MIKOŁAJEK WCHODZI DO EUROPY (5) - Posłowie

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------





POSŁOWIE
NIEOBECNI

W tej książeczce nie ma – poza epizodycznymi postaciami panów od geografii i od historii – dorosłych mężczyzn. I jeszcze kogoś nie ma: rodziców (poza jedną sceną, w której mama Kosmy przybywa do szkoły, by odebrać srogą reprymendę z powodu zachowania swego dziecka). Mikołajek opowiada nam zatem o szkole, w której w roli wychowawczyń-nauczycielek, a raczej nadzorczyń naszych dzieci występują niemal wyłącznie kobiety – zawsze zdenerwowane, niecierpliwe, oderwane od swoich zwykłych, matczynych i domowych zajęć, nieraz niekompetentne merytorycznie, za to spragnione potwierdzenia własnej wartości i ważności i próbujące wymusić to potwierdzenie dąsami i krzykiem.
Trudno się oprzeć myśli, że takie ich zachowanie, choćby niezaplanowane, że ta blaga, ten bezwład, ta bezradność, ta dziecięco-bezczelna pogarda dla logiki – że to wszystko bardzo się władcom naszego świata opłaca. Szkoła przedstawiona przez Mikołajka i rozkwitła w pokrewnej postaci w najnowszych latach sprzyja ich celowi: wychowaniu człowieka bez własnej woli, ale za to pełnego uległości i strachu.
Rodzice mają się w tej szkole czuć podobnie jak Kafkowski Józef K. w labiryntach sądowych korytarzy, chociaż... dla nadania temu porównaniu ścisłości musielibyśmy sobie wyobrazić Proces, w którym by w miejsce sędziów, strażników, groźnego odźwiernego strzegącego bramy Prawa podstawiono kobiety!
Mikołajek operuje stylistyką groteski, ale fakty podaje z dziecięcą prostotą i dokładnością.
Pani, która przerywa uczniowi pragnącemu sprostować popełnione przez nią błędy („Damazy, siądź. Nie możesz już dłużej odpowiadać, bo nie mamy czasu”), pani, która grupuje uczniów na lekcji historii w „magiczny krąg” (może według wzoru wyczytanego w jakimś popularnym tygodniku?), pani, która niegrzecznym chłopcom z młodszej klasy grozi pobiciem przez starszych chłopców, pani, która uczniowi wymyśla od „gnojków”, pani, która dziwi się, że człowiek okradziony przez jej uczniów ma o cokolwiek pretensję (już wyższą świadomość moralną reprezentują młodociani złodzieje, skoro jeden z nich zapewnia pozostałych: „pani o niczym się nie dowie”) – to wszystko zdarzyło się naprawdę, w szkole (przeważnie w szkole podstawowej) przed kilkunastu laty. Książeczka spisana przez Mikołajka jest więc dokumentem, nie jest jednak tylko dokumentem historycznym. Zjawiska w niej opisane raczej się pogłębiły lub przybrały groźniejszą postać. Zasługą autora jest pokazanie ich wielu naraz – zazwyczaj nawet rodzice zainteresowani losami własnych dzieci widzą je tylko w urywkach; poza tym rodzice, zmęczeni nie mniej niż nauczyciele, też chcą mieć święty spokój i jakoś przetrwać zło, które atakuje ich dzieci, bez szkodzenia karierom owych dzieci – karier tych wciąż prawie nigdy nie wyobrażają sobie poza systemem.
Zło znane dobrze dziś – z atakiem wspieranych przez państwo głosicieli pseudouczonego przesądu i deprawatorów na czele („gender”, „wychowanie”... płciowe) – za czasów szkolnej kariery Mikołajka objawiało się dopiero w zalążku.
Nikczemności i absurdy są wcielane w życie stopniowo, nie wszystkie naraz. A do ich dostrzeżenia potrzeba uważnego obserwatora, w dodatku obdarzonego cnotą systematyczności – takim okazał się nasz Mikołajek. To częściowo – ale tylko częściowo – wyjaśnia, dlaczego nie buntują się rodzice. System często wygrywa, bo nas zastraszył, zdezorientował i zmęczył. Rodzice, także śmiertelnie zmęczeni, chcą mieć spokój i pójść spać. Jeżeli pragną chronić własne dziecko, mogą je przenieść do innej szkoły, mniej wobec uczniów agresywnej. Zwróćmy uwagę, że historia Leona, który upomniał się, żeby mu nauczycielka nie wymyślała od „gnojków”, kończy się faktycznym „wylaniem” Leona, z pogorszonymi ocenami i obniżoną oceną ze sprawowania, a nie wylaniem z pracy lub choćby upomnieniem opryskliwej nauczycielki.
Jak dotąd tylko nieliczni rodzice postanowili kształcić swoje potomstwo poza szkołą. I oni zresztą – jeżeli chcą, by ich dzieci zyskały wstęp na uniwersytet – muszą im nakazać zdawanie państwowych „egzaminów”. Czy można sobie wyobrazić, że pewnego dnia rodzice, i to dużo liczniejsi niż dotychczas, zakażą dzieciom wszelkich kontaktów z oświatą kontrolowaną przez państwo, a od wyższych uczelni (podobno autonomicznych) zażądają powrotu do zakazanych im przez państwo egzaminów wstępnych – lub założą własne uniwersytety? To wizja wyglądająca półfantastycznie. Ale skoro i mury Jerycha – wbrew oczekiwaniom – runęły, nie widać powodu do utraty nadziei. Trąba, na której donośnie grają autor i jego Mikołajek, obwieszcza prawdę, niewesołą, choć często śmieszną, ale prawdę. Już samo jej poznanie może przybliżyć moment, gdy mury spotka zasłużony los.

Henryk Antoniewicz



Projekt okładki: Sztukmistrz

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz