OJCIEC PAWEŁ

(W stulecie urodzin)
         
 Fot. archiwum Opactwa w Tyńcu

            Widok znany z pocztówek: skała i klasztor przeglądający się w Wiśle, z wyszczerbionym ku rzece murem. Tu ojciec Paweł zaczął mnie uczyć, czym jest czas. W pogodny sierpniowy wieczór przed patrzącymi z dziedzińca wielka wyrwa od zachodu odsłaniała perspektywę na pół widnokręgu. „To wszystko było nasze... – mówił, wskazując na południe – aż do Tatr”. Uśmiechał się z lekka, świadom, jak egzotycznie muszą brzmieć w uszach współczesnego słuchacza wiadomości o tych setkach kilometrów kwadratowych ziemi darowanych klasztorowi... za Piastów, prawie przed tysiącem lat. Ale w klasztorze, gdzie co dzień odmawia się modlitwy za opatów i ogrodników zmarłych w XIV lub XVI wieku, bibliotekarzy czy furtianów z wieku XVII czy XVIII – współbraci znanych z zakonnych kronik – to nie jest bardzo wiele.
            Ze szczytu klasztornego wzgórza ojciec Paweł pokazywał mi skałki przełomu Wisły i krajobrazy wieków. W Tyńcu, ufundowanym i obdarowywanym przez władców z pobliskiego Wawelu, tylekroć potem uwiecznianym w literaturze – przez Sienkiewicza, Żeromskiego, Parnickiego – zdarzenia z wielkich dziejów nie są podręcznikowym wykopaliskiem, lecz historią domową i wciąż trwającą.  „Spójrz na ten mur – mówił ojciec Paweł, zatrzymując się podczas przechadzki po wsi przed ścianą z płaskich kamiennych ciosów. – Jest zbudowany tak samo jak w XIII wieku!”. (Dziś już tej ściany nie ma).   
            Kiedy tylko był w klasztorze (mówił: „w domu”), można go było spotkać, gdy w kościelnej nawie, w krużgankach, na dziedzińcu mówił gościom Tyńca o ludziach i kamieniach, znanych ze starych ksiąg oraz odkrytych osobiście („Skąd mogły się wziąć te jaśniejsze ślady na cegłach? – Aha, tam musiały być urządzenia dawnej łaźni!”).
            Mówił po polsku albo po francusku. To był język XX-wiecznego odnowiciela klasztoru, Belga, o. Karola van Oosta [1]. I niewątpliwie język dobrze znany Tadeuszowi Sczanieckiemu (w zakonie: ojcu Pawłowi) od dzieciństwa spędzonego w podtoruńskiej Nawrze („Piękny pałac?... Dom!” – tak mi odpowiedział, gdy podziwiałem ilustrację przedstawiającą rodową siedzibę Sczanieckich).
            Lekcja zaczęta na klasztornym dziedzińcu nigdy się nie skończyła.
            – Dlaczego piszesz długopisem? – zapytał mnie kiedyś, pochylonego nad bibliotecznym inwentarzem. – Ten tusz za pięćdziesiąt lat zblaknie; atrament jest trwalszy!
            Byłem wtedy studentem. Pięćdziesiąt lat! W XX wieku, pilnie liczącym sekundy, i dla dwudziestoletniego rozmówcy, to była jakaś abstrakcyjna miara.
            Ojciec Paweł mieszkał w Tyńcu przez pięćdziesiąt trzy lata. Benedyktyński ślub stałości miejsca nie był dla niego niewolą – ale okazją do gromadzenia w jednym miejscu książek, które przeczytał, tych, które sam napisał, notatek, które sporządził. Wypełniał nimi tekturowe pudła porozstawiane na wielkim stole pośrodku pracowni–biblioteki, opatrzone tytułami, wypisanymi zawsze odręcznie, starannym, zamaszystym pismem złożonym z liter dużych, energicznie pochylonych na prawo i efektownie pozaokrąglanych; w tym piśmie znać ślad solidnej szkolnej kaligrafii i równocześnie poetyckie piętno indywidualności.


Fot. Michał Kowal

            Można było wrócić do Tyńca po dwóch tygodniach albo po pięciu latach od ostatnich odwiedzin – i wiadomo było, że jeśli jest w domu, zobaczy się go w stallach i w refektarzu mniej więcej na tym samym miejscu, w pobliżu miejsca opata. Mniej więcej, bo z biegiem lat miejsce przesuwało się coraz wyżej, w miarę jak ubywało mnichów starszych od ojca Pawła profesją.
            Pracownia służyła ojcu Pawłowi także za rozmównicę. Kilka niewysokich stopni sprowadzało tu gościa między dwa szeregi stalowych regałów wypełnionych książkami wydanymi pięć dni lub pięć wieków temu. Nie ma powodu, żeby je rozdzielać – tu żadna nie jest tylko zabytkiem. O kilkanaście metrów od wejścia, na wprost drzwi, między szafami i półkami prześwitywało wielkie, półokrągłe okno wychodzące na zachód (z dziedzińca widać je na prawo od fasady kościoła). 

 Fot. Jan Wincenty F.

Gość siadał w niskim, wyściełanym jakimś materiałem, fotelu pod mniejszym oknem, wychodzącym na południe; ojciec Paweł na swoim, całym drewnianym, lekko odwrócony lewym profilem od większego okna, a prawym zwrócony do gościa. Dolny brzeg habitu spływał z półwysuniętej szuflady ogromnego biurka – na niej właśnie gospodarz swobodnym, „kowbojskim” gestem opierał zmęczone nogi. (A może i gestem polskiego kawalerzysty, którym był w roku trzydziestym dziewiątym?).


Fot. Michał Kowal

           – Prawdziwa rozmowa jest możliwa tylko w dwie osoby – powiedział kiedyś ojciec Paweł.
            – Nie pogniewaj się – zastrzegł innym razem z przyjacielskim uśmiechem. – Popatrz: w czasie, gdy rozmawialiśmy, już by się zapełnił jeden taki zeszyt – i uniósł jeden z szesnastokartkowych kajetów, które zapisywał tekstem swojej nowej książki. Nie wymawiał rozmówcy czasu zużytego na spotkanie! Przy murze z widokiem ku Tatrom uczył, jak odnajdywać dom w całym tysiącleciu. Teraz uczył, jak nieoszacowanym skarbem jest każda z przeżywanych godzin.
            Rozmowę przerywał klasztorny dzwonek – lub dzwon z kościelnej wieży. Gdy obwieszczał południe, ojciec Paweł wstawał, by razem z gościem odmówić Anioł Pański. Łagodny puls niewidzialnego wahadła zawieszonego wysoko nad naszymi głowami przenikał tu stanowczym rytmem doby z naszych kalendarzy i złocił godziny z naszych cyferblatów blaskami z innego świata.  
            Jeden z regałów w pracowni miał zadanie specjalne: ojciec Paweł wiernie i zawzięcie kolekcjonował dzieła Norwida i poświęcone poecie. „Będę ci wdzięczny za każdy drobiazg – katalog, ulotkę, ilustrację”. „Na tej półce jest wszystko prócz pierwodruków – mówił w latach siedemdziesiątych. „Tak, ktoś się ze mną ścigał w antykwariatach” – powiedział kiedyś Marek Buś, inny krakowski miłośnik i badacz Norwida.
            Z pokornym uśmiechem wtajemniczenia ojciec Paweł, historyk, podsuwał poloniście myśl, że był to poeta wyjątkowy. Nie narzucał jej. Sam powinienem dojrzeć do odkrycia w tej tajemnicy – oczywistości. I do odkrycia, że Norwid w połowie XIX wieku mówił do mnie o tym, co będę przeżywał ponad sto lat później.

[...] kiedy przy jednej z ulic ja miałem inaczej obrócić drogę, a on gdzie indziej iść, ścisnął mię za rękę i mocnym głosem rzekł mi: „No... adieu!”.
      Że nigdy ani po francusku, ani tym tonem nie żegnał mię był, a tyle-ć razy rozchodziliśmy się, przeszedłem potem nieledwie na drugi koniec miasta i, na schody do siebie wstępując, słyszałem jeszcze to słowo „...Adieu!.
      Przypadek zrządził, że nie mogłem widzieć odtąd pana Adama, ani pożegnać go, kiedy na Wschód wyjeżdżał – słowem, że to ostatnie było one dziwnie mi podówczas brzmiące pożegnanie... Co aby jaśniejszym było, dodać trzeba, że nieboszczyk pan Adam miał to do siebie, iż nie tylko, co mawiał, ale i: jak mawiał, zatrzymywało się w pamięci...

Czarne kwiaty

            Ojciec Paweł na pożegnanie ściskał odjeżdżającego i odprowadzał do drzwi pracowni – albo do klasztornej furty. Lecz w 1998 roku, w lipcu, rozstaliśmy się inaczej. Zapraszał, żeby zostać dłużej. A kiedy się wymówiłem, wraz ze mną przemierzył ten sam dziedziniec, z którego ćwierć wieku wcześniej spoglądaliśmy ku niewidocznym Tatrom, skręcił w prawo pod sklepieniami dwóch bram północno–zachodniego skrzydła zabudowań zwanego Opatówką, i zaczął schodzić ku wsi drogą wzdłuż wysokiego muru wyznaczającego północną granicę ogrodu. Sto kroków niżej zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie droga od wsi i Krakowa rozwidla się na odnogę wiodącą do klasztoru (stąd właśnie nadeszliśmy) i drugą, zbiegającą stromo ku przystani promu. Staliśmy teraz na mikroskopijnej „przełęczy”. Po prawej mieliśmy zamkniętą bramę do ogrodu, zwaną bramą św. Benedykta – od figury założyciela zakonu; po lewej – uchyloną furtkę na cmentarz, położony o kilka metrów powyżej poziomu drogi. Równy szereg krzyży zaraz za tą furtką to wspólny grób benedyktynów, mieszczący bezimienne szczątki braci zmarłych od XI wieku i ciała zakonników pochowanych w ciągu ostatniego półwiecza, po odnowieniu klasztoru w 1939 roku.
            Teraz mnie ojciec Paweł pożegnał.

Fot. Jan Wincenty F.

            Widziałem go jeszcze piętnaście minut później. Koło przystanku autobusowego wychylił się z samochodu, który go wiózł do jakiegoś nieodległego miejsca, i zaproponował podwiezienie „do wiaduktu”. Podziękowałem – i rozstaliśmy się, po raz ostatni. Ja wiem to teraz; on wiedział wówczas od kilku tygodni, że jest poważnie chory. Już w maju, gdy świętowano jego jubileusz, jakiś cień znużonego smutku zdradzał tę wiedzę. Raz jeszcze go słyszałem. Zgadzał się – przez telefon, chyba nieco zmęczonym głosem – oprowadzić kilka polecanych przeze mnie osób. Kilka miesięcy później, jednego z ostatnich dni października, gazetowy nekrolog zaskoczył mnie wiadomością, że pogrzeb ojca Pawła odbędzie się tegoż dnia po południu. Dokładnie: „po nieszporach” – bo pogrzeb nie naruszał rytmu wyznaczanego przez niewidzialne wahadło.


Stanisław Falkowski



[1] Bohater niniejszego szkicu, o. Paweł Sczaniecki, poświęcił mu osobną książkę: O. Paweł Sczaniecki OSB, Ojciec Karol van Oost, Tyniec 1990.
____________________________
Tekst jest fragmentem książki S. Falkowskiego "Gladiator Prawdy. Norwid - poeta naszych czasów" przygotowywanej do druku w Oficynie Wydawniczej "Volumen".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz