzykiwania łaski.
Don Arturo poczuł się weselszy. Mogło okazać się, że jego ucieczka to był atak; może pomógł budować nowy świat. Uśmiechnął się do kierownika i kontrolera. Znój pobruździł ich twarze i uczynił je świętymi. Za ich spojrzeniem kryła się samotność.
Na Plaza tramwaj zatrzymał się za kolejką wagonów również usiłujących okrążyć plac.
– Dobrej nocy – powiedział kontroler do księdza, gdy ten wysiadał.
– Dobrej – dodał kierownik, w jeszcze bardziej hiszpańskim stylu. – Zdrowia, pieniędzy i miłości.
Choć wszystkie sklepy były zamknięte, na placu znajdowało się tylu ludzi, że ich głowy wyglądały jak czarne porzeczki w koszyku. Elektryczny dzwonek w Cine Lope de Vega dzwonił nieprzerwanie niczym budzik. Blask z Gran Café de la Oreja del Toro oświetlał rury cienkich szarych spodni, zmieniając je w las. Z blaszanego brzucha głośnika skleconego na balkonie Ayuntamiento13 przemawiał zakatarzony głos:
– Bracia proletariusze, sytuacja nie uległa zmianie od ostatniego komunikatu. Waleczni żołnierze Republiki opierają się zdrajcom. Nasi towarzysze Negrín14 i Azaña15 obiecali, że siły prawa i porządku zatryumfują. Obywatel Companys16 potwierdził, że Barcelona znajduje się w rękach lojalistów. Reprezentujący Confederación National del Trabajo, Unión General de Trabajadores oraz Partido Obrero de Unificación Marxista17 podejmują kroki, aby ukrócić działalność sił reakcyjnych w naszym mieście. Nie służymy; nie jesteśmy wdzięczni; nie kochamy. Niech żyje Republika!
Na większości twarzy w zgromadzonym tłumie wyraźniej zaznaczał się upływ czasu niż wpływ ducha. Malowało się na nich zakłopotanie. Wyglądało na to, że zastanawiają się, jak mogą dalej prowadzić swoje prywatne życie w świecie, który nagle stał się publiczny. Kilka osób powtórzyło okrzyk jak echo, kilka wzniosło zaciśnięte pięści, ale większość wydawała się onieśmielona wspomnieniem wszystkich innych oficjalnych rzeczy, jakie im powiedziano.
– Chodzi o lądowanie na południu, prawda? – zapytał ksiądz stojącą obok kobietę, usiłując wywołać jakąś oznakę życzliwości.
– Chodzi o wszystkie nasze nieszczęścia – odpowiedziała kobieta. – Mój mąż zarabia czterysta peset miesięcznie. Gdy jego szef jedzie do Madrytu, płaci prawie tyle za dziewczynę z Chicote.
Ay de mi18 – powiedział ksiądz.
– Na tym świecie zawsze tak jest – rzekła kobieta.
– Ale już niedługo – wtrącił młody mężczyzna. – Mamy teraz prawa.
Ksiądz zaklinował się w tłumie i nie mógł się poruszyć. Kobietę i młodzieńca wymiotło gdzieś do tyłu; ich trudne do zapamiętania twarze zniknęły jak zgniecione gazety w rynsztoku. – Pali się! – krzyknął ktoś, gdy płomienie wspięły się do nieba i zaróżowiły je. Na górze Avenida del Sol płonął jezuicki kościół. Nowa fala, która wessała księdza, poniosła go wraz z wrzeszczącym tłumem.
Kościół św. Ignacego zmuszał tory tramwajowe, aby biegły wzdłuż szerokiego chodnika ciągnącego się w dół alei. Płomienie buchające przez dach przyćmiewały gwiazdy. Przed portykiem palono na ognisku szaty liturgiczne.
Tłum niemal wepchnął księdza w ognisko, a inna ciżba, naciskająca z dołu, nie dawała mu się wydostać. Płomienie wyfruwały z portyku niczym falująca suknia baleriny. Czy duchowni spożyli Najświętszy Sakrament? – zastanawiał się Don Arturo. Jeśli nie, czy Bóg pozwoliłby trawić się ogniowi, czy wycofałby Swoją obecność? To zagadnienie nigdy nie doczekało się ze strony teologów odpowiedniego rozpracowania. Ksiądz, który aż poczuł się niedobrze od tego nagłego wybuchu wiary, usiłował zdusić w sobie te rozważania, przypominając sobie o wnioskach naukowców. Jedyną doktryną było to, że nie było żadnej doktryny. Ale nawet w poddanym prawidłom chemii świecie nie kierowano by gniewu przeciw kapłanom, którzy byliby ubodzy, pokorni i miłosierni.
Niepewność powróciła jednak, gdy zobaczył, że nie wszystkie szaty z zakrystii rzucono w ogień; grupa buntowników ustrojonych w kapy, ornaty i dalmatyki urządziła idącą w dół szyn tramwajowych procesję, wymachując szczotkami do ubikacji i śpiewając z towarzyszeniem przesadnej gestykulacji błędne zapamiętane błogosławieństwa: „Deus super tecum”; „Contigo sanctissimum ora pro nobis”.
– Robienie czegoś takiego jest złe i głupie – zaryzykował ksiądz, zwracając się do stojącego obok mężczyzny i mając nadzieję, że zostanie zrozumiany.
Mężczyzna nie odpowiedział i nie dało się stwierdzić, czy zgadzał się z opinią księdza czy nie. Tak samo było z innymi. Choć niektórzy wyli z rozkoszy, większość zachowywała się cicho. Nawet w oczach wielu krzyczących widać było, nieobecne na ich ustach, wahanie, tak jakby za parawanem rzucanych bluźnierstw zastanawiali się, czy religia nie była w istocie czymś bardziej wymagającym niż jej imitacja, a braterstwo, w które uczono ich wierzyć, blagą. Światło płomieni na ich twarzach uwidaczniało powagę przyćmiewającą ich radość.
Z położonej obok plebanii wywleczono przestraszonego starego księdza i zerwano z niego sutannę i koszulę. Dwóch młodzieńców trzymało nad obnażonymi plecami księdza gotowe do ciosu kilofy. Powiedz to, ty, — — — — Matki Bożej – nakazał jeden z nich.
– Błogosławione piersi, które ssałeś – wyrzekł ksiądz drżącym głosem. – Owszem, ale przecież błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je.
– Czas na banderillę, byku – powiedział jeden z młodych mężczyzn, dziurawiąc plecy starca kilofem. Po tym ciosie sędziwy ksiądz nie otwierał już oczu.
– Niech będzie błogosławiony Bóg w Swoich aniołach i w Swoich świętych – zdołał wykrztusić.
Toro19 – powiedział drugi młodzieniec, również uderzając kilofem. Potem zmusili księdza, aby szarżował jak byk, podczas gdy oni trzymali przed nim szkarłatny ornat niczym pelerynę banderillero.
Nikt nie pośpieszył torturowanemu sędziwemu księdzu z pomocą, ale bardzo niewielu pozwalało sobie na docinki. Stary człowiek nie rozpoczynał szarży dopóki nie szturchnięto go kilofem, a gdy tylko zaczynał szarżować, natychmiast otrzymywał drugim kilofem cios w plecy. Gdy osłabł już na tyle, że nie był w stanie szarżować, rzucili go w ogień i przytrzymali w płomieniach aż zmarł. Gdy to się już dokonało, Don Arturo spojrzał z przerażeniem w górę na nieporuszone niebo. Wiedział, że powinien powiedzieć: „Ja też jestem księdzem”, ale szloch w jego żołądku nie był na tyle silny, aby utorować sobie drogę na wargi.
– To haniebne – powiedział, bardziej dla uspokojenia własnego sumienia niż po to, aby go usłyszano.
– A niech mnie! Coś powiedział? – Mówiła do niego kobieta w średnim wieku z tanio ondulowanymi włosami. – Czy również stoicie po stronie księży, obywatelu? – Wymawiała swoje thety z syczeniem charakterystycznym dla niedbałej wymowy Katalończyków.
– Nie, oczywiście, że nie. – Próbował nie słyszeć słów, które śpiewał jako jeden z trzech diakonów w ostatni Wielki Piątek: „Numquid et tu ex discipulis es hominis istius?20
– Tylko żartowałam. – Bladoniebieskie oczy kobiety były tak zimne, jak jej spiczasty nos. – Szukałam miłego mężczyzny dla mojej córki. Ma dopiero szesnaście lat. Bardzo cachonda21. Tylko pięć duros za noc. Tereso, chodź poznać naszego nowego przyjaciela.
Młoda dziewczyna o jasnych włosach podeszła i ułożyła swoją białą suknię tak, że spływała po nogach Don Artura. – Señorita nie chodzi z mężczyznami, tylko z przyjaciółmi – powiedziała, przesuwając językiem żutą przez siebie gumę w kącik ust. Przywołała na swoje oczy blask, który uczynił je wielkimi. – Señorita jest bardzo miła dla amiguitos22. – Jej oczy na powrót utraciły blask; znudzona znanymi sobie dobrze pożądliwościami dalej żuła gumę.
– Sam widzisz – powiedziała matka dziewczyny.
Don Arturo zgorszył się, a najmocniej tym, że propozycja wydawała mu się kusząca. Teraz, pozbawiony już otoczenia wyważonych uśmiechów i świętych obrazków, był tak podatny na pokusy jak każdy inny.
– Sugerowanie czegoś takiego jest obrzydliwością – powiedział swoim afektowanym kastylijskim z Plaza de Zocodover23. – Miłość ma być czymś wzniosłym. – Przerwał, bo wyraz twarzy kobiety uzmysłowił mu, że potencjalni klienci zazwyczaj krytykowali jej inwentarz innymi słowami. Ale mimo że czuł słabość w nogach, zmusił się, aby mówić dalej. – I to nie morderstwami i torturami uczynimy nowy świat.
Don Arturo, niemal zdolny uwierzyć, że się w ten sposób zrehabilitował, odszedł razem z tłumem, nie martwiąc się o to, dokąd idzie. – Dispense24 – powiedział, wpadając na garnitur w pionowe paski. Ze względu na garnitur zajęło mu chwilę rozpoznanie kanonika. – Hola, hombre25 – powiedział, gdy już go rozpoznał, zapominając o swojej zdradzie pod wpływem przyjemności ze spotkania. Ale kanonik Rota y Musóns przeszył go na wylot spojrzeniem, jakby Don Arturo był przezroczysty, i poszedł dalej. Mimo że kanonik nosił cywilne ubranie, wyraz jego twarzy był bardziej kapłański niż kiedykolwiek wcześniej. Don Arturo zdał sobie sprawę, że kanonik musiał nieść relikwię i że biskup z pewnością go przed nim ostrzegł.
Don Arturo przepchnął się przez Avenida i wszedł na Calle Góngora. Ulica ta, pełna lichych sklepów, była niemal pusta. Ksiądz ruszył wzdłuż niej szybkim krokiem, próbując zapomnieć o swoim wstydzie.
Zanim dotarł do szczytu, gdzie ulica zdawała się dotykać nieba, skręcił w dół węższą Calle Santo Domingo, prowadzącą w kierunku doków. Na tej ulicy również nie było prawie nikogo, a poruszane wiatrem sklepowe szyldy skrzypiały na zardzewiałych prętach. Tutaj ksiądz zaczął rozważać swoje kłopotliwe położenie; jako że czterysta peset nie starczy na zbyt wiele, musiał znaleźć jakieś tanie miejsce do mieszkania. Powinno udać się opłacić pokój w hoteliku koło portu za sto peset miesięcznie; a za kolejne sto zapewnić sobie wyżywienie. To dawało księdzu dwa miesiące, a w tym czasie znajdzie już pracę. Tacy jak on wykształceni ludzie będą potrzebni do kształtowania nowego świata.
Poczuł się weselszy, znów przekonując sam siebie do wiary w człowieczą dobroć. Bluźnierstwa, podpalenia i morderstwa były gniewnymi odruchami ludzi nie umiejących wypowiedzieć się w inny sposób; ich okrucieństwo stanowiło miernik niesprawiedliwości, jakich doświadczyli. Gdy ludzie nie będą się już bali, zaczną się wzajemnie miłować. Gdy już nie będą krzywdzeni, staną się wielkoduszni. Gdy ukoi się prześladowanych, Hiszpania stanie się przykładem dla całego świata.
Ulica zwęziła się, przechodząc w aleję Santa Cruz. Domy po obu stronach były tak wysokie, że przechodziło się między nimi jakby między klifami. colegio iberico; se prohibe fijar carteles26 – mówił napis. Rozświetlona restauracja rzucała na bruk prostokąt złotego światła. Z przypominającego woń mokrej farby zapachu smażonej oliwy z oliwek wyłoniła się niewidoma żebraczka z oczami jak małże. Ksiądz dał jej pesetę.
– Niech ci Bóg odpłaci – powiedziała.
Zawstydzony niedostatecznością swojej jałmużny, Don Arturo wręczył kobiecie jeszcze dziesięć peset. Wiedział, że powinien był dać jej pięćdziesiąt. Mimo to zdołał poczuć rozczarowanie, że kobieta nie była w stanie dojrzeć nominału na banknocie, bo tylko pogładziła go palcami i wymamrotała jak poprzednio:
– Niech ci Bóg odpłaci.
Scenę obserwował stojący w drzwiach restauracji jej właściciel.
– My już nie mówimy o Bogu – powiedział. – Nie służymy; nie jesteśmy wdzięczni; nie kochamy.
Chwilę później pod wiszącą lampą w kształcie doniczki zatrzymał księdza garbus w garniturze lśniącym jak lód. Don Arturo również dał mu dziesięć peset, a kolejne dziesięć chodzącemu o kulach kalekiemu chłopcu, który podkuśtykał za garbusem. „Tak powinny zaczynać się rewolucje – pomyślał ksiądz. – Od ludzi dających to, czego potrzebują, tym, którzy potrzebują tego więcej. To miał na myśli Chrystus, mówiąc o kochaniu bliźniego jak siebie samego”.
Był w stanie tak myśleć aż do chwili, gdy aleja zaczęła dalej się zwężać, a on spotykał coraz więcej żebraków. Część z nich to były dzieci, część – starzy mężczyźni i kobiety; wszyscy obdarci, brudni, cuchnący i dotknięci różnorakimi rodzajami ślepoty i wrzodów. Najpierw Don Arturo dawał jałmużnę każdemu, lecz wkrótce widok tak wielu niedoli skłonił go do myśli, że każdy spośród żebraków nie mógł cierpieć tak bardzo, jak się to wydawało. Aby zachować te 350 peset, które mu jeszcze zostały, ksiądz uskoczył w szerszą Calle Sabiro, na której nie było żebraków.
Calle Sabiro prowadziła z powrotem do Avenida del Sol, tam, gdzie Avenida dochodziła do Plaza del Mar; biegła wokół stojącej pośrodku estrady, aby przejść w położony prostopadle Paseo del Puerto. W miarę jak zbliżał się do placu, zgiełk narastał i Don Arturo prawie się wycofał. Krzyki dochodziły jednak z dalszej części Alei, a gdy ksiądz dotarł na plac, był on niemal pusty. Obuty w tenisówki, stukający laską i dzwoniący kluczami sereno27 maszerował ponuro wokół opustoszałego spłachetka bruku pośrodku.
Nagle zza pleców Don Artura dobiegł krzyk:
– To ten ksiądz!
Don Arturo najpierw rozpoznał biały żagiel dziewczęcej sukienki. Potem zauważył jej matkę, podążającą w głąb placu z Avenida i kiwającą ręką na grupę ludzi za jej plecami.
Nie czekał, aż rozpocznie się pogoń. Wbiegł za plecami sereno w Paseo del Puerto i zanurkował w drzwi zanim ścigający okrążyli estradę. Mając nadzieję, że zrobił to na tyle szybko, iż ani sereno, ani nikt inny go nie spostrzegł, przesmyknął się przejściem na tyły podwórka. Tu, z sercem walącym jak młot, kucnął za beczką na deszczówkę.
Usłyszał tupot ludzi przebiegających obok drzwi. Krzyki ucichły. Don Arturo był zbyt przestraszony, aby cokolwiek planować. Był w stanie myśleć tylko o kilofie rozdzierającym jego ciało. Czy odczuwałoby jeszcze płomienie po tym, jak odczułoby kilof? Widok gwiazd powoli przywrócił mu jasność myślenia. Czy zdradziło go to, co powiedział? Czy może owa kobieta była jedną ze stręczycielek regularnie odprawiających praktyki religijne w katedrze? Czy w rozpoznaniu go pomogło pozdrowienie, jakie skierował do kanonika Roty? A może zdradził go czarny garnitur?
W imię przezorności zdjął marynarkę i cisnął ją do beczki. Gdy wychynął na ulicę, zdało mu się, że zauważył smugę dziewczęcej sukienki znikającej w ciemności, która prowadziła do portu. Poszedł żwawo w przeciwnym kierunku, w stronę złotych i czerwonych elektrycznych świateł tancbud. Wszedł do pierwszej, którą napotkał, do Cabaret del Buen Amor28.
Zdumiał się, widząc, że mroczna widownia jest wypełniona po brzegi. Usiadł na skraju rzędu, przed którym znajdowała się półeczka na okulary, i zamówił manzanillę29.
Na rzęsiście oświetlonej scenie dziewczyna w różowej sukience klekotała swoimi kastanietami tak apatycznie, że doczekała się reprymendy z widowni. – Oye, przyślijcie nam artista30 – krzyknął szorstki głos. Dziewczyna zaśmiała się wesoło i nadal niemrawo się ruszała. Nagle znienacka wykręciła piruet i zakręciła suknią tak, że podniosła się aż do jej bioder i wirowała jak olbrzymi obrotowy letni kapelusz. – Que guapa!31 – zakrzyknęli mężczyźni z uciechy na widok majtek dziewczyny i zawtórowali jej, gdy zaśpiewała ze sceny:

Tani, Tani morena
No hay gitana más buena
Que tú.
Una y una dos, dos y una tres.
Gitana más buena no ha habido ni habrá32.

Wszyscy klaskali, śpiewając. Stojący w pogotowiu kelnerzy klaskali, wywołując wśród widzów jeszcze większy aplauz. Ksiądz również klaskał. Wydawało się, że nie ma w tym nic bardzo zdrożnego.
Olé, olé, olé – zakrzyknęli wszyscy z aprobatą. Na scenę wyszła Murzynka w czarno-białej sukni i zaczęła trząść zadem, wyglądającym jak skorupa przerośniętego ślimaka. – Przyślijcie nam artista – krzyknął ten sam co poprzednio głos, a gdy na rozpoczęcie przerwy zapalono światła, Don Arturo spostrzegł, że większość widzów już wyszła.
Niespodziewana jasność przestraszyła go. Chciał poczekać chwilę dłużej, zanim zaryzykuje ponowne wyjście na ulicę. Rozejrzał się bacznie: wśród nielicznych widzów nie było śladu dziewczyny ani jej matki. Zza kolorowej kotary pokrytej ofertami sprzedaży konewek i fortepianów wychodziły dziewczyny pracujące w lokalu. Wśród nich znajdowała się ta, która wcześniej śpiewała. Teraz miała na sobie białą bluzkę i zieloną spódniczkę. Czarne jedwabiste włosy spadały jej na ramiona. Gdy bez powodzenia strzeliła oczami do kilku mężczyzn, przysiadła się do księdza. Jej uśmiech wyglądał przyjaźnie.
– Bardzo dobry wieczór. Czekasz na przyjaciółkę?
Nauczony doświadczeniem, Don Arturo przezornie odpowiedział monosylabą:
– Nie.
– Powinno istnieć prawo zakazujące organizowania rewolucji nocą. To szkodliwe dla interesów. Całe to łażenie. W całym moim życiu nie widziałam czegoś takiego. W jednym momencie lokal jest pełny, a chwilę później pusty.
– Musi być trudno występować w takich warunkach. – To celowo zdawkowe zdanie wciąż wydawało się Don Arturowi nienaturalne. Zapach dziewczyny przypominał mu puste pudełka po czekoladkach, którymi bawił się jako dziecko.
– Tak czy inaczej wolałabym, żeby zostawili kościoły i księży w spokoju. Tego rodzaju sprawy zawsze przynoszą pecha.
– Nie znam się na pechu, señorita, ale czepianie się ich to z pewnością głupi sposób na rozpoczynanie rewolucji.
– Mimo to nie lubię księży. Księża są przyjaciółmi bogaczy. Ty też nie lubisz księży tak samo jak ja, prawda?
– Prawda. – Raz jeszcze Don Arturo usłyszał pytanie służącej z wielkopiątkowej pasji. – Myślę tylko, że to nierozsądne zaczynać robienie czegoś dobrego od czynienia zła. – Rozpaczliwie głowił się nad tym, w jaki sposób ludzie niewykształceni mówili o tych sprawach.
– Wierzę w Boga i Najświętszą Panienkę, ale w księży nie wierzę.
Don Arturo wykazał się ostrożnością i nie korygował jej teologii. Światła znów przygasły. Ciemność była jak deszcz po upale. Don Arturo udawał, że wciągnęło go to, co miało wydarzyć się na scenie.
– W szkole w Walencji zakonnice próbowały mnie raz zmusić, żebym pocałowała pierścień papieża Walencji, ale odmówiłam.
– Masz na myśli biskupa. – Jej ignorancja zdumiała go do tego stopnia, że zachował się nieostrożnie.
– Co za różnica. – Dziewczyna skinęła głową, wskazując półkole lóż, których ciemne wnętrza biegły wokół widowni jak hufnale wokół końskiej podkowy. – Mamy mnóstwo czasu, zanim światła znów się zapalą.
– Czasu na co?
– Ludzie nie rozmawiają o tym, co robią. Trzy duros za lożę, jeśli bierzesz jedną dziewczynę, pięć – jeśli dwie. Szampan, oczywiście, wliczony w cenę. Peseta dla florista33 i cztery duros dla mnie. Prawdziwa okazja. Chłopcy z Kuby zwykle dają mi pięć, a są młodsi od ciebie. Idziesz? Czy mam ci znaleźć inną dziewczynę do porozmawiania o księżach?
Jej ostatnie zdanie wprawiło Don Artura w przerażenie. Nie mógł sobie pozwolić na to, aby żywić nadzieję, że tylko żartowała. A jedna z tych lóż to ostatnie miejsce, w którym prześladowcom przyszłoby kiedykolwiek na myśl szukać księdza. Trzydzieści sześć peset to niska cena za choćby tymczasowe bezpieczeństwo.
– Zgoda – powiedział Don Arturo.
Poprowadziła go do schodów na tyłach sali. Jej nogi wyglądały jakby oświetlono je od wewnątrz. Zorientował się, że stara się zapamiętać jej twarz. Gdy dziewczyna zatrzymała się, czekając aż florista otworzy drzwi loży, ksiądz wpadł na nią i zdziwił się, jak jest delikatna.
– Gdy będziemy w środku – powiedziała. Poszedł za nią przez alkowę do loży, gdzie usiadła. W ciemności jej zielona suknia wyglądała na czarną. – Widzimy stąd wszystkich, ale oni nas nie widzą – powiedziała.
W dole, na scenie, tancerka utrzymywała się jakby na rąbku swojej szerokiej białej sukni. Jej twarz była delikatna jak kwiat. W jej beznamiętnej piosence zawierała się cała skryta słodycz Hiszpanii:

La hija de Don Juan Alba
Dice que quiere meterse monja
En un convento de la
Calle de la Paloma.
Cuando la luna sale,
Sale de noche, se queda
Obscura la calle porque
Se ha metido monja
La niña que yo más quiero34.

Ale dziewczyna pobudziła publiczność dopiero wtedy, gdy zaczęła tańczyć. Ryki zachwytu odezwały się, gdy jedwabny namiot sukni zawirował tak, że odsłonił jej zgrabne nogi.
– To moja siostra – powiedziała towarzyszka księdza. – Soledad zaczyna wyrabiać sobie naprawdę dobrą markę. Widzisz, publiczność wróciła, aby ją oglądać.
Florista przyniósł szampana i zwiędły goździk.
– Peseta to dziś niewiele – poskarżyła się dziewczyna, gdy ksiądz podał jej pieniądze.
Don Arturo dał dziewczynie jeszcze dwie pesety, choć nie podobały mu się jej lubieżne oczy. Trudno było wyobrazić sobie, że kiedykolwiek mógł wierzyć, iż ze względu na to, że Bóg chciał patrzeć w te oczy w wieczności, schemat ich błysków będzie miał dla niego jakiekolwiek znaczenie. W nowym świecie istnienie będzie nagrodą samo w sobie.
– Zdrowia, pieniędzy i miłości! – Dziewczyna trzymała kieliszek mniejszością swoich palców, tak jakby resztą z nich miała wygrać jakąś melodyjkę. Gdy piła, wywinęła do tyłu wargi jak koń, aby nie zetrzeć szminki z miejsc, w których ją umieściła. – Mam na imię Mercedes. A ty?
– Arturo. – Ksiądz nie widział powodu, aby ukrywać tak zwyczajne imię.
– Mam dwadzieścia lat. A ty ile, Arturo? – Jej niezgrabna próba wprowadzenia większej poufałości wzruszyła go.
– Trzydzieści pięć.
– Arturo, czy uważasz, że jestem ładna?
Muy mona35.
– Myślę, że ty też jesteś bardzo przystojny.
W dole na scenie wciąż tańczyła Soledad. Ksiądz przyglądał się jej z przyjemnością.
– Do licha! Teraz jesteś ze mną. Czy naprawdę jestem taka brzydka?
Muy guapa. Muy bonita. Muy hermosa36. – Użył wszystkich innych znanych sobie słów.
Włosy Mercedes omiotły jej twarz, gdy obróciła się, aby go dotknąć.
– No to chodź.
Don Artura przyzwyczajono do mówienia penitentom, że nieczystość jest zła nie tylko dlatego, że oddala od Boga, ale również dlatego, że prymitywny akt dawało się znieść tylko wtedy, jeśli poprzedzała go czułość. Pełnego melancholii księdza Mercedes musiała wołać dwa razy, zanim poszedł za nią do alkowy, gdzie już rozebrała się do halki. Ponury siadł na kanapie wyślizganej przez poprzednich klientów.
– Nie rozbierzesz się?
– Posłuchaj, proszę. Chyba nie rozumiesz. Chcę z tobą tylko porozmawiać. – Nie wiedział, jak wyrazić choć bezpieczny ułamek swojego przekonania, że nie będzie mu łatwo służyć nowej moralności. Musi być skromny, jeśli inni mają zażywać radości. Musi być tak mężny w obronie rozumu, jak stary ksiądz z kilofem w plecach w obronie wiary. Biskup odważnie napisał durny list pasterski; musiał wiedzieć, że nawet durnie nigdy go nie przeczytają. Don Ildefonso piastował w swoim ciele umyślnie ograniczoną wszechmoc Boga. Jego własne bezpieczeństwo tak ciążyło mu na sumieniu, że nie przejął się tym, iż je naraża. – Widzisz, właściwie nie znam cię zbyt dobrze – powiedział i wrócił usiąść w loży, podczas gdy Mercedes wkładała swoją spódnicę i bluzkę. Na scenie suknia Soledad łopotała wte i wewte jak flaga.
– Więc to rzeczywiście o nią chodzi? – powiedziała Mercedes, wróciwszy do loży. – Cóż, da się to z łatwością zorganizować. Za Soledad policzymy sześć duros, jako że jest młoda. I będziesz musiał zapłacić jeszcze raz floriście, bo nie przyprowadziłeś nas tutaj razem.
Przeraziła go jej wulgarność, mimo że miał przecież doświadczenie w konfesjonale. To było jak zobaczyć prawdziwą bitwę morską po tym, jak tylko czytało się o nich w książkach.
– Nie rozumiesz. Uwierz, moim zdaniem jesteś bardzo piękna.
– Nie gadaj bzdur.
– A twoja siostra też jest bardzo piękna.
– Już ci powiedziałam, że możesz ją mieć, jeśli chcesz.
– Ale nawet miłość pięknych kobiet powinno zdobywać się stopniowo. – Zrezygnował, widząc, że wprawił ją w szok, mówiąc w istocie coś sensownego.
– Dlaczego tak jest?
Zapytała go głosem tak pewnym, że Don Arturo niemal uwierzył, iż to on jest głupi.
– Nie wiem, dlaczego tak jest – wydukał. – Wiem tylko, że tak jest.
– W życiu liczą się tylko trzy rzeczy: zdrowie, pieniądze i miłość. A bez pieniędzy nie ma miłości.
– To nie miłość. – Próbował znaleźć słowa, które byłyby dla niej zrozumiałe. – Miłość to troszczenie się o innych bardziej niż o siebie samego. Miłość to doświadczanie cierpienia z powodu nikczemności świata.
– Gdy masz zdrowie, pieniądze i miłość, ze światem wszystko jest w porządku – powiedziała Mercedes, ziewając rozkosznie.
– Chodzi o to, że większość ludzi ich nie ma. Zwierzęta też nie. – Pomyślał o wszystkich pokrytych ropiejącymi ranami osłach, kuśtykających obok kościołów i nie doświadczających żadnej litości.
– Lubię kotki – powiedziała.
– To nie zewnętrzny wygląd zwierząt powinien wzbudzać nasze współczucie – powiedział szczerze. – Ale właśnie ich obrzydliwe trzewia. – Zauważył, że znudzenie czyniło ją bezbarwną. Można się było bawić w jej towarzystwie przez pół godziny, ale miesiąc w jej obecności byłby nie do zniesienia. Nic dziwnego, że Kościół musiał zrobić z małżeństwa sakrament.
– Ale zdaje mi się, że wolę psy niż koty – powiedziała Mercedes. – Są o wiele wierniejsze.
Aby uśmierzyć poczucie samotności, Don Arturo próbował zapomnieć o tym, że dziewczyna jest głupia.
– Chodzi o naszą wierność – powiedział. – ­­­­­­­­Świętość nie polega na tym, aby wchodząc do kościoła wyglądać jakby cierpiało się na chorobę morską; świętość to gotowość bycia nieszczęśliwym po to, aby inni mogli być szczęśliwi. Jeśli nowego porządku nie oprze się na tej elementarnej świętości, upadnie. – Poczuł się bardziej szczęśliwy, bo powiedział coś sensownego, i mniej tchórzliwy, bo okazał się nieostrożny.
Mercedes spojrzała na zegarek.
– Zawsze daję klientom dwadzieścia minut – powiedziała. – Tyle czasu wystarcza nawet starszym dżentelmenom. – Wskazała palcem w dół na ruszającą się bez przekonania dziewczynę o niezdrowo bladej twarzy. – Soledad na pewno już się przebrała. Jesteś pewien, że nie mam jej przysłać na górę?
– Nie zadawaj sobie tego trudu – miał zamiar odpowiedzieć. Ale gdy się odwrócił, zobaczył na tyłach sali dziewczynę w białej sukni rozprawiającą z podekscytowaniem z niechlujnym odźwiernym. Koło nich stało kilku młodych ludzi. Don Arturo próbował nie patrzeć na Mercedes, aby nie dostrzegła przerażenia na jego twarzy. Jedynym, co mógł zrobić, to nie ruszać się z miejsca. Nigdy nie wpadną na to, aby szukać go w loży; chyba że przesłuchają floristę. – To byłoby bardzo miłe z twojej strony – zdołał powiedzieć.
– Nie ma się czym przejmować. – Filuternie otarła nos o jego policzek. – My, artistas, rozumiemy te rzeczy. Niektórzy mężczyźni po prostu nie lubią takich zbyt teatralnych dziewczyn jak ja. Dobrej nocki. Zaraz przyślę tu Soledad.
Gdy tupot prędkich stóp małej ladacznicy zamierał w oddali korytarza, Don Arturo pociągnął swoje krzesło w ciemniejszą część alkowy. Czy przeszukają loże? Czy poślą po floristę? Czy będą wypytywać Mercedes, gdy znajdzie się na dole? Na powrót podkradł się na przód loży. Kolejna dziewczyna o ziemistej twarzy śpiewała bez entuzjazmu: „No dice nada, lo hace todo37. Sala była znów prawie pusta; nie widział ani kobiety, ani jej córki. Próbował zdecydować, co robić, gdy drzwi alkowy otworzyły się i weszła dziewczyna. Miała na sobie ciemną jedwabną suknię z białym kołnierzykiem. Za nią wszedł florista z butelką szampana i zwiędłym goździkiem. Ksiądz domyślił się, że to ten sam zwiędły goździk co poprzednio.
Ponownie zapłacił. Florista wyszedł, a dziewczyna siadła obok księdza. Falbanka halki wystawała spod jej sukni niczym kwiat. Dłonie złożyła na podołku. Nawet w nikłym świetle Don Arturo zdołał zauważyć, że dziewczyna jest piękna, a jej twarz unosi się jak księżyc nad górną częścią jej sukni.
– Ty jesteś Soledad? – Choć wiedział, że tymczasem nic mu nie grozi, był zdecydowany opuścić tancbudę, gdy tylko da się to zrobić bez wzbudzania podejrzeń.
– Wieczór jest gorący, prawda? – Słowa zdawały się opuszczać jej usta jakby wypisane okrągłymi literami, jak zdanie w zeszycie do kaligrafii.
– W więcej niż jednym sensie – odparł. Zdało mu się, że dostrzegł w jej oczach odwagę, tak jakby próbowała zmierzyć się z kłamstwem o świecie, które opowiedziano jej, gdy była dzieckiem.
– Chodzi o księży – powiedziała. – Myśleli, że jeden z nich może się tu ukrywać. Teraz wszyscy wyszli szukać go na zewnątrz.
Odwaga, przeczytał kiedyś Don Arturo, zależy od poziomu zawartości jodu we krwi. Próbował siłą woli wytworzyć w sobie jod.
– Niejeden na pewno stara się ukryć dzisiejszej nocy – zdołał powiedzieć.
– Oni nie są dobrzy.
– Niektórzy z nich są. – Pomyślał o biskupie i innych szlachetnych kapłanach, których znał. W dole na scenie niezgrabnie tańczyła kolejna dziewczyna. – Nie tańczy tak dobrze jak ty.
Soledad schyliła głowę tak nisko, że Don Arturo ujrzał cały przedziałek, rozdzielający jej włosy niczym kość.
– Mercedes powiedziała, że mam zażądać od ciebie sześciu duros – rzekła. – I mam tu być najwyżej dwadzieścia minut.
Zapłacone Soledad trzydzieści peset mocno uszczupliło majątek księdza. Spróbował pomyśleć o tym wydatku jako o polisie ubezpieczeniowej. Dziewczyna wstała, trzymając przed sobą swoją długą sukienkę niczym miotłę.
– Nie mogę pozwolić, żebyś gniótł mi suknię – powiedziała. – Kosztowała mnóstwo pieniędzy.
– Nie rozumiesz. Chcę tylko porozmawiać.
– Ale Mercedes powiedziała, że z nią też tylko to robiłeś.
– I to jest wszystko, co chcę robić także z tobą.
Gdy światła na scenie zgasły, cała sala utonęła w ciemnościach. Odezwały się krzyki i tupot nóg, a potem zapanowała cisza. Gdy dziewczyna ponownie usiadła, jej suknia wydała delikatny szelest. Ksiądz był w stanie dojrzeć tylko biały okrąg jej twarzy. Na tyłach baru odźwierny próbował zapalić lampę żarową. Klosz na moment zaświecił na zielono, a potem zgasł.
– Dziwne, że zawiodły zarówno elektryczność, jak i gaz – powiedział ksiądz.
– Jesteś dobry – rzekła dziewczyna. – Nie wiedziałam, że na świecie są dobrzy ludzie tacy jak ty.
– Przyzwoitość to nie dobroć.
– Zdaje mi się, że w całym moim życiu nie spotkałam człowieka tak dobrego jak ty.
– Nie gadaj głupot. Na świecie jest mnóstwo dobrych ludzi. – Don Ildefonso twierdził, że liczba nieznanych świętych na ziemi przewyższa liczbę tych, którzy oficjalnie znajdują się w raju; mówił o świętych Teresach szorujących podłogi i świętych Ignacych dziurkujących bilety autobusowe pasażerów.
Na tyłach baru odźwierny usiłował wepchnąć pod klosz kawał płonącej gazety. Przez chwilę lampa rozjarzyła się blaskiem, jak lampka w nocnym pociągu. Gdy znów zgasła w deszczu czerwonych iskier, ksiądz zdał sobie sprawę z tego, że dziewczyna płacze.
– Nie płacz, proszę – powiedział.
Twarz miała smutniejszą niż przypuszczał; i młodszą. Chciał wziąć jej głowę w swoje ręce. Lecz namaszczono go, aby pocieszał wyłącznie słowami, a święty olej nie sięgał jego ramion.
– Myślę, że zrobiłabym dla ciebie wszystko – powiedziała Soledad. – Jesteś taki dobry.
Zauważył, że łatwo przychodzi mu mówić w ciemności do jej ufnej twarzy. Deszcz bębniący po dachu dał mu poczucie, że jest z nią zupełnie sam.
– Aby być naprawdę dobrym, trzeba być dobrym bez strachu i bez nadziei – powiedział.
Na tyłach baru odźwierny wciąż próbował zapalić lampę żarową. Tym razem jarzyła się się chwilę dłużej, zanim zgasła.
Muyrequetebien38 – powiedziała dziewczyna.
Archisuperiflauticamente bien39 – przyklasnął ksiądz tym samym madryckim slangiem.
– Powtórz mi to, co mówiłeś – poprosiła.
Współczucie, które wywoływał widok jej twarzyczki, spowodowało, że zdał sobie sprawę, iż starzeje się ona; już widział zmarszczki, których nie było, i smętek, który wyleje się z jej oczu i nozdrzy. Życie obchodziło się z młodymi twarzami okrutnie.
– Nie chcę cię nudzić – odparł.
– Byłam w szkole bystrzejsza od Mercedes, sabes40.
Użycie przez nią drugiej osoby liczby pojedynczej dodało księdzu otuchy.
– Chodzi tylko o to, że ludzie muszą się nauczyć wzajemnej życzliwości.
– Tak jak mówią w kościele?
– I tak jak nie robią poza kościołem. – Spostrzegł, że była jedną z tych, dla których ukuwano frazesy, i dla których będą one zawsze atrakcyjne. – Musimy przywrócić w świecie braterstwo.
– Braterstwo to to samo co miłość, prawda?
– Braterstwo to odruchowa miłość, nieuwarunkowana przez zalety, wygląd, ani żądze. – Wypowiedział te słowa bardziej po to, aby usprawiedliwić samego siebie, niż po to, by jej pomóc, bo wiedział, że i tak nie zrozumie. Jednak jej serce było na właściwym miejscu. A głupi ludzie o dobrym sercu z pewnością czynili światu mniej szkód niż mądrzy ludzie o złych sercach. Nawet w ciemności był w stanie dostrzec w jej oczach dobroć i ufność. Nie było w niej żadnej nikczemności. – Nadasz się – powiedział.
– Cieszę się, że ci się podobam, sabes.
– Nie tylko mi się podobasz; myślę, że nadasz się do tworzenia nowego świata.
Ale czy rzeczywiście dało się z tych dobrych serc wykrzesać coś sensownego? A może robotnicy rewolucji, jak większość członków Mistycznego Ciała, byli obojętnymi aktorami? Znakomita większość tych ludzi stanowiła dzieła sztuki wyłącznie dlatego, że nie byli świadomi, iż nimi są. Reforma nie mogła się udać bez odpowiedniego materiału. Musiał znaleźć się właściwy rodzaj szmiry, aby zająć miejsce niewłaściwego rodzaju szmiry. A jednak pierwsi chrześcijanie wszyscy wykazywali entuzjazm. Ewangelia nie zawiodła, zanim nie odniosła sukcesu. Światełko na tyłach baru zaświeciło na biało i pozostało zapalone. Widok pustej sali w dole przypomniał mu o problemie jego własnego przetrwania. Ale to dziewczyna wstała pierwsza.
– Gdy przyjdziesz następnym razem, poproś o Soledad – powiedziała, wyciągając rękę. Zdanie stanowiło w oczywisty sposób formułkę; było jak wizytówka. Smutek i pełna zdumienia tkliwość wydawały się już zapomniane.
– Jest jeszcze jedno, co chciałbym ci powiedzieć. – Próbował wymyślić zdanie, które wciąż będzie płonąć w jej sercu, gdy będzie stara.
– Mercedes będzie na mnie czekać.
– O wilku mowa, a wilk tu. – Do loży weszła Mercedes w swojej rozpustnej zielonej sukni. – No i co? Lepsze niż ganianie za księżmi, co? Z tego nigdy nie wyniknie nic dobrego. Tak czy siak, nie udało im się. A teraz zablokowali ulicę i postawili na obu końcach po strażniku. Sprawdzają wszystkich, którzy wychodzą. No cóż, nie wezmą Soledad ani mnie za księży, chociaż dostaną szansę, aby nas za darmo obmacać.
Don Arturo myślał szybko. Dziewczyna i jej matka nie mogły znajdować się jednocześnie na obu końcach ulicy. W najgorszym wypadku na każdym końcu mogła stać jedna z nich. Nikt poza nimi nie widział go twarzą w twarz, a one tylko przez moment na Avenida del Sol. Żadna z nich nie widziała go bez marynarki. W towarzystwie Mercedes i Soledad mógł mieć szansę. Gdy znajdzie się w ich domu, będzie bezpieczny przynajmniej przez noc. Wciąż miał ze sobą ponad 250 peset.
– Może już sobie pójdą do czasu, gdy wyjdziecie – powiedział.
– Idziemy teraz – Mercedes spojrzała z niesmakiem w dół na pustą salę. – No, dobrej nocy, caballero41. Do zobaczenia kiedy indziej.
– Zastanawiałem się, czy mógłbym ci towarzyszyć. – Usiłował naprawić to sztywne wyrażenie, puszczając niezdarnie oko.
– Posłuchaj, przyjacielu – powiedziała Mercedes. – Nie byłeś dla mnie na razie zbyt uprzejmy.
Ksiądz obawiał się, że Soledad zaraz powie, że dla niej również nie był zbyt uprzejmy. Ale młodsza z dziewcząt stała ze spuszczonymi oczami i nic nie mówiła.
– Mam na myśli, że chcę pójść do domu z wami obiema – wyjąkał.
¡Cachondo!42 – Mercedes zaśmiała się i uszczypnęła Don Artura w policzek. – Nic tak nie zaostrza apetytu jak jedzenie, co? Dziesięć duros, bo jesteś starym przyjacielem. – Ksiądz znów się przestraszył, że Soledad może go zdradzić, ale ona nadal nie patrzyła na żadne z nich.
Na zewnątrz przestało padać. Światła w większości kabaretów i kafejek były już zgaszone, chodniki zaś – o tej godzinie zwykle zatłoczone – puste. W dół ulicy maszerował nierównym krokiem niechlujny oddział gwardii cywilnej w błyszczących skórzanych kapeluszach. Brak wydarzeń sam w sobie stanowił wydarzenie. Don Arturo kroczył między dwiema dziewczynami i był przerażony.
– Wygląda na to, że wszyscy poszli do domu – powiedziała Mercedes.
Ksiądz nic nie mówił, Soledad również milczała i kierowała twarz w stronę nieba. Jej suknię wypełniała od środka niesforna halka. Przeszli na drugą stronę ulicy. Na skraju rynsztoka deszcz zmienił kroplę benzyny w małą tęczę. Wkrótce murszejące domy zaczęły stać w pewnym odstępach od siebie i Don Arturo mógł dostrzec czarne satynowe morze. Fale wydawały ten sam dźwięk co suknia Soledad. Niebo wyglądało jak bladozielone szkło.
– Miejsce, do którego cię zabieramy, to nie pałac – powiedziała Mercedes.
– Wiem. – Zaufał sobie na tyle, aby powiedzieć tylko to. Chrystus także nie chodził do pałaców, obarczony początkiem, który jednocześnie był końcem. Idąc wzdłuż brudnych doków pomiędzy dwiema dziwkami, po raz pierwszy w życiu żył jak apostoł.
– Wygląda na to, że dochodzimy do barykady – powiedziała Mercedes.
Aby dodać sobie odwagi, ksiądz patrzył nadal na morze prześwitujące między domami. Nikłe światło gwiazd nadawało mu srebrzysty kolor.
– W życiu nie widziałam takich głupców – rzekła Mercedes.
Don Arturo odważył się obrócić głowę. W poprzek ulicy rozrzucono stoły, krzesła i beczki, tworząc barykadę. Za nią stali ludzie. Lufy ich zawieszonych na pasach karabinów wystawały znad barykady jak kije.
– Oż ty w życiu, i to wszystko dla jednego księdza!
Soledad nie mówiła nic. Nad połacią ciemnej sukni jej twarz wyglądała jak latarnia. Ksiądz bez przerwy na nią patrzył, aż poczuł, że mężczyźni stojący za barykadą patrzą na niego.
Mężczyźni stojący za barykadą nie byli ani milicjantami, ani gwardią cywilną. Nosili berety i kurtki myśliwskie. Ich twarze wyglądały na tak nieświadome historii, że wydawało się niemożliwością, aby to oni ją tworzyli. Twarze te nie były ani niegodziwe, ani święte – a zuchwałe tylko dlatego, że młode. Ale ksiądz wiedział, że nigdy nie da się ocenić duszy na podstawie twarzy; spotkał biskupów wyglądających jak sklepikarze, i sklepikarzy wyglądających jak papieże. Nikczemność i doskonałość mogły kryć się za tym samym typem nosa.
– Człowieku, nie mamy całej nocy – krzyknęła Mercedes, gdy odstali już kilka minut w krótkiej kolejce.
– Obywatelko, w obecnym czasie niemądrze jest mówić w ten sposób – odpowiedział strażnik, podnosząc lampę. – Szukamy wroga ludu. Hiszpania nie będzie bezpieczna, dopóki nie zniszczymy wrogów ludu. – Światło lampy utworzyło na wilgotnym bruku złote okno.
– Innymi słowy: szukamy księdza – powiedział inny strażnik.
Ksiądz poczuł szok, aż zdał sobie sprawę, że obraźliwe słowa, podobnie jak propaganda, zostały wyuczone na pamięć. Bluźniercy miotali przekleństwa tak samo pozbawione znaczenia, jak nawoływania biskupów do pobożności, i trudno było powiedzieć, który rodzaj gadaniny stanowił większe niebezpieczeństwo. Don Arturo przyjrzał się bacznie rzędowi twarzy, lecz nie dostrzegł wśród nich ani dziewczyny w białej sukni, ani jej matki.
Obchodzono się właśnie bezceremonialnie z podenerwowanym brodaczem.
– Prawdziwi obywatele republiki nie noszą kołnierzyków, ani krawatów, compañero43.
– Proszę, niech panowie mi wybaczą. Nie wiedziałem.
– I prawdziwi obywatele republiki mówią przez „ty”.
– Raz jeszcze proszę o wybaczenie.
– I prawdziwi obywatele republiki nie noszą brody. Tylko zakonnicy je noszą. Nie jesteś przypadkiem księdzem?
– Oczywiście, że nie.
– Chodzisz w niedziele na mszę? Zastanów się, zanim odpowiesz. Mamy środki, żeby ustalić, czy mówisz prawdę.
– Tylko z żoną. I nigdy nie klękam.
Compañero, w tym mieście nikt już nie będzie nigdy chodził na mszę. Nawet z żonami. Księża to wrogowie ludu, a ich nauczanie to przesądy. Hoc est enim omnia saecula saeculorum44. Zmywaj się, compañero. Zdejmij ten kołnierzyk i krawat i zgól tę brodę. Salud, compañero45.
Adios, señor46.
– Prawdziwi obywatele republiki nie mówią: „Adios”, ani „proszę pana”. Prawdziwi obywatele republiki nie mają panów.
Kolejka przed nimi skurczyła się. Mercedes, Soledad i ksiądz stali jedno za drugim, Mercedes na początku, a ksiądz na końcu.
– Spójrz, compañero, nie mam kołnierzyka, ani krawata, ani nie noszę brody – powiedziała Mercedes, podchodząc do strażnika buńczucznym krokiem.
– Ale możesz mieć medalik albo szkaplerz. – Strażnik zaśmiał się, pakując łapę pod bluzkę Mercedes i wyciągając mały złoty krążek. – Tak myślałem! Prawdziwi obywatele republiki nie noszą medalików, compañera47.
– Do licha, compañero! Czy Matka Boża też jest zakazana w republice? – „To było coś – pomyślał ksiądz – czego Pascal nie powiedział: że nawet iskierka wiary stanowi dowód na dobroć w sercu”.
– Musisz pamiętać, Enrique, że nie od razu Rzym zbudowano – powiedział poważnie strażnik, który wcześniej napomniał Mercedes. – Gdy wykształcimy dzieci, nie będzie już więcej przesądów.
– Właściwie mogę wam powiedzieć, że moja siostra też nosi medalik – powiedziała Mercedes.
Ale Soledad już podchodziła z medalikiem w dłoni, jak z małym metalowym słońcem. Gdy posuwała się do przodu, ksiądz z przerażeniem zauważył dziewczynę w białej sukni stojącą za biorącym w krzyżowy ogień pytań strażnikiem. Nie przerywając żucia gumy dziewczyna rzuciła na Soledad apatyczne spojrzenie. Matki z nią nie było.
– Żadnych medalików, brody, łysina zbyt duża na tonsurę. – Strażnik szybko przepuścił Soledad. – To on, chiquita48?
Oczy dziewczyny były pozbawione wyrazu.
– Człowiek, z którym rozmawiałyśmy mama i ja, nosił marynarkę – wydusiła zza gumy.
– Co za bzdura! Przecież mógł wyrzucić marynarkę, no nie?
Dziewczyna raz po raz krzywiła usta nadal wpatrując się w księdza.
– Człowiek, którego widziałyśmy z mamą, nie chodziłby z dziewczynami – powiedziała, spoglądając ponownie na Mercedes i Soledad, które wciąż czekały.
– Dlaczego tak myślisz?
– Bo powiedział, że nie chce iść ze mną.
Wybuchły salwy śmiechu.
– I to właśnie dlatego myślisz, że to był ksiądz?
– Tego nie powiedziałam. Moja mama już wam powiedziała, że chodzi o sposób, w jaki mówił. A potem widziała jak rozmawia z księdzem z katedry.
– To fakt, Enrique – powiedział dbający o ścisłość strażnik. – Cuartel General49 doniosła, że z katedry zniknęło dwóch księży.
– To nie powód, żeby trzymać nas całą noc na dworze w pogoni za cieniem. Ten wieprz siedzi już pewnie schowany w jakiejś piwnicy. – Dbający o ścisłość strażnik zwrócił się ze znużeniem w stronę Don Artura. – Mów, compañero.
– Co chcesz, żebym powiedział? – Ksiądz mówił tak raźnym głosem, jak potrafił, i pamiętał, aby używać drugiej osoby liczby pojedynczej.
– Powiedz coś, żeby dowieść, że nie jesteś księdzem. Powiedz: „Puñeta50.
Puñeta. – Mimo strachu ksiądz zdołał wyszczerzyć zęby w uśmiechu na niedostateczność takiego dowodu.
Wybuchły nowe salwy śmiechu.
– I prawdziwy obywatel republiki nie chodzi z dwiema dziewczynami naraz, compañero. Woła drugiego prawdziwego obywatela.
Strażnicy zaśmiali się ponownie.
– Wielorakość przyjemności nie jest przez republikę zabroniona, o ile nie wyrządza to państwu żadnej szkody – odpowiedział poważny strażnik.
– Och, zamknij się, Domingo. No więc, chiquita, czy to ten człowiek, czy nie?
– Nie – powiedziała dziewczyna w końcu.
Cała trójka poszła dalej i zniknęła w ciemnościach, idąc między bezbarwnymi magazynami, widząc fragmenty morza prześwitującego między domami.
– Co za durnie! – stwierdziła Mercedes.
Soledad nie mówiła nic. Szła trzymając w dłoniach smutną twarz jak lampę nad swą zgiełkliwą suknią. Ksiądz również milczał. Złapał się na tym, że modlił się do Boga, w którego już nie wierzył, aby przebaczył mu jego tchórzostwo. „Cóż zatem jest rzeczywistością?” – zastanawiał się. Czy świat, który stworzył sam siebie, był bardziej sensowny niż świat stworzony przez takiego Boga, który stworzył sam siebie? Nawet ta brzydka ulica nosiła w sobie jakąś tajemnicę. Ksiądz, Mercedes i Soledad przechodzili zarówno koło magazynów, jak obok czasu. Czas nie biegł, bo tak jak przestrzeń był czymś niezmiennym. Don Arturo patrzył na morze w bezmyślnym zachwycie.
– Jest pięknie – powiedział.
– Racja, ładnie – przytaknęła Soledad.
– Te buty, które kupiłam od Teresy, są do niczego – powiedziała Mercedes. Z miasta w oddali słychać było głośne wybuchy. – Ktoś się cieszy.
– Może to tylko gaźnik samochodu – powiedział ksiądz, choć pomyślał, że brzmiało to bardziej jak strzały.
– Cokolwiek to jest, nie podobają mi się te hałasy – rzekła Soledad.
– Mnie też nie – powiedział ksiądz.
Znaleźli się w wilgotnej alejce pokrytej kostką brukową. Rozpadające się domy śmierdziały ściekami i zjełczałym olejem. Mercedes zatrzymała się przed kilkoma deskami przybitymi do zawiasów.
– A niech to! – powiedziała. – Tego sereno nigdy nie ma na miejscu.
– W tym lichym życiu serenos nigdy nie są na miejscu. – Don Arturo uświadomił sobie, że chce dotknąć jaśniejącej blaskiem nocy sukni Soledad. Podejrzewał, że tak zaczyna się lubieżność: od pragnienia, by stać się rzęsą albo wstążką. Zaczynał rozumieć, dlaczego nad wiek rozwinięci święci unikali objęć swoich matek.
Sereno w brudnym niebieskim mundurze przybył wzdłuż rynsztoka, powłócząc nogami, stukając laską i brzęcząc kluczami. Gdy rozpoznał dziewczynę, jego brzydką twarz rozjaśnił uśmiech.
– Bardzo dobrze – powiedział. – Co za czasy! Pytali mnie, czy nie widziałem żadnych księży.
– W każdym razie jest mała szansa na to, że ktoś weźmie ciebie za papieża Walencji – powiedziała Mercedes.
– A dlaczego nie, señorita? Jestem tak reprezentacyjny jak dowolny papież. – „I prawdopodobnie ma rację” – pomyślał ksiądz. Święty Piotr w najlepszym razie wyglądał tak jak ten sereno. Michał Anioł narobił tak wielkiego bałaganu, jak biskupi.
– Czy to księży teraz zabijają? – zapytała Mercedes, gdy w oddali padły kolejne serie strzałów.
– Nie wiem nic o tych sprawach – powiedział sereno, otwierając rachityczne drzwi. – Teraz mądrze jest nie wiedzieć zbyt wiele. Życzę dużo szczęścia, señorita. Idź z Bogiem. I pan również, señor. Dobrej nocki. Śpijcie dobrze. – Sereno nie gapił się pożądliwie; uśmiechnął się z cierpliwością człowieka, którego na tym świecie tak do szczętu oszukano, że w przyszłym oczekiwał nowego rozdania.
Wspięli się krętymi schodami z chybotliwą poręczą. Wieńczącą schody kopułę umieszczono tak wysoko, że na tle nieboskłonu wyglądała jak granatowa parasolka.
– Do licha! – powiedziała Mercedes, otworzywszy drzwi na drugim piętrze. – Tu też nie ma prądu.
Żadne z nich nie miało zapałek, więc Mercedes musiała odnaleźć je po omacku w ciemnym mieszkaniu. Gdy zapalono już świecę, Don Arturo dojrzał w zarysie parę krzeseł, stół i łóżko. Z ramy na ścianie tryskały z Najświętszego Serca strumienie metylenowych płomieni. Soledad wyszła do innego pokoju.
– Usługa płatna z góry – powiedziała Mercedes. – To zasada w tym domu.
Gdy wyciągał banknoty, Mercedes nakręcała mały zegar, który zatrzymał się na trzeciej dwadzieścia. W miarę jak posuwała wskazówki, musiała czekać aż wybije każda kolejna godzina. Gdy skończyła, wzięła od księdza pieniądze, podeszła z powrotem do kominka i zdmuchnęła stojącą na gzymsie świeczkę. W ciemności Don Arturo dostrzegł jej powracającą bluzkę.
– Proszę, nie – powiedział.
Mercedes spojrzała na niego dziwnie, po czym wyszła z pokoju. Wróciła razem z Soledad, która stała koło niej, gdy Mercedes na powrót zapalała świeczkę.
– Soledad mówi, że z nią też nic nie robiłeś – powiedziała Mercedes. Ksiądz przygotował się na to, o czym wiedział, że miało nastąpić. – To ciebie szukają, prawda?
– Tak, mnie.
Zdumiał się, że wszystko okazało się tak proste, a poczucie winy opuściło go momentalnie. Wszystko, co miał teraz do zrobienia, to czekać, aż jedna z dziewcząt pójdzie wezwać strażników. Będzie prawdopodobnie torturowany, tak jak ten stary ksiądz, którego widział, ale nie będzie już cierpiał przez niecierpienie. Będzie świadom, że jego ból ani nie spowoduje postępu, ani nie powstrzyma głupoty, ale będzie karą za tchórzostwo. Przypatrywał się blaskowi świeczki na sukniach dziewcząt, czekając aż jedna z nich pójdzie do drzwi.
– Posłuchajmy, jak śpiewasz – powiedziała Mercedes. – Spróbuj tego:

La hija de Don Juan Alba
Dice que quiere meterse monja...

Dwoje dziewcząt śpiewało milczącemu księdzu ze smutną hiszpańską wesołością. Pokój dźwięczał wspaniałymi dawnymi imionami, które nie zostały wypowiedziane. Gdy Soledad trzymała swoją suknię szeroko, aby tańczyć, trzymała również wachlarze sukien zmarłych kobiet. Słowa piosenki były tak surowe, jak wzgórza, wśród których się narodziły. Gdy znowu wybuchła strzelanina, Don Arturo zrozumiał twierdzenie pobożnych, że w raju mówiono po hiszpańsku.
– Wszystko, czego potrzebujesz, to nauczyć się na pamięć słów – wyjaśniła Mercedes. – Możesz wtedy zostać kelnerem i śpiewać i klaskać w Buen Amor. Możesz mieszkać tutaj. Soledad i ja nie będziemy cię niepokoić i możesz nam płacić trochę za wynajem. Może też przyniesie nam to szczęście: może Najświętsza Panienka przebaczy nam wiele grzechów za ukrywanie księdza. – Była tak rzeczowa, jakby rozmawiali o odjeździe pociągu; wiara nie była dla niej jakimś domniemaniem: pokrywą świata była podłoga raju, a świętych dało się przekupić jak konsjerżów.
Ksiądz wahał się. Tak łatwo byłoby przyjąć jej propozycję. Małe szanse, że ktokolwiek odkryłby jego tchórzostwo, utrzymujące się przy życiu obok jej odwagi. Potem przypomniał sobie starego księdza. Stary ksiądz zginął odważnie, bo wierzył. On spróbuje odkupić swój strach, przyjmując żelazo w swoje ciało bez wiary.
– Nic z tego – powiedział. – Jeśli wiem cokolwiek o rewolucjach, to drugim najgorszym przestępstwem po byciu księdzem jest pomoc księdzu w ukrywaniu się.
– Nic nie wiem o tych sprawach – powiedziała Mercedes. Stała koło kominka, wtykając swój długi czerwony paznokieć kciuka w zmatowiały tłuszcz świecy. – Wiem tylko, co jest hiszpańskie, a co nie. – To była ewangelia powiedziana prostym językiem, a świeca oświetlała twarz Mercedes, jak mogłaby oświetlać mszał.
– Zostań, proszę – powiedziała Soledad.
– Nie – odparł.
Pocałował każdą z dziewcząt w czoło i zbiegł schodami zanim zdołałby zmienić zdanie. Nie zatrzymywał się, aż dobiegł do barykady.
– Oto jestem – powiedział strażnikom. – Jestem człowiekiem, którego szukacie.



1 ...en la lucha unidos... revolución... soviet redentor... (hiszp.) – ...zjednoczeni w walce... rewolucja... sowiecki odkupiciel... (Przyp. autora).
2 Peter B. Kyne (1880–1957) – pisarz amerykański; na podstawie jego powieści powstało wiele scenariuszy filmów niemych; Edgar Rice Burroughs (1875–1950) – pisarz amerykański; twórca postaci Tarzana i Johna Cartera.
3 ...dias de fiesta... leyendo la vida de los santos... (hiszp.) ...dni świąteczne... czytanie żywotów świętych... (Przyp. autora).
4 Marchemos en la lucha unidos... (hiszp.) Maszerujmy dalej, zjednoczeni w walce, / Z pięścią wzniesioną w niebo. / Nasi wrogowie już drżą, / Rewolucja już tryumfuje. (Przyp. autora).
5 Nuestro canto rebelde será… (hiszp.)Naszą rewolucyjną pieśnią będzie / Czerwony Sztandar, który poprowadzi nas / Drogą robotnika / Do sowieckiego odkupiciela, / Który wykuje nowy świat / Młotem i sierpem. (Przyp. autora).
6 A porta inferi erue, Domine, animam eius (łac.) – Od bram piekielnych wybaw jej duszę, Panie (słowa używane podczas liturgii pogrzebowej).
7 Wojna ta (zwana również drugą wojną marokańską) toczyła się w latach 1920–1926 między Hiszpanią, wspomaganą od 1925 r. przez Francję, a Republiką Rifu, zamieszkałą głównie przez Berberów z górzystych obszarów dzisiejszego Maroka.
8 Były to dwa osobne stanowiska.
9 Isidora Dolores Ibárruri Gómez (1895–1989), znana jako „La Pasionaria”, hiszpańska polityk baskijskiego pochodzenia, członkini i długoletnia pierwsza sekretarz Komunistycznej Partii Hiszpanii.
10 Uníos, hermanos proletarios (hiszp.) – Jednoczmy się, bracia proletariusze.
11 Alcalde (hiszp.) – burmistrz.
12 Gonzalo Queipo de Llano y Sierra (1875–1951) – hiszpański generał, uczestnik hiszpańskiej wojny domowej po stronie Franco.
13 Ayuntamiento (hiszp.) – ratusz.
14 Juan López Negrín (18921956) – socjalista, lekarz, polityk Frontu Ludowego, minister skarbu, premier Republiki Hiszpańskiej w latach 1937–1939.
15 Manuel Azaña y Diaz (18801940) polityk i pisarz, prezydent Drugiej Republiki Hiszpańskiej (19311939). Minister wojny w pierwszym rządzie republikańskim, następnie premier. W 1936 r. został wybrany na prezydenta Hiszpanii. Był zdeklarowanym członkiem masonerii i antyklerykałem.
16 Lluís Companys i Jover (18821940) – polityk i prawnik, zwolennik niepodległości Katalonii, lider partii Republikańska Lewica Katalonii (Esquerra Republicana de Catalunya). Przewodniczący rządu Katalonii od 1934 r. i przez cały okres trwania wojny domowej aż do śmierci.
17 Krajowa Konfederacja Pracy (hiszp. Confederación Nacional del Trabajo, CNT) – hiszpańska anarchosyndykalistyczna centrala związków zawodowych założona w 1910 r.; Powszechny Związek Robotników (hiszp. Unión General de Trabajadores, UGT) – hiszpański związek zawodowy założony w 1888 r.; Robotnicza Partia Marksistowskiej Unifikacji (hiszp. Partido Obrero de Unificación Marxista, POUM) – hiszpańska trockistowska partia polityczna działająca w latach 1935–1980.
18 Ay de mi (hiszp.) – Biada mi. Por. Iz 6, 5.
19 Toro (hiszp.) – byk.
20 Numquid et tu ex discipulis es hominis istius? (łac.) – „Czy i ty nie jesteś jednym z Jego uczniów?” (J 18, 25).
21 Cachonda (hiszp.) – dorodna.
22 Amiguitos (hiszp.) kumple.
23 Plaza de Zocodover – plac w Toledo.
24 Dispense (hiszp.) – Przepraszam.
25 Hola, hombre (hiszp.) – Hej, stary.
26 uniwersytet iberyjski; zabrania się naklejania ogłoszeń.
27 Sereno (hiszp.) – stróż nocny odpowiedzialny za kwartał budynków.
28 Cabaret del Buen Amor – Kabaret Dobrej Miłości.
29 Manzanilla – gatunek hiszpańskiego sherry.
30 Artista (hiszp.) – tu: prawdziwego artystę.
31 Que guapa! (hiszp.) – Ale ładna!
32 Tani, Tani, morena... (hiszp.)Czarna Tani, nie ma milszej od ciebie cyganki. / Jeden i jeden to dwa. / Dwa i jeden to trzy. / Smaczniejszej od ciebie cyganki nigdy nie było i nigdy nie będzie. (Przyp. autora).
33 Florista (hiszp.) – kwiaciarz.
34 La hija de Don Juan Alba… (hiszp.) – Córka Don Juana Alby mówi, że chce zostać zakonnicą w klasztorze na Calle de la Paloma. Gdy nocą wschodzi księżyc, ulica pozostaje ciemna, bo dziewczyna, którą kocham, została zakonnicą. (Przyp. autora).
35 Muy mona (hiszp.) – Bardzo ładna.
36 Muy guapa. Muy bonita. Muy hermosa (hiszp.) – Bardzo ładna. Bardzo śliczna. Bardzo piękna.
37 No dice nada, lo hace todo (hiszp.) – On nic nie mówi, ale robi wszystko.
38 Muyrequetebien (hiszp.) – Fajowsko.
39 Archisuperiflauticamente bien (hiszp.) – Superfajowsko.
40 Sabes (hiszp.) – Wiesz.
41 Caballero (hiszp.) kawaler.
42 Cachondo (hiszp.) – napalony.
43 Compañero (hiszp.) – towarzysz.
44 Hoc est enim omnia saecula saeculorum (łac.) – To jest bowiem wszystkie wieki wieków.
45 Salud, compañero (hiszp.) – Bywajcie zdrowi, towarzyszu.
46 Adios, señor (hiszp.) – Do zobaczenia [dosłownie: „Z Bogiem”], proszę pana.
47 Compañera (hiszp.) – towarzyszka.
48 Chiquita (hiszp.) – mała.
49 Cuartel General (hiszp.) – dowództwo.
50 Puñeta (hiszp.) – cholera.

 Tłumaczenie: Łukasz Makowski
Projekty okładek: Sztukmistrz
(dolna z wykorzystaniem zdjęcia
autorstwa Jana Wincentego F.)

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz