O. KAROL MEISSNER OSB (17 V 1927 – 20 VI 2017)


Chciałby pan jeszcze, żebym odpisywał na listy? – tak mniej więcej odpowiedział pewnemu młodemu człowiekowi, zdziwionemu i chyba trochę rozżalonemu, że czekał na odpowiedź bezskutecznie. Młody człowiek zrozumiał jakieś czterdzieści lat później, o co dokładnie chodziło, kiedy się dowiedział, że o. Karol – spowiednik, kaznodzieja, lekarz – dobiegając dziewięćdziesiątki, otrzymywał codziennie po dziesięć-piętnaście listów, często pisanych ręcznie.
Chyba jednak nie da się znaleźć nikogo, komu by odmówił rozmowy. Kiedy miał lat sześćdziesiąt i kiedy miał osiemdziesiąt osiem, zaglądał do kalendarza, sprawdzał, że: za dwa dni jedzie do Lublina, w przyszłym tygodniu prowadzi rekolekcje w Gietrzwałdzie, w Warszawie albo w Górce Duchownej – i jakimś cudownym sposobem znajdował czas na spotkanie. A kiedy się siedziało naprzeciw Niego w rozmównicy lubińskiego klasztoru albo gdzieś w Polsce, gdzie właśnie wygłaszał rekolekcje albo wykłady, jeszcze odbierał telefony od osób, które odczuwały potrzebę zasięgnięcia – bez zwłoki – Jego duchowej porady (zdarzyło się, że podając komuś numer swojego telefonu komórkowego, zastrzegł półżartobliwie: „po wykorzystaniu najlepiej zjeść kartkę, na której go pan zapisał” – jednak widocznie tych, którzy zapisali, musiała być niemała liczba). Żegnając się z Nim, mijało się nieraz w progu nowego przybysza.
Trudno sobie wyobrazić, jak w tych warunkach mógł napisać wszystkie swoje książki (ostatnią redagował na trzy miesiące przed śmiercią), przygotować tysiące godzin wykładów i kazań, przemyśleć całą swoją filozofię człowieka – istoty, która ma obowiązek i jest w stanie z pomocą rozumu i wolnej woli panować nad sobą, mimo całej potęgi swych pragnień, popędów, nałogów. – Najważniejszym organem płciowym człowieka jest mózg – twierdził Ojciec Karol.
Z głęboką powagą mówił o świecie, w którym ludobójstwo popełniane na poczętych dzieciach stawia tych młodych, którzy się narodzili, w sytuacji ocalonych z katastrofy i wątpiących, czy są istotnie kochani. Uczył czci dla ludzkiego życia, które – raz rozpoczęte – będzie już trwać zawsze, i dla naszej ludzkiej godności – godności istot, które Bóg obdarzył zdolnością bycia ojcami i matkami, czyli udziału w powoływaniu do życia na wieki.
Sam czuł się ocalonym z katastrofy – w 1944 został „tylko” ranny. Gdy w 2013 roku obchodzono jubileusz sześćdziesięciolecia Jego zakonnych ślubów, mówił nie o sobie, lecz o strasznej śmierci dwudziestu mniej więcej osobistych znajomych, którzy zginęli w powstaniu. Byli wśród nich najsławniejsi bohaterowie Kamieni na szaniec. Ich życiu, nie własnemu, przyznawał wielką wartość. A przecież on, ocalony, następnie przez dziesiątki lat ocalał ludzkie ciała i dusze – jako obrońca poczętych dzieci, który miał swój udział w przygotowaniu encykliki Pawła VI Humanae vitae, jako kaznodzieja, spowiednik, powiernik i doradca.
Był w powstaniu sanitariuszem, był harcerzem, lekarzem, muzykiem (śpiewał w chórze Stuligrosza, komponował), zakonnikiem i księdzem, znawcą i współtwórcą katolickiej nauki o rodzinie i wychowaniu i o człowieku jako istocie płciowej, teologiem interpretującym Magnificat i Ewangelię św. Marka, nauczycielem (już po siedemdziesiątce uczył religii w szkołach podstawowych w pobliżu lubińskiego klasztoru), konsultantem biskupów obradujących na synodach i wykładowcą uniwersyteckim (piszący te słowa pamięta precyzyjnie skomponowany pięciogodzinny wykład wygłaszany przez o. Karola z pamięci, na stojąco, gdy prelegent miał lat osiemdziesiąt cztery); był inteligentem, dla którego pilna znajomość całej klasyki literackiej stanowiła rzecz oczywistą; przez dziewięćdziesiąt lat nieustannie uczył się nowych rzeczy, można z Nim było porozmawiać o ważnych twierdzeniach z zakresu logiki i o współczesnej fizyce, w dodatku w pięciu czy sześciu językach; był znawcą i (co trudno zrozumieć) przeciwnikiem łaciny w liturgii, znawcą historii politycznej i (co też niełatwo pojąć) głosicielem przekonania o potrzebie i możliwości dobroczynnych działań państwa – nigdy tylko nie zdążył być emerytem i gdyby dożył stu lat, też by zapewne nie zdążył. 

 
Na pogrzeb tego mnicha z tysiącletniego niemal, lecz przecież wiejskiego klasztoru przybyło ponad tysiąc osób. Trudno by było znaleźć wśród nich kogoś, kogo Ojciec Karol nie znałby osobiście. Za to chyba każdy z obecnych mógłby zaświadczyć, że w Jego osobie spotkał ideał benedyktyńskiej pracy. Myśli się zwykle, że jest to praca dokładna i że wykonywana w zaciszu klasztornego lektorium lub skryptorium; Słownik frazeologiczny poucza, że „cierpliwa, mozolna, wytrwała”. Benedyktyńska praca Ojca Karola, wykonywana w skupieniu, ze wzrokiem skierowanym ku niebu i ku twarzom niezliczonych bliskich, była przy tym czuwaniem do ostatniego tchu.
 
STANISŁAW FALKOWSKI

Wszystkie zdjęcia: Archiwum rodzinne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz