-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
POSŁOWIE
NIEOBECNI
W
tej książeczce nie ma
– poza epizodycznymi postaciami panów od geografii i od historii –
dorosłych mężczyzn.
I jeszcze kogoś nie ma: rodziców (poza jedną sceną, w której
mama Kosmy przybywa do szkoły, by odebrać srogą reprymendę z
powodu zachowania swego dziecka). Mikołajek opowiada nam zatem o
szkole, w której w roli wychowawczyń-nauczycielek, a raczej
nadzorczyń naszych dzieci występują niemal wyłącznie kobiety –
zawsze zdenerwowane, niecierpliwe, oderwane od swoich zwykłych,
matczynych i domowych zajęć, nieraz niekompetentne merytorycznie,
za to spragnione potwierdzenia własnej wartości i ważności i
próbujące wymusić to potwierdzenie dąsami i krzykiem.
Trudno
się oprzeć myśli, że takie ich zachowanie, choćby
niezaplanowane, że ta blaga, ten bezwład, ta bezradność, ta
dziecięco-bezczelna pogarda dla logiki – że to wszystko bardzo
się władcom naszego świata opłaca. Szkoła przedstawiona przez
Mikołajka i rozkwitła w pokrewnej postaci w najnowszych latach
sprzyja ich celowi: wychowaniu człowieka bez własnej woli, ale za
to pełnego uległości i strachu.
Rodzice
mają się w tej szkole czuć podobnie jak Kafkowski Józef K. w
labiryntach sądowych korytarzy, chociaż... dla nadania temu
porównaniu ścisłości musielibyśmy sobie wyobrazić Proces,
w którym by w miejsce sędziów, strażników, groźnego odźwiernego
strzegącego bramy Prawa podstawiono kobiety!
Mikołajek
operuje stylistyką groteski, ale fakty podaje z dziecięcą prostotą
i dokładnością.
Pani,
która przerywa uczniowi pragnącemu sprostować popełnione przez
nią błędy („Damazy, siądź. Nie możesz już dłużej
odpowiadać, bo nie mamy czasu”), pani, która grupuje uczniów na
lekcji historii w „magiczny krąg” (może według wzoru
wyczytanego w jakimś popularnym tygodniku?), pani, która
niegrzecznym chłopcom z młodszej klasy grozi pobiciem przez
starszych chłopców, pani, która uczniowi wymyśla od „gnojków”,
pani, która dziwi się, że człowiek okradziony
przez jej uczniów ma o cokolwiek pretensję (już wyższą
świadomość moralną reprezentują młodociani złodzieje, skoro
jeden z nich zapewnia pozostałych: „pani o niczym się nie dowie”)
– to wszystko zdarzyło się naprawdę, w szkole (przeważnie w
szkole podstawowej) przed kilkunastu laty. Książeczka spisana przez
Mikołajka jest więc dokumentem, nie jest jednak tylko dokumentem
historycznym. Zjawiska w niej opisane raczej się pogłębiły lub
przybrały groźniejszą postać. Zasługą autora jest pokazanie ich
wielu naraz – zazwyczaj nawet rodzice zainteresowani losami
własnych dzieci widzą je tylko w urywkach; poza tym rodzice,
zmęczeni nie mniej niż nauczyciele, też chcą mieć święty
spokój i jakoś przetrwać zło, które atakuje ich dzieci, bez
szkodzenia karierom owych dzieci – karier tych wciąż prawie nigdy
nie wyobrażają sobie poza systemem.
Zło
znane dobrze dziś – z atakiem wspieranych przez państwo
głosicieli pseudouczonego przesądu i deprawatorów na czele
(„gender”,
„wychowanie”... płciowe) – za czasów szkolnej kariery
Mikołajka objawiało się dopiero w zalążku.
Nikczemności
i absurdy są wcielane w życie stopniowo, nie wszystkie naraz. A do
ich dostrzeżenia potrzeba uważnego obserwatora, w dodatku
obdarzonego cnotą systematyczności – takim okazał się nasz
Mikołajek. To częściowo – ale tylko częściowo – wyjaśnia,
dlaczego nie buntują się rodzice. System często wygrywa, bo nas
zastraszył, zdezorientował i zmęczył. Rodzice, także śmiertelnie
zmęczeni, chcą mieć spokój i pójść spać. Jeżeli pragną
chronić własne dziecko, mogą je przenieść do innej szkoły,
mniej wobec uczniów agresywnej. Zwróćmy uwagę, że historia
Leona, który upomniał się, żeby mu nauczycielka nie wymyślała
od „gnojków”, kończy się faktycznym „wylaniem” Leona, z
pogorszonymi ocenami i obniżoną oceną ze sprawowania, a nie
wylaniem z pracy lub choćby upomnieniem opryskliwej nauczycielki.
Jak
dotąd tylko nieliczni rodzice postanowili kształcić swoje
potomstwo poza szkołą. I oni zresztą – jeżeli chcą, by ich
dzieci zyskały wstęp na uniwersytet – muszą im nakazać zdawanie
państwowych „egzaminów”. Czy można sobie wyobrazić, że
pewnego dnia rodzice, i to dużo liczniejsi niż dotychczas, zakażą
dzieciom wszelkich kontaktów z oświatą kontrolowaną przez
państwo, a od wyższych uczelni (podobno autonomicznych) zażądają
powrotu do zakazanych im przez państwo egzaminów wstępnych – lub
założą własne uniwersytety? To wizja wyglądająca
półfantastycznie. Ale skoro i mury Jerycha – wbrew oczekiwaniom –
runęły, nie widać powodu do utraty nadziei. Trąba, na której
donośnie grają autor i jego Mikołajek, obwieszcza prawdę,
niewesołą, choć często śmieszną, ale prawdę. Już samo jej
poznanie może przybliżyć moment, gdy mury spotka zasłużony los.
Henryk
Antoniewicz
Projekt okładki: Sztukmistrz
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz