Epopeja poprawna politycznie, czyli jak i dlaczego „Pan Tadeusz” Andrzeja Wajdy wprowadza widzów w błąd?

W piątek po XXIV i Ostatniej Niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego, A.D. 2014


Arka (rys. Sztukmistrz)


Film Wajdy przekonuje, że trudno wtłoczyć dziesięć tysięcy wersów eposu i dziesięć tysięcy obrazów, dźwięków i zapachów w sto pięćdziesiąt minut ekranowego czasu. Rytm kuleje, niejedno przejście między sekwencjami brzmi jak zgrzyt żelaza po szkle. Ledwośmy, wsłuchani w słowa Gerwazego, przeżyli wizję śmierci Stolnika, już widzimy grzybobranie, ale tak krótkotrwałe, że grzybobiorcom zabrakło czasu na znalezienie choćby jednego prawdziwka czy rydza (Wojski schyla się tylko po jakiś grzybowy fantom); ledwo zajrzeliśmy w głąb matecznika (chociaż nie za bardzo w głąb, bo głąb przypomina fototapetę), już pora na niedźwiedziego trupa i wygrywaną na rogu łowów historyję króciutką – po kilku nutach zagranych na rogu melodię podejmuje orkiestra zza kadru i tyle tej historii.

Trzeba przyznać, że muzyka Wojciecha Kilara – najbardziej niewątpliwy artystyczny tryumf filmu – ściska nas za gardło. To jednak powód wystarczający do suity, do filmu niewystarczający.

Wajda nie pokazał żywego Soplicowa, tylko jego zjawę, cień, bardzo urodziwy momentami, lecz wydobyty spomiędzy cmentarnych cieni. Obrazy przemykają przed nami, jedne następują po drugich, brak im jednak – wszystkim lub prawie wszystkim – epickiej solidności. Bohaterowie i zdarzenia znikają, zanim zdążą się na dobre rozgościć na ekranie, kawy nie piją soplicowscy goście na śniadanie, tylko samotna Telimena w czasie porannej narady z własnym pieskiem na temat strategii łowów na męża lub kochanka (nota bene dowcip scenariuszowy dobrej marki); w czasie wieczerzy w zamku nasze ucho na próżno próbuje złowić naturalny gwar ucztujących – biesiadnicy milkną na czas anegdoty opowiadanej przez Telimenę, jakby przyszli do teatru, a nie na ucztę; chłopstwo w scenie powrotu bydła z pastwisk mniej troszczy się o krowy, a bardziej o to, żeby się fotogenicznie ustawić przed kamerą (chłopskie dzieci na płocie); rozmowa Tadeusza z Telimeną z VIII księgi (tocząca się, nawiasem mówiąc, we wnętrzu dworu zamiast w plenerze; dlaczego?) ma za tło kompletną ciszę zamiast ptasich i żabich wieczornych chórów; widzowi, jednym słowem, nieustannie towarzyszy poczucie, że gdyby się zagłębił w świat widoczny na ekranie dalej niż na pięć kroków, napotkałby ciszę, nicość, przezroczystą pustkę! Nawet deszcz w IX księdze pada tylko na pierwszym planie, jakby zabrakło funduszy na więcej wody (podobno wydano ich wyjątkowo wiele; zapewne lwią część pochłonęły honoraria gwiazdorów).

Gwiazdy, trzeba przyznać, sprawują się świetnie lub przynajmniej nie wzbudzają swą grą sprzeciwu. Film można uznać za przejmujący romans psychologiczny o starzejącej się w panieństwie Telimenie-Grażynie Szapołowskiej i można – za balladę o nawróconym zbrodniarzu Robaku-Bogusławie Lindzie: energicznym, pełnym tłumionej niecierpliwości,  skoncentrowanym na swej misji i czującym, że brak mu już czasu na rozpamiętywanie życiowych goryczy. I jeszcze zapewne o niejednej sprawie. Ale to nie jest film o Polsce – w każdym razie nie o tej Polsce, o której napisał Mickiewicz.

Mickiewicz napisał Pana Tadeusza, żeby ją uwiecznić w tworzywie trwalszym niż spiż, żeby powiedzieć, jak wyglądała – i jak powinna wyglądać – Polakom, którzy będą żyli za dwadzieścia lat, za sto i za pięćset. Swoją pamięcią objął w ramiona wszystkie przeszłe, troską – wszystkie przyszłe pokolenia narodu. Pana Tadeusza obliczył na tysiąclecia. Przygotował Polakom obronę, tarczę przeciw zapomnieniu, kim są i kim mają być.

Napisał też Pana Tadeusza, żeby z uśmiechem i wśród łez wypowiedzieć i zwyciężyć (na ile można i wolno to czynić na ziemi) wielką tęsknotę, którą przeżywamy wszyscy. Tęsknotę do pogodnego dzieciństwa, do świata-ogrodu skąpanego w słonecznych blaskach, do raju. I tęsknotę do świata, w którym panuje niezmącony ład – zrozumiały, akceptowany i odwieczny, broniony prawami natury, powagą starszych i tradycją wieków.

Wajda drugiej z tych intencji poety się sprzeciwił, a pierwszej – sprzeniewierzył.

Sprzeciwił się, bo naturę zredukował do niezobowiązujących pocztówkowych migawek, a misterną dwoistość soplicowskich autorytetów – pełnych dostojeństwa i zarazem groteskowo śmiesznych – zepchnął na tory błazeństwa: Sędzia, który w poemacie Robakowi, nawołującemu do zgody z Hrabią, „Przerwał [...] tupnąwszy nogą” (VI, 135), no, owszem, jeszcze „krzycząc chodził, tupał nogami obiema”  (VI, 143), w filmie tupie obiema nogami jak rozkapryszony chłopczyk. Z tradycji wieków Wajda pozostawił kolumny ganku, parę rodzinnych portretów i – dobrzyńskich warchołów, z maczugą-Kropidłem tak wielką i z wymachiwaniem mieczem-Brzytewką tak zawziętym, że na ich tle wręcz z ulgą patrzymy na lizusowski parasol Sędziego nad cenną głową renegata Płuta.

Pierwszej zaś z wymienionych tu intencji Mickiewicza Wajda wręcz się sprzeniewierzył. Poeta w słowach „trwalszych niż ze spiżu” uwiecznił Polskę istniejącą i mającą istnieć, powiedział mi za mnie lepiej niż ja sam bym to potrafił zrobić, co w Polsce kocham i co pragnę kochać. Wajda natomiast powiedział: nie ma czego kochać! Owszem – stwierdził – jest czego żałować: uroków nieskażonego pejzażu, może spokojnych wieczorów... Ale cóż: pejzaż wszędzie się uprzemysłowił, trzeba z żywymi naprzód iść, więc przebolejmy to, czego może nigdzie w Europie, na Litwie i w Polsce dziś już odnaleźć nie zdołamy, a z żywymi idziemy dziś do Europy, to znaczy do Brukseli, państwa wielkiego i nowoczesnego, sterylnego i poprawnego politycznie, gdzie będzie pełno tolerancji, a jak najmniej tych głupich Dobrzyńskich z jakiegoś zaścianka, którzy by z tępym uśmiechem wywijali monstrualną i parafialną maczugą. Dobrzyńscy Mickiewicza są przecież w większości głupi (a Maciek im to wprost mówi!), ale i kochani, a ich przodkowie (sześciuset!) walczyli z Turkami pod Wiedniem; Dobrzyńscy Wajdy – tylko głupi i odrażający.   

Wstydliwych stron swojego świata Mickiewicz nie kryje, ale je równoważy blaskami. Boy miał prawo zdemaskować zacnego Sędziego Soplicę, że tuczy się na krwi Stolnika przelanej przez własnego brata; ale też Boy nie miałby szansy tego uczynić, gdyby mu Mickiewicz otwarcie nie dostarczył danych; krytyk po prostu uważnie przeczytał poemat. Ale Sędzia Mickiewicza to przecież coś więcej niż tupiące buty i skwapliwe przyjęcie schedy po zamordowanym patriocie („Dano mi dobra, wziąłem” [VI, 164] – nawiasem mówiąc naprawdę ładnie wypowiada te słowa w filmie Andrzej Seweryn – jego sędzia jakby się dziwi, że ktoś może się dziwić podjętej przezeń decyzji). Sędzia to przecież włodarz „centrum polszczyzny”, Soplicowa, dokąd Bartek Prusak, „ilekroć z Prus powraca”, wpada, by „zmyć się z niemczyzny”; to ten, który „Polskę kocha nad wszystko, polskie obyczaje / Chowa, modom moskiewskim przystępu nie daje” (VII, 345–346); strażnik stolicy naszych narodowych świętości i naszych osobistych wspomnień z dzieciństwa, prostoduszny czarodziej, który nie wie, że jest czarodziejem, ale tak rzetelnie pilnuje przepisu na sławny bigos, że ja mogę smak tego bigosu rozpoznać we własnych wspomnieniach, mogę się tym bigosem posilić i rozgrzać jeszcze po dwustu latach.

Z dwóch stron każdego głupiego Bartka czy Maćka i z dwóch stron Sędziego Wajda zostawił tylko jedną, tę gorszą; złożył Europie donos na polskich warchołów, a Polakom, coraz częściej niepewnym, czy mają (za co) Polskę kochać, podszepnął: nie ma wystarczających powodów. Uważnych obserwatorów politycznych zaangażowań reżysera nawet to nie zdziwi.

Film Wajdy może wzruszać i przejmować dreszczem. W poemacie słucham Gerwazego, jak ze ściśniętym gardłem opowiada Hrabiemu, po dziewiętnastu latach, ostatnie chwile Stolnika. Wajda pokazał mi, jak to mogło wyglądać, jak po fatalnym strzale Jacka Moskal wśród bitewnych dymów „już wrota [zamku] wywalał” (II, 332). U Mickiewicza czytam opis koncertu Jankiela; oglądając film, słyszę jego pierwsze takty i uprzytamniam sobie z głębokim przejęciem, że dzięki twórczej inwencji kompozytora za chwilę usłyszę na własne uszy to, co sobie tylko niejasno wyobrażałem – jakbym miał ujrzeć ukochaną twarz kogoś drogiego, lecz nigdy niewidzianego. Lecz tu już następuje rozczarowanie – i śmiem podejrzewać, że rozczarowanie szczegółowo przez reżysera zaprojektowane. Ledwo rozpoczęta melodia cymbałów przeobraża się po dwóch czy trzech taktach w poloneza orkiestry grającej zza kadru; a tancerze wprawdzie ruszają posuwistym krokiem, ale w całkowitej ciszy; gdy cymbały milkną lub giną w gąszczu innych instrumentów, Wajda w ogóle „wyłącza fonię” fotografowanemu światu; odtąd przed naszymi oczami będą tańczyć nie ludzie, ale milczące mary – bo właśnie o to chodzi, żeby ostatnia soplicowska scena filmu pozostawiła w nas wrażenie cmentarza, na którym można się spotkać z duchami, a nie z żywymi ludźmi.

Można zapewne dyskutować nad trafnością takiego odczytywania subtelnych reżyserskich zabiegów kompozycyjnych. Natomiast nie sposób dyskutować nad fałszowaniem subtelnych decyzji Mickiewicza. To nie jest przypadek, że Wojski, poczciwy Wojski, w poemacie wprawdzie aż dwukrotnie waży w rękawie nóż, by ugodzić Hrabiego, „ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli” (księga V, księga VIII) – ale dopiero za trzecim razem tym nożem rzuca: w Moskala (Rykowa), nie w Polaka (w księdze IX)! Mickiewicz oszczędził swojemu bohaterowi bratobójczego ataku orężem wątpliwym z rycerskiego punktu widzenia. U Wajdy Wojski ciska swoim nożem w Hrabiego w scenie kłótni z księgi V – wbrew oczywistym danym tekstu. Wolno przypuszczać, że nie przypadkiem: gdy Mickiewicz chce, żebyśmy w Wojskim widzieli raczej patriarchę łowieckich wtajemniczeń, dobrotliwego mistrza ceremonii odprawianych przy soplicowskich stołach i skarbnika lokalnych legend niż sejmikowego rębajłę lub wręcz zbója, Wajda zmierza, jak się zdaje, do przeciwnego celu.

Bo Mickiewicz chce, żebyśmy, przywykając do jego Soplicowa, pełnego postaci groteskowych i wcale nie bezgrzesznych, lecz nie łotrów, uczyli się kochać: samych siebie, naszych bliskich, z którymi zasiadamy przy rodzinnym stole, naszych bliskich sprzed stu lat i sprzed pięciuset, i kraj, który dostaliśmy w podarunku od Pana Boga – a Wajda...

Stanisław Falkowski

_________
Wpis jest przejrzaną i poprawioną wersją tekstu opublikowanego w książce Rządcy dusz, Warszawa 2005.

________________
Od redakcji  w nawiązaniu do tematu noża Wojskiego: Inny rażący i jakże charakterystyczny przykład zafałszowania literackiego oryginału zauważamy w trzeciej części PeteroJacksonowej adaptacji filmowej na motywach Władcy pierścieni. Powieść Tolkiena mówi między innymi o tym, że zło prowadzi do samozagłady, a dobrzy bohaterowie różnią się od sług ciemności także tym, że zachowują się w sposób cywilizowany. U Tolkiena komendant Czarnej Wieży przyjeżdża na pertraktacje z Gandalfem, po czym wraca bezpiecznie tam, skąd przyjechał. W filmie natomiast Aragorn przybywającemu z poselstwem rzecznikowi Saurona ucina głowę. Aragorn-rycerz nie zamordowałby posła!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz