Bruce Marshall "PIĘKNA OBLUBIENICA" (Posłowie i tylna okładka)

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------



Posłowie
LATARNIA

Powieść Marshalla, napisana ponad pół wieku temu, ale przełożona po raz pierwszy na polski, leczy nas z niewiedzy o strasznych latach trzydziestych w Hiszpanii. Nas: ignorantów młodych, którzy nie wiedzą nic, i starszych, wiedzących nieraz jeszcze mniej niż nic, bo przed laty karmionych mitologią dla maluczkich (O człowieku, który się kulom nie kłaniał) i dla wykształceńców (Komu bije dzwon).
Piękna Oblubienica nie jest kroniką zdarzeń rozgrywających się w latach 1936–1939 w Hiszpanii – mówi jednak przekonująco o ich charakterze. Prowadząc swojego bohatera przez piekło wojny, od ulic, na których – w jej trzecim dniu – potyka się on o ciało zamordowanej zakonnicy i świadkuje kaźni księdza zabijanego wśród szyderstw tłumu oprawców okrutniej niż byk na arenie, do placyku, na którym – już w dniach klęski komunistów – oficer wojsk generała Franco zarządza masową egzekucję ludzi zaledwie podejrzanych o to, że mogą się okazać podstępnymi przeciwnikami, Marshall nie pozostawia wątpliwości: zbrodnie wołające o pomstę do nieba obciążają nie tylko jedną stronę konfliktu. Zarazem jednak stwierdza wyraźnie: to komuniści popełniali je systematycznie i pod sztandarem nienawiści do Boga.
Porąbany kilofem i wrzucony do ognia ksiądz, torturowany „siedemnastoletni chłopiec, który nosił szkaplerz”, prowadzone na śmierć „dzieci schwytane na kreśleniu kredą wywrotowych tekstów, stare kobiety, które paliły przed kapliczkami lampki”, tortury, którym oprawcy poddają samego głównego bohatera, księdza Artura, mającego zginąć razem z nimi – za odprawienie Mszy Świętej – to obrazy wystarczająco konkretne, by ożywić naszą wyobraźnię i wzbudzić trwogę: to wszystko stało się w chrześcijańskim kraju? A także wystarczająco potworne, by pisarz nie musiał do nich dodawać jeszcze jakichś okrzyków zgrozy.
Marshall unika egzaltacji:

Przestał biec, gdy starzec upadł. Nie wstał już. Gdy ksiądz się nad nim pochylił, z jego skroni sączyła się strużką krew.

To jest rzeczowa informacja. Rozmyślanie księdza Artura nad zwłokami zastrzelonego więźnia dowodzi jednak, iż rzeczowość pisarza, daleka od czułostkowości, jest tym dalsza od bezduszności.

Stary człowiek leżał nieruchomo, oszukany przez świat, który mu odebrano. Trudno było wyobrazić sobie, że ten starzec był niegdyś chłopcem, huśtającym się na końcu liny od dzwonu w Salamance, a jeszcze trudniej, że jego duszę właśnie osądzano, jej myśli zaś uznawano za obciążające lub zasługujące.

Zestawienie dawnych chwil chłopięcej beztroski z momentem okrutnej śmierci oczywiście wstrząsa i czyni obraz owej śmierci tym straszniejszym. Ale Marshall nie mówi: „Jakie to straszne!”. Nie mówi nawet: „Jakie to dziwne: że tak wyglądają dwa krańce życia tego samego człowieka”. Mówi: „Jakie to trudne do wyobrażenia”. A dokładniej – ponieważ wszystkie te refleksje wpisuje w niekończący się ciąg rozmyślań swojego bohatera – mówi: „Jakie to trudne do wyobrażenia dla księdza Artura”.
Trudno zatem wyobrazić sobie całe ziemskie życie człowieka, ogarnąć myślą i jego wielką rozciągłość (chłopiec – starzec), i jego nieuniknioną skończoność, trudno – nagłość końca, „odbierającego” człowiekowi w jednej chwili cały świat. A zwłaszcza trudno sobie to wszystko wyobrazić właśnie bohaterowi powieści, księdzu Arturowi (i tym trudniej, że jest młody). Trudno – a jednak można!
Marshall opowiada dzieje wojennych przygód swojego bohatera (o ile wolno tu użyć słowa „przygoda”); historię jego sumienia – zwątpienie, odstępstwo i nawrócenie, wreszcie – dzieje wyobraźni i świadomości Don Artura, w tym odkrywania przez niego, w warunkach doprawdy niezwykłych, nieustannie na krawędzi zagłady, wśród doświadczeń spoza granic ludzkiej wytrzymałości, czym jest całe ludzkie życie, czym jest i jakie ma znaczenie całe jego własne życie, a także: jakie ma znaczenie cały widzialny świat. Interesujące nas zdanie ma dalszy ciąg, po przecinku:

a jeszcze trudniej, że jego dusza była właśnie osądzana, jej myśli zaś zostawały uznawane za obciążające lub zasługujące.

A zatem ksiądz Arturo w jednym zdaniu ogarnia myślą najpierw dwa bieguny całego ziemskiego życia zmarłego, a potem wieczny bilans tego życia. I to właśnie przede wszystkim jest trudne do wyobrażenia, nawet dla księdza: że poza ziemską stroną naszego życia i ponad nią jest jeszcze, ba! jest przede wszystkim wieczne życie nieśmiertelnej duszy i że każda chwila życia ziemskiego wpływa na to, czym będzie dla człowieka jego wieczność. Prawdę o czterech rzeczach ostatecznych ksiądz Arturo odczytuje tym razem nie z kart katechizmu, tylko z widoku ginących ludzi i z myśli o własnej mającej rychło nastąpić śmierci.
Nie sama śmierć jednak – choć jej powadze pisarz oczywiście nie przeczy – jest tu najważniejszym tematem. Precyzja języka poetyckiego Marshalla wymaga od czytelnika dystansu do pierwszych wrażeń. Dzieciństwo nieszczęśliwego zbiega mógłby przywoływać obraz gry w piłkę czy innej beztroskiej zabawy. Pisarz jednak nie przypadkiem wybiera inaczej – to dzwon obwieszcza ważne chwile naszego życia, a zwłaszcza żegna nas po śmierci. W dodatku lina-huśtawka tworzy dosłownie wahadło, przypomina więc i w ten sposób o czasie. Chłopięca zabawa zmarłego, którą wyobraża sobie ksiądz Arturo, streszcza cały bieg ludzkiego życia – od beztroski dzieciństwa do dramatu śmierci – i wpisuje się idealnie w temat całej powieści: jest nim nie tylko myśl, że poza i ponad widzialną stroną naszego życia istnieje niewidzialna wieczna, ale i druga: że nasza wyobraźnia jest za mało skłonna do ogarnięcia tej prawdy.
To spostrzeżenie nie wystarczy do wyjaśnienia zagadki nieludzkich okrucieństw, jednak tłumaczy, co sprzyja udziałowi w złu: krokiem ku zbrodni jest porzucenie myśli o rzeczach ostatecznych. Pamięć o nich jest rzeczą trudną. Jeżeli ludzie przed tą trudnością kapitulują, bardziej lub mniej świadomie, to przestają pamiętać, kim sami są. Wtedy łatwiej ulegają pokusie zbrodni, bo porzuciwszy myśl o Bogu i o własnym wiecznym powołaniu, i na innego człowieka przestają patrzeć jak na człowieka.
Nawet długa tradycja wiary nie gwarantuje ochrony przed tym zagrożeniem. Angielski biskup Winton uznaje za „absurd” obawę przed krwawą rewolucją w kraju, którego mieszkańcy „mają wiarę od wieków”. Jednak jego ironii („nie wydaje mi się, żeby hotel otaczali wyjący rewolucjoniści!”) i jego optymizmowi najdobitniej zaprzeczy już najbliższa chwila: gdy on sam i ksiądz Arturo będą musieli rzucić się do ucieczki przed wyjącym tłumem, pragnącym zamordować ich właśnie – duchownych – przede wszystkim. Jeśli w trakcie tej ucieczki biskup Winton był w stanie zastanawiać się nad czymkolwiek, musiał przeżywać nadzwyczajne zdumienie: z tak szyderczą dokładnością rzeczywistość przekreśliła jego przekonanie.
Trzeba przyznać, że miał podstawy i do tego przekonania, i do tego zdumienia. Marshall bowiem – powtórzmy – nie opowiada nam historii o chrześcijanach mordowanych na rozkaz Nerona, Dżyngis Chana czy jakiegoś wezyra – lecz przez braci chrześcijan. Wyjący tłum składa się z ludzi, których matki niewątpliwie uczyły w dzieciństwie pacierza; zapewne mało który z nich nie zna wezwań Litanii Loretańskiej na pamięć. Dlaczego ludzie ci występują przeciw najelementarniejszym nakazom wiary – i samego człowieczeństwa? Jak to możliwe, że po piętnastu wiekach wiary Chrystusowy lud potrafi w piętnaście minut zamienić się w stado bestii żądnych krwi?
W dyskusji z angielskim biskupem bohater Pięknej Oblubienicy odpowiada: „to dlatego, że dobro w świecie jest powierzchowne, zło jest tak głęboko osadzone”. I dodaje, że chociaż w Hiszpanii, owszem, figura Najświętszego Serca Pana Jezusa stoi w każdym domu, „nawet heretycy mają bardziej zaawansowane ustawodawstwo społeczne”; co więcej, wiara Hiszpanów manifestuje się i w tym, że figura owa stoi nawet „w całkiem pokaźnej liczbie burdeli”, „lecz nie wydaje się, by skłaniało to młodych mężczyzn do utrzymywania własnych ciał we czci”. Czy zatem w ogóle mamy tu do czynienia z wiarą – czy może tylko z płytkim religijnym obyczajem?
Wiara zatrzymująca się na poziomie uczuć, gestów i obyczaju to właśnie dobro powierzchowne, którego powierzchowność pozwala złu zapuszczać głębokie korzenie; taka wiara nie broni ludzi przed przeobrażeniem się w potwory.
W literaturze XX wieku temat zbrodni dokonywanych systematycznie i na masową skalę za przyzwoleniem lub na rozkaz państwowej lub rewolucyjnej władzy, temat opętania dusz i kapitulacji sumień przed dyktatem siły lub szalonej ideologii (tu: importowanej ze stalinowskiej Rosji) albo pokusą panowania i posiadania są obecne stale – u Żeromskiego, Kafki, Remarque’a, Borowskiego, Nałkowskiej, Orwella, Herlinga-Grudzińskiego, Sołżenicyna, Dicka i wielu innych twórców. Marshall podobnie jak oni pyta, kim jest człowiek i kim potrafi się stać dla drugiego człowieka, nad którym pastwi się z pieśnią niewiary (a czasem: z pieśnią świętej wiary) na wargach. Najkonsekwentniej jednak chyba i najbardziej dosłownie spośród wszystkich wielkich świadków zła osadza te pytania nie w kontekstach psychologii, ekonomii, polityki czy historiozofii, ale wiary, przykazań, Ewangelii, katechizmu i sumienia. Na człowieka stającego oko w oko z potwornościami historii i popełniającego czyny sprzeczne z człowieczeństwem patrzy po prostu z perspektywy katolickiej; tak jak inna wielka pisarka ubiegłego wieku, Sigrid Undset, patrzy na człowieka stającego oko w oko z wyzwaniami własnej egzystencji i własnego powołania. Po 1789 roku, gdy tylu intelektualistów wypowiedziało służbę Prawdzie, by padać na twarz przed bóstwem najfałszywiej pojmowanej „wolności”, ten punkt widzenia stanowczo oboje pisarzy wyróżnia. Logiczne jest, że autor Pięknej Oblubienicy czyni swoim bohaterem księdza.
Kościół hierarchiczny, do którego sam się zalicza, włącza on do kręgu oskarżonych o obojętność wobec cierpień ubogich i obwinia o rutynę i wyobcowanie. I dopiero stopniowo odkrywa, że szansy wyrwania się spod tyranii zła należy upatrywać nie w „zaawansowanym ustawodawstwie społecznym” (mrzonka socjalistów), ale w łasce Bożej, dającej ludziom siły do wytrwania w dobru, a nawet do heroizmu męczeństwa. Skarbnicą zaś i szafarzem łaski jest właśnie Kościół. Ksiądz Arturo odkrywa – i powieść Marshalla jest książką o zbliżaniu się przezeń do tego odkrycia – że Kościół, choćby liczył wśród swoich wiernych całe rzesze niewiernych, a i wśród pasterzy całe zastępy nieskłonnych do troski o doczesne cierpienia braci, nie przestaje być święty – i że to on jest drogą do pokonania potęgi zła.

[...] siłą Kościoła było jarzmo, które nakładał na błądzących, i szacunek dla świętości, którym obdarzał nieświątobliwych. [...]
– Kościół jest powszechny – powiedział Don Arturo łagodnie. Pomyślał z zachwytem o tym wszystkim, czym był Kościół: Kościół był mnogością ochrzczonych; Kościół był depozytariuszem wiary; Kościół był siecią zarzuconą w morze; Kościół przybliżał do Królestwa Niebieskiego i jedynie on do niego przybliżał; Kościół był samotnym księdzem w Rosji zapalającym po kryjomu świeczki; Kościół był starą siłą w Irlandii; Kościół był nową siłą w Ameryce Północnej; Kościół był balsamem; Kościół próbował raz po raz. Z daleka ujrzał w przelocie morze, a morze też zdawało się przypominać Kościół, bo było cierpliwe i cały czas w tym samym miejscu. – Kościół to latarnia uniesiona nad całym światem – powiedział.
„Morze też zdawało się przypominać Kościół”. W świetle tego zdania nowego znaczenia nabiera wcześniejszy fragment powieści: początek rozdziału dwunastego. Tam ksiądz Arturo, dotarłszy wraz z całym konwojem więźniów prowadzonych w morderczym marszu na miejsce tortur i śmierci, w pobliże swojego miasta, na widok „migoczącego poniżej błękitnego morza” „wymamrotał”: „Thalassa” – „Morze”. W okrzyku radości starożytnych żołnierzy „wymamrotanym” przez śmiertelnie znużonego księdza, który także powraca do domu (miasta) – ale prowadzony przemocą i po to, by stać się ofiarą wymyślnej kaźni – możemy się dosłuchać tonu smutnej ironii. Ale odzywa się w nim przede wszystkim nuta Archimedesowego „Eureka!”. Może to w tym momencie w myśli bohatera krystalizuje się porównanie sformułowane wyraźnie w następnym rozdziale: „Morze też zdawało się przypominać Kościół”. Skojarzenie: dom – morze – Kościół mówi: kto powraca do Kościoła, powraca do domu, zapowiada i streszcza odkrycie, którego po długim błądzeniu dokonuje nawrócony kapłan: odkrycie, czym jest Kościół. Sponiewierany więzień okazuje się tryumfującym odkrywcą.
Odkrycia swego nie zawdzięcza abstrakcyjnej akademickiej spekulacji. Żywiołem Pięknej Oblubienicy jest zmysłowy konkret, powieść przepełniają wrażenia pochodzące od wszystkich zmysłów: widoki, dźwięki, zapachy. Urozmaicone piękno świata, dostępne ludzkim zmysłom w tysiącach szczegółów, narzuca się wyostrzonej, czujnej uwadze człowieka osaczonego, ściganego, uwięzionego. Z celi księdza Ildefonsa widać „lśniący biały okręt szkolny”, który „stał przy nabrzeżu”, gdy

jeden z praktykantów, utrzymując równowagę na bezanmaszcie, próbował rozwinąć republikańską flagę, z jakiegoś powodu splątaną. Buchająca dymem podniszczona lokomotywa przetoczyła się, ciągnąc sznur załadowanych odkrytych wagonów z urwisami przycupniętymi na buforach. Na wysokości okna torowisko skręcało w stronę celi i nieco gorącej wilgotnej pary dostało się do środka. Gdy para się przerzedziła, marynarza nie było już na maszcie, a nieruchoma czerwono-żółto-purpurowa flaga wyglądała jakby namalowano ją na niebie. (rozdz. 9)

Nawet strzępki widoków, dźwięków, wrażeń dotykowych (wilgotna para) docierające do więźniów tworzą miarę przepaści między ich sytuacją a oszałamiającym bogactwem świata, od którego ich odcięto.
Piękno zakochanej w księdzu Soledad, „wyglądającej jak dźwięk piosenki, którą słyszał w jej wykonaniu”, tekst piosenki o Composteli, olśniewające krajobrazy – to wszystko przypomina, że „nawet świecka Hiszpania była różańcem, a nazwy jej miast – modlitwami” (rozdz. 9). Ojczyzna bohatera powieści to również część pięknego świata, którego barwy, blaski, dźwięki i zapachy ustawicznie krzyczą kontrastem w stosunku do potworności ludzkich czynów. To piękno obecne w tle opowiadanych zdarzeń tworzy miarę, przypomina, że świat stworzony przez Boga ani na chwilę nie przestał istnieć. Choć pogrążony w konwulsjach cierpień i zbrodni, objawia swój urok w najbardziej nieoczekiwany sposób. „Gdy [Botargas] siedział na biurku, jego ostrogi rzucały na ścianę plątaninę srebrnych poblasków” – nawet ostrogi przy butach mordercy nie przestają rzucać skwapliwie zauważonych przez pisarza błysków tylko dlatego, że są ostrogami mordercy.
Wśród całej obfitości zjawisk zmysłowych nieustannie – i nie dla ozdoby – przywoływanych przez autora Pięknej Oblubienicy widoki morza i związane z nim dźwięki pojawiają się ze szczególną częstotliwością i, by tak rzec, natarczywością (na ogół przy tym przed oczyma księdza Artura). „Przez gumowate morze pełzł parowiec” (rozdz. 1), „Parowce zniknęły; morze było tak puste jak niebo” (rozdz. 1); „Ciemność nieba opadała nad morze niczym pokrywka. W oddali zatoki światła Santa María de las Hayas migotały niczym świeczki” (rozdz. 3); „Na horyzoncie chmury przybrały kolor czerwony, żółty i bladozielony. Morze pozostało niewzruszone, mimo że tyle już widziało” (rozdz. 5); „morze lśniło niczym czarny lód” (rozdz. 9); „Parowce znów pełzły przez gumowate morze, wioząc wycieczkowiczów na drugą stronę zatoki” (rozdz. 14) – to tylko kilka z trzydziestu przynajmniej wzmianek o morzu pojawiających się w powieści.
Dwie z nich – w pierwszym i ostatnim rozdziale – dotyczą parowców „pełznących” „przez gumowate morze”. Minęły – od początku wojny domowej w lipcu 1936 roku do wiosny 1939, kiedy komuniści ostatecznie przegrali – prawie trzy lata i morze z „pełznącymi” parowcami wygląda tak jak wyglądało. A Kościół, podobny przecież do morza? Wyrazista rama kompozycyjna w połączeniu z objaśnionym wprost porównaniem Kościoła do morza upoważniają do tego pytania.
Częściową odpowiedź przynosi druga rama kompozycji: symetryczne sceny w pałacu biskupów z początku i końca powieści. „Nowy biskup był żwawym biskupem w jasnej, całkiem nowej piusce” – w tym opisie, przedstawiającym hierarchę na podobieństwo nieużywanego towaru dobrej jakości, nietrudno dosłyszeć ton drwiny. „Nowy biskup siedział tam, gdzie wcześniej siedział stary, w tym samym bladoniebieskim promieniu słońca”. I wydał księdzu Arturowi, jak pamiętamy, to samo polecenie, które zdążył mu jeszcze wydać przed swą śmiercią jego poprzednik: by przetłumaczył na angielski kartkę z przestrogą adresowaną do nieskromnie odzianych kobiet. Jak na początku powieści Arturo wyśmiewał w duchu anons biskupa Miguela, tak teraz z nowego anonsu drwi sekretarz angielskiego biskupa.
To podobieństwa. Lecz są i różnice. Tym razem „Don Arturo był zbyt smutny, aby żartować”. Rozmawia z sekretarzem biskupa Wintona.

– Sedno sprawy polega na tym, że zupełnie nikogo nie nawróciliśmy – powiedział.

Angielski ksiądz odpowiada:

– Nieprawda. Nawróciliśmy duchownych, przynajmniej niektórych.

Te słowa Arturo mógłby przecież odnieść do siebie – ma więc powody nie tylko do smutku, ale i do zawstydzonej radości...
Jest też („jedyna” – lecz jakże istotna) różnica w wyglądzie sali, do której nowy biskup przywołał Don Artura. Stanowi ją

nowy portret; obok Luísa, dobrego i mądrego biskupa, który miał hemoroidy, wisiał Miguel, dobry i mądry biskup, którego zagryzły pszczoły.

Biskupa Luísa z dostojnego szeregu ordynariuszy wyróżnia w ludzkiej pamięci kłopotliwa dolegliwość, jego następcę – pszczoły. I one przedstawiają się jakby niezbyt poważnie. Owszem, zagryzły biskupa Miguela – ale to przecież nie lwy, które zagryzały chrześcijan w czasach Nerona? A jednak w galerii biskupich portretów przybył portret męczennika i nowy męczennik przybył całemu powszechnemu Kościołowi. Czy zatem wolno myśleć, że nic się nie zmieniło?
Zmiany i jej skutków nie możemy naszymi ludzkimi siłami zmierzyć. Nie możemy też jednak wątpić o jej istnieniu. Zwłaszcza że nie zmieniło się jeszcze jedno:

Nowy biskup siedział tam, gdzie wcześniej siedział stary, w tym samym bladoniebieskim promieniu słońca.

Nie zmienił się ów promień padający z góry, łączący z ziemią niebo i przypominający o całej rzeczywistości nadprzyrodzonej. Obejmuje on postać biskupa (siedzącego „w [...] promieniu”), na pierwszy rzut oka tylko powtarzającą niczym marionetka pozy i gesty poprzednika, lecz w istocie nasuwającą myśl o niekończącym się szeregu kapłanów, przez których słowa i ręce, choćby nie dość godne, płynie od stuleci strumień łaski, i o zastępach męczenników i szeregach wyznawców niosących od dwóch tysięcy lat pochodnię wiary. Warto zauważyć, że ksiądz Arturo już wcześniej pamiętał o sięgającej ponad wiekami więzi – gdy myślał o podobieństwie własnych cierpień do cierpień świętego Pawła („pięciokrotnie [...] bitego po czterdzieści razów bez jednego”) i samego Zbawiciela i gdy cytował Pieśń nad Pieśniami.
Zmieniło się jeszcze jedno. Na początku powieści, gdy „biskup ukląkł, a ksiądz razem z nim”,

Don Arturo także próbował się modlić, ale w jego sercu nie było miłości i czuł, że kierował swe błaganie do gwiezdnej pustki.

Teraz, na końcu, stan serca księdza Arturo jest zupełnie inny; dlatego

upadł na kolana i modlił się żarliwie za nieprzejęty Chrystusowy lud.

Wcześniej torturowany ksiądz Arturo rozkrwawionymi wargami wypowiada słowa z Pieśni nad Pieśniami:

Twoje wargi jak sznur szkarłatny, i piękne twoje usta. Twoja skroń jak płatek granatu spoza twojego welonu.

Słowa, których wykształcony morderca Consejero Botargas tym razem nie rozpoznał i które mu się wydają „dziwkarskim tekstem”, podobnie jak pamięć o udrękach Apostoła Pawła dodają otuchy księdzu, dobrze wiedzącemu, że w mistycznej metaforyce biblijnego poematu Oblubienica oznacza wybrany przez Boga lud lub tęskniącą do Boga ludzką duszę. Tymi słowami ksiądz nie czci własnych cierpień, lecz wypowiada wiarę w sens ponoszonych udręk i w nadprzyrodzoną więź między wszystkimi, którzy cierpią męki dla miłości tego samego Oblubieńca – Boga. Należy do nich w szczególności „garstka wiernych”, dla których odprawił potajemnie Mszę Świętą, „o ileż większa niż wszyscy”.
Nie mamy jednak wątpliwości, że chociaż w tym wypadku ani bohaterowi, ani pisarzowi nie chodzi o dosłowne, widzialne piękno „warg jak sznur szkarłatny” i „ust”, owe zmasakrowane przez katów usta stanowią część postaci pięknej w wymiarze niewidzialnym – przez swoją heroiczną postawę.
Zakochana w księdzu Soledad zachwyca go i niepokoi pięknem widzialnym. Ksiądz zaś, który odwiedzającej go w więzieniu (a może raczej: przysłanej mu do więzienia) dziewczynie sam tłumaczy, że „na nowo poczuł” „szczególne znamię: niewidzialne w świecie widzialnym, a widzialne w niewidzialnym”, już przy pierwszym spotkaniu „zdołał zauważyć, że dziewczyna jest piękna, a jej twarz unosi się jak księżyc nad górną częścią jej sukni” (potem będzie jeszcze „trzymać w dłoniach smutną twarz jak lampę nad swą zgiełkliwą suknią” – może się tu nasunąć myśl o pięciu pannach mądrych, oczekujących Oblubieńca z zapalonymi lampami, i o Oblubienicy z Pieśni nad Pieśniami, wyruszającej z lampą w dłoni na Jego poszukiwanie). Powtarza jej, że jest piękna, na chwilę przed jej śmiercią, i chwilę później nad jej martwym ciałem.
Zacytowane przed chwilą słowa Don Artura pozwalają przypuszczać, że w scenie śmierci Soledad i pisarzowi, i samemu bohaterowi chodzi o to piękno zabitej dziewczyny, które jest widzialne w świecie niewidzialnym.
Ksiądz Arturo powtarza jej, że jest piękna, i mówi to szczerze o jej wyglądzie. Ale prawdziwie piękna staje się, gdy poświęca swoje życie – ginąc dla Boga, którego nie rozumie, i nie rozumiejąc, że ginie dla Niego. Co ciekawe, gdy wcześniej Don Arturo sam był gotów raczej zginąć dla niej i jej siostry niż narazić je na śmierć za ukrywanie księdza – wtedy i on chyba nie rozumiał, że zginąłby dla Boga. Teraz czci zmarłą medytacją na temat obiektywnej wartości jej miłości:

Jej miłość była właśnie tą miłością, którą Bóg chciał wlać w serca ludzi; po to zstąpił na ziemię. Jej miłość do niego była samotnością Chrystusa w Hostii, pokornym zamknięciem w tabernakulach. [...] Kłamała dla niego, zachowywała milczenie dla niego i odważyła się iść dla niego na tortury. Nigdy nie pojęła Boga. Nigdy nie pojęła jego pojmowania Boga. Lecz nie pojmując, pojęła Boga lepiej niż on, bo okazała się bardziej szczera w swojej mniejszej miłości do niego niż on w swojej większej miłości do Boga.

Ksiądz-zdrajca i piękna ladacznica – Marshall odwraca wszystko w tym romansowo-skandalicznym schemacie. Apostata w sutannie, który zresztą nigdy nie popadł w nihilizm i mimo straszliwych pokus nigdy nie podeptał świętych przysiąg celibatu ani tajemnicy spowiedzi, nawraca się za sprawą spotkania z oczekującym męczeńskiej śmierci kanonikiem Don Ildefonsem i na jego wezwanie, a potem utwierdza się w swoim nawróceniu pod wpływem spotkania z „garstką wiernych” „większą niż wszyscy” i z heroiczną miłością Soledad. Ona zaś, gotowa „rzucić się w przepaść”, „gdyby ją o to poprosił”, przeżywa – nieświadomie, a na pewno nie całkiem świadomie – głęboką wewnętrzną przemianę pod wpływem spotkania z Arturem, który w niepojęty dla niej sposób szanuje jej i swoją własną godność – ludzką, kobiecą, kapłańską.
Oboje główni bohaterowie są, gdy ich poznajemy, dalecy od nieskazitelności – i takich właśnie pisarz potrzebuje. Oboje bowiem ostatecznie okazują się wierni i oboje mają miłość największą z możliwych – niecofającą się przed oddaniem życia za przyjaciół swoich (J 15, 13). Prowadząc ich ku takiemu rozwiązaniu, Marshall wskazuje drugie – oprócz wiecznego trwania i świętości Kościoła – źródło nieskończonej nadziei, uzasadnionej zawsze, nawet mimo najpotworniejszych zbrodni: jest nim osobista, indywidualna świętość ludzi, o którą mogą walczyć nawet najbardziej niedoskonali.
Ksiądz Arturo wspomina zdanie biskupa Miguela: „Będziemy wiedzieli, że nawróciliśmy świat, w dniu, w którym usłyszymy świeckich rozmawiających w tramwaju o Najświętszym Sakramencie”. To byliby wierni żarliwi, niemogący oderwać się od myśli o nieskończonej Ofierze, za którą nabył ich Bóg. Lecz w zdaniu kończącym powieść żarliwa jest tylko modlitwa księdza Arturo, a „Chrystusowy lud” i cały prawie świat, chwilowo wyrwany z rąk komunistycznych katów, pozostał „nieprzejęty”. Wszystko w tym świecie – parowiec „oblepiony kłamiącymi na kolorowo reklamami”, „obejmujące się pary” na jego pokładzie, a nawet galeria portretów zmarłych poprzedników nowego biskupa, do której przybył portret biskupa Miguela zagryzionego przez pszczoły, przenika duch rutyny i obojętności. Gdy Don Arturo upada na kolana, sekretarz angielskiego biskupa wyrusza na przechadzkę po mieście; religia nie stała się dla niego przygodą; cóż dopiero mówić o tych obejmujących się parach.
W trzy czwarte wieku od wojny w Hiszpanii i w sześćdziesiąt lat od powstania książki Marshalla wizja „nieprzejętego Chrystusowego ludu” przejmuje trafnością i grozą. Gdy dziesięć pokoleń budowniczych ziemskich rajów zdążyło już sobie przekazać władzę nad światem i misję przekuwania umysłów, by pochwalały najstraszniejsze grzechy, a najoczywistsze cnoty brały za wielkie zło, w świecie zamieszkałym przez ludy coraz to bardziej nieprzejęte i coraz mniej Chrystusowe, wkrótce już każdy z nas może stanąć przed wyborem – cyrografu albo męczeństwa. Marshall, który potrafi żartować, perspektywę tego wyboru kreśli z całą powagą, a zarazem bez rozpaczy. Jego bohater, który od prób wiary w raje fałszywe powrócił do niezachwianej wiary w raj tymczasem dla nas niewidzialny, nieprzypadkowo w ostatniej scenie powieści „upada na kolana”: wie, że modlitwa bywa bronią słabych, lecz właśnie dzięki niej – niebezsilnych.

Henryk Antoniewicz




Projekt okładki: Sztukmistrz

ERRATA DO OKŁADKI:
W języku polskim wydano dotychczas dziewięć książek jego autorstwa: Cud ojca Malachiasza, Chwała córy królewskiej, Paryżowi podzwonne, Czerwony Dunaj, Proboszcz z Ars, Ale i oni otrzymali po denarze, Stary żołnierz nie umiera, Maj i dziewczyna oraz Czerwony kapelusz. Opublikowano również zbiór opowiadań pt. Tryumf ojca Valentino.

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz