Tak zwana „własność intelektualna” - parę pytań

Copyleft victorious (draft), rys. Sztukmistrz

Stefan Kisielewski zauważył kiedyś, że najłatwiej „wygrać” debatę mówiąc nie na temat.
Na stwierdzenie, że należy znieść lub zmienić uznawany dziś stosunkowo powszechnie system tzw. praw autorskich, tzw. majątkowych praw autorskich i tzw. „własności intelektualnej”, pierwszą emocjonalną reakcją bywa: „Chcesz żeby artyści przymierali głodem?”. Nie, nie chcę. Ale nie ma to nic do rzeczy.

Nie istnieje konieczny związek między prawami dotyczącymi tzw. „własności intelektualnej” w ich obecnej formie a popularnością i powodzeniem finansowym artysty. Może w przypadku niektórych nachalna akcja promocyjna przynosi wymierne efekty w postaci dochodu pozwalającego żyć z twórczości. Jednak nierzadko dochodzi do tego, że wydawnictwo (czy to książkowe, czy to wytwórnia fonograficzna, czy producent telewizyjny) traktują artystów nieuczciwie, skłaniając ich nawet do apeli o piracenie własnych dzieł (które stały się „zakładnikami” producenta).
Niepokój budzą pojęcia ostre i nieostre tyczące tzw. „własności intelektualnej”. Dlaczego akurat „ochrona” ma przysługiwać danemu dziełu przez tyle a tyle lat, a nie na przykład krócej?
Zasadnicze pytania brzmią jednak następująco:

Co może być przedmiotem własności?
Przemiot? Coś istniejącego fizycznie? Idea? Układ znaków (liter, cyfr, znaków przestankowych)?
Czy umiemy dokonać rozróżnienia między kradzieżą (przejęciem cudzej własności - oznacza ona jednocześnie pozbawienie okradzionego czegoś, co już posiadał) a skopiowaniem/podzieleniem się (nie pozbawia ona niczego osoby, od której coś powielamy)?
Czy traktujemy naszych odbiorców jako współpracowników, przyjaciół, a nie jak wrogów, których należy ścigać i prześladować?

Czy jesteśmy gotowi postulować, aby to artyści/ich przedstawiciele sami się wykazali i wymyślali takie sposoby dystrybucji swoich dzieł, które zapewnią im spodziewane/oczekiwane dochody w świecie współczesnym - pełnym sharingu, torrentów i kserokopiarek?

3 komentarze:

  1. Czy autor zechce przedstawić jakieś ze swoich odpowiedzi na pytania?
    Co do ostatniego to poniekąd już sobie poradzili producenci gier komputerowych - żeby nie dało się kopiować, to teraz do każdej trzeba mieć konto i połączenie z internetem by dało się grać, zakupywane klucze są unikatowe. Ale poza spadkiem cen (i to wyraźnym), niewygoda z tym związana dobra dla klientów nie jest.
    Jak rozwiązać zagadnienie w odniesieniu do kosztownych badań technicznych? Np. projektowanie nowych rodzajów łopatek turbinowych - miliony/miliardy PLN/$ czy setki/tysiące uncji złota/srebra. A skopiować da się w jakieś 3 godzinki reverse engineeringiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może spróbować takiego rozwiązania: otwieramy konto i czekamy na wpłaty; jeśli zbierze się odpowiednia suma, ujawniamy/udostępniamy do użytku nasz produkt? A może najpierw uzyskać od subskrybentów wpłaty, a dopiero potem - mając zaplecze finansowe - zabrać się do realizacji przedsięwzięcia? W sumie to już funkcjonuje - różne beesfundy etc.
      Muzyk może zaniechać ścigania kopiujących jego utwory, a skoncentrować się za to na dawaniu koncertów - uczestnictwa w takim wydarzeniu na żywo nie da się "skopiować", przeżyć zamiast kogoś, "ściągnąć". Trzeba przyjść, ZAPŁACIĆ i przeżyć to in vivo.

      Usuń
    2. Przyznam, że nie rozumiem pierwszej części. Dlaczego ktoś miałby zaangażować finansowo dużo pieniędzy w projekt badawczy nie znając jego skutku, tj. ktoś inny niż firma, która będzie go produkować. Crowdfunding dotyczy raczej kwot <1 mln $. I produktów o szerokim odbiorze bezpośrednim.

      Usuń