Rose Cottage i cienie wielkiego miasta

Środa Suchych Dni Wielkiego Postu, A.D. 2015

Fot. MDK

Gdzie mieszkają Hetty i Olivia z serialu Droga do Avonlea? W Rose Cottage, to jasne.

Zaraz, zaraz – a nazwa ulicy? a numer domu?

A po cóż – skoro wszyscy wiedzą, kogo szukamy i o które miejsce chodzi?
Więcej – adres w postaci nazwy ulicy (lub miejscowości) i numeru domu może pytanemu nic nie mówić; ale już nazwisko gospodarzy – owszem.
Tak bywa również do dziś na polskiej wsi.

Adresy wydają się konieczne we współczesnym mieście, w którym rządzi masowość i anonimowość, wymuszająca sortowanie miejsc zamieszkania. Choć i tu w naturalny sposób powstają nazwy nieoficjalne. Idę na zakupy „do łysego” (nie zaś: „do sklepu spożywczego przy Papieskiej dwadzieścia dwa”). Ostrzygę się „u pani Basi” (a nie: „w zakładzie fryzjerskim umiejscowionym w Alejach pod numerem szesnaście lokal numer pięć”).

Kluczową rolę gra kontakt między ludźmi.

Mieszkanie we własnym domu postawionym na własnej ziemi sprzyja temu, aby unikając nienaturalnego natłoku ludzi i spraw – budować z innymi nieprzymuszone więzi. Zainteresowanie bliźnimi i gotowość niesienia im pomocy są silnie związane z poczuciem niezależności.

I choć na wsi nie zawsze jest różowo, a i w mieście da się żyć po Bożemu, trudno odmówić trafności spostrzeżeniu autora rysunku, na którym  w cieniu wieżowców wielkiego miasta pewien człowiek siedzi przy stoliku z kartką: „Kontakt wzrokowy – cena: jeden dolar”.

To, że mieszkańcy wsi ciekawie przypatrują się przemierzającym ich włości przybyszom, a dzieci witają zamiejscowych serdecznym „Dzień dobry” jest dla mnie naturalniejsze i normalniejsze niż miejskie désintéressement.

F.L.Z.F

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz