Gdzie mieszkają Hetty i Olivia z
serialu Droga do Avonlea? W Rose Cottage, to jasne.
Zaraz, zaraz – a nazwa ulicy? a
numer domu?
A po cóż – skoro wszyscy wiedzą, kogo
szukamy i o które miejsce chodzi?
Więcej – adres w postaci nazwy
ulicy (lub miejscowości) i numeru domu może pytanemu nic nie mówić; ale już
nazwisko gospodarzy – owszem.
Tak bywa również do dziś na
polskiej wsi.
Adresy wydają się konieczne we
współczesnym mieście, w którym rządzi masowość i anonimowość, wymuszająca
sortowanie miejsc zamieszkania. Choć i tu w naturalny sposób powstają nazwy
nieoficjalne. Idę na zakupy „do łysego” (nie zaś: „do sklepu spożywczego przy Papieskiej
dwadzieścia dwa”). Ostrzygę się „u pani Basi” (a nie: „w zakładzie fryzjerskim
umiejscowionym w Alejach pod numerem szesnaście lokal numer pięć”).
Kluczową rolę gra kontakt między
ludźmi.
Mieszkanie we własnym domu
postawionym na własnej ziemi sprzyja temu, aby unikając nienaturalnego natłoku
ludzi i spraw – budować z innymi nieprzymuszone więzi. Zainteresowanie bliźnimi
i gotowość niesienia im pomocy są silnie związane z poczuciem niezależności.
I choć na wsi nie zawsze jest
różowo, a i w mieście da się żyć po Bożemu, trudno odmówić trafności
spostrzeżeniu autora rysunku, na którym
w cieniu wieżowców wielkiego miasta pewien człowiek siedzi przy stoliku
z kartką: „Kontakt wzrokowy – cena: jeden dolar”.
To, że mieszkańcy wsi ciekawie
przypatrują się przemierzającym ich włości przybyszom, a dzieci witają
zamiejscowych serdecznym „Dzień dobry” jest dla mnie naturalniejsze i
normalniejsze niż miejskie désintéressement.
F.L.Z.F
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz