Uczestniczyłem kiedyś dyskusji na temat tego, czy encyklika Humanae vitae była (i jest) potrzebna.
Z jednej strony pojawił się pogląd, że nie - nie była - głoszona od wieków nauka Kościoła dotycząca zasad moralnych w dziedzinie przekazywania życia ludzkiego nadal pozostaje w mocy i niczego jej nie brakuje - nie potrzebuje "rozwinięć" czy "wyjaśnień".
Z drugiej strony zaznaczyło się stanowisko podkreślające istotną potrzebę - ba! konieczność - napisania i publikacji encykliki - i to właśnie wtedy, gdy powstała i została ogłoszona: rewolucja seksualna, pigułka wczesnoporonna, aborcja na życzenie - Humanae vitae miało stanowić odpowiedź Kościoła na palące problemy lat sześćdziesiątych XX wieku (i kolejnych).
Dziś skłaniałbym się raczej ku stanowisku, że Humanae vitae to publikacja co najmniej niepotrzebna, a być może szkodliwa i niebezpieczna. Ku tej tezie skłania mnie odpowiedź na następujące pytanie: Czy wspomniana encyklika stanowi tylko przypomnienie (i - ewentualnie - rozwinięcie) tradycyjnej nauki Kościoła na temat przekazywania życia, czy też raczej lekko rewolucyjny wyłom w wielowiekowym nauczaniu?
Pojawia się obawa, że autorowi tekstu (podobnie jak wielu wpływowym w owym czasie w Kościele nowinkarzom) towarzyszyło przeświadczenie, iż - jak w innych dziedzinach nauczania Kościoła - tak i w tej "trzeba coś dodać" - nawet za cenę "lekkiego" wykrzywienia dotychczasowej nauki.
W Humanae vitae zaznacza się powracające jak bumerang zagadnienie "naturalnej" regulacji poczęć.
Pisze kardynał Montini:
"Jeśli więc istnieją słuszne powody dla wprowadzenia przerw między
kolejnymi urodzeniami dzieci, wynikające bądź z warunków fizycznych czy
psychicznych małżonków, bądź z okoliczności zewnętrznych, Kościół
naucza, że wolno wówczas małżonkom uwzględniać naturalną cykliczność
właściwą funkcjom rozrodczym i podejmować stosunki małżeńskie tylko w
okresach niepłodności, regulując w ten sposób ilość poczęć, bez łamania
zasad moralnych, które dopiero co wyłożyliśmy.
Kościół jest zgodny z samym sobą i ze swoją nauką zarówno wtedy, gdy
uznaje za dozwolone uwzględnianie przez małżonków okresów niepłodności,
jak i wtedy, gdy potępia, jako zawsze zabronione, stosowanie środków
bezpośrednio zapobiegających poczęciu, choćby nawet ten ostatni sposób
postępowania usprawiedliwiano racjami, które mogłyby się wydawać uczciwe
i poważne. W rzeczywistości między tymi dwoma sposobami postępowania
zachodzi istotna różnica.
W pierwszym wypadku małżonkowie w sposób prawidłowy korzystają z
pewnej właściwości danej im przez naturę. W drugim zaś, stawiają oni
przeszkodę naturalnemu przebiegowi procesów związanych z przekazywaniem
życia. Jest prawdą, że w obydwu wypadkach małżonkowie przy obopólnej i
wyraźnej zgodzie chcą dla słusznych powodów uniknąć przekazywania życia i
chcą mieć pewność, że dziecko nie zostanie poczęte".
Zwróćmy uwagę na zamykający wywód fragment: "chcą mieć pewność, że dziecko nie zostanie poczęte". Takiej pewności nigdy nie będą mieli. Można mówić jedynie o próbach zwiększania lub zmniejszania prawdopodobieństwa poczęcia dziecka. Próby uzyskania w tym zakresie pewności są nie tylko skazane na porażkę - ale budzą podejrzenie, iż szukamy usprawiedliwienia dla mentalności antykoncepcyjnej. Mentalność owa polega na tym, że ustępujemy przed światem i przyjmujemy te same założenia, co on (motywacja: "żeby nie było dziecka", cel: "nie chcemy dziecka") - tylko dorabiamy sobie do tego zastrzeżenie: "ale my to zrobimy po katolicku".
Nic dziwnego, że w tych warunkach stosowanie metod zwanych "naturalnym planowaniem [cóż za obrzydliwy, techniczny termin rodem z głębokiego komunizmu!] rodziny" tak bardzo zbliża się ku (lub nawet równa) prymitywnej antykoncepcji.
Takie właśnie wrażenie można wynieść z uczestnictwa w tak licznych kursach antymałżeńskich (zwanych dla niepoznaki "małżeńskimi"), podczas których zarówno podważa się wiarę ("Jak w perspektywie postaw ekumenicznych rozumieć postać świętego Andrzeja Boboli?" "Czasy się zmieniły" - autentyczne pytanie i odpowiedź), jak i prowadzi propagandę "naturalnej antykoncepcji".
Uczestnicy kursów - dla których udział w nich oznacza nierzadko jedyną szansę na kontakt z Kościołem (a Kościoła z nimi) przez lata - są po wielekroć tak straszliwie krzywdzeni przedstawianiem im w krzywym zwierciadle prawdy katolickiej.
Jak to się stało, że tak wielu zaczęło reklamować "antykoncepcję po naszemu"?
Istotną rolę odegrała zapewne "reforma" (czy też "deforma") polegająca na usunięciu z Kodeksu Prawa Kanonicznego zapisu o hierarchii celów małżeństwa.
Owo "lekkie przesunięcie akcentów" przyniosło efekt na przykład w postaci par, które z rozmysłem podejmują próbę minimalizacji szansy na poczęcie dziecka przez pierwszych kilka lat po zawarciu związku.
Zniszczenie zapisu o hierarchii celów małżeństwa należy do owych zmian podyktowanych przez "ducha czasów" - bynajmniej, zdaje się, nie Świętego.
Spotkałem się z opinią, że wymaganie od katolików, by nie stawiali Panu Bogu barier w zakresie powoływania do życia nowych ludzi, to wzywanie ich do heroizmu (każdego można doń wezwać, ale nie od każdego można go wymagać).
Czy jednak postawienie sprawy następująco ~
Niemoralne jest, aby kiedykolwiek podejmować działania zmierzające do niepoczynania dziecka motywując to bezpośrednio i w pierwszej kolejności niechęcią do poczynania dziecka oraz rodzicielstwa jako takiego (z towarzyszeniem różnorakiej argumentacji: "bo jest nam tak dobrze", "bo będzie nam wygodniej", "bo mamy teraz czas dla siebie", "bo nas nie stać").
~ nie powinno raczej stanowić obowiązującej normy niż wezwania do nieobowiązującego "wyczynu" - szczególnego osiągnięcia?
Jak rozumiem sformułowaną powyżej zasadę?
Zakłada ona moralność powstrzymania się od współżycia z przyczyn medycznych - na przykład związanych z troską o zdrowie żony.
Wyklucza natomiast próbę minimalizacji poczęcia dziecka z jakichkolwiek innych przyczyn. "Naturalna antykoncepcja" (z zachowaniem, rzecz jasna, odpowiednich proporcji) kojarzy się z aborcją "z przyczyn ekonomiczno-społecznych". Takie porównanie to skandal! - mogą zakrzyknąć niektórzy. Ale nie zaprzeczą, iż cel i motywacja działania są w obu przypadkach takie same: "żeby nie było dziecka" oraz "przyczyny ekonomiczno-społeczne". Czyż nie daje to do zastanowienia?
Co więcej: Uczciwe postawienie sprawy i praktykowanie wstrzemięźliwości oznacza to po prostu całkowite powstrzymanie się od współżycia.
Dziecko ma prawo do poczęcia w warunkach miłości i (każdorazowo) radosnego oczekiwania na przyjęcie nowego człowieka, a nie w nerwach, sprawdzaniach śluzu i przy wtórze maszyn obwieszczających z towarzyszeniem zielonej czy czerwonej lampki: "dziś można" lub "dziś nie można" (zwą się one "testerami płodności" - w zależności od tego, czy planuje się "mieć dziecko", czy planuje się "nie mieć dziecka" nabywa się modele zaprojektowane do uskutecznienia wybranego planu).
Jak możemy uczciwie realizować wspomniane wyżej prawo dziecka idąc drogą "naturalnej antykoncepcji"? "Dziecko się pojawiło, mimo że <<uważaliśmy>>. Kochamy je i przyjmujemy, mimo że jest nieplanowane". Samo użycie słów "uważaliśmy" i "nieplanowane" jest już w kontekście zastanowienia nad istotą ludzką niepokojące.
Można poczynić pewną analogię między uczciwym powstrzymaniem się od współżycia z przyczyn medycznych a operacją kobiety, której dziecko rośnie poza macicą.
Zdarza się, że w toku operacji ratującej życie kobiety dochodzi do niezamierzonej bezpośrednio śmierci dziecka, rozwijającego się poza jej macicą. [Nota bene: są takie matki, które ciążę pozamaciczną nie tylko przeżyły, ale urodziły z takich ciąż zdrowe dzieci - warto chyba zgłębiać to zagadnienie (stanowi ono dyżurny wytrych zwolenników mordowania bardzo małych ludzi)]. Zatem celem operacji jest pewne dobro - a niezamierzonym towarzyszącym jej skutkiem może okazać się zgon dziecka.
Całkowitemu powstrzymaniu się od współżycia przez dany okres z przyczyn medycznych towarzyszy pewny skutek - niepoczęcie dziecka. Nie ma tu jednak mowy o towarzyszącym "naturalnej antykoncepcji" poczuciu z rodzaju: "a co to będzie jak się pojawi?". Nie ma tu mowy o zgoła technicznym traktowaniu swojego ciała ("badanie płodności" - "zadanie" spoczywające właściwie w całości na kobiecie). Jest pewne konkretne dobro, o który się staramy - i niezamierzone bezpośrednio skutki towarzyszące działaniu celem jego realizacji.
Kościół tradycyjnie pozostawiał wiernym szerokie pole do korzystania z danej im przez Boga wolności. Gilbert Keith Chesterton pisał, że Stwórca zbiór obowiązujących ludzi reguł ujął w formie zakazów (Dekalog) ze względu na to, iż dużo więcej rzeczy jest dozwolonych niż zabronionych, więc krócej i prościej będzie wymienić te niedopuszczalne.
Czy "otwieranie furtek" w zakresie współuczestnictwa w powoływaniu ludzi do istnienia nie ociera się już o grzech - zachowanie zakazane?
Próbując jak najprościej odpowiedzieć na pytanie: co daje nam otwartość na życie - pozbawiona zahamowań i usprawiedliwień z rodzaju tych proponowanych nam w Humanae vitae?
Poczucie i świadomość szczerej radości z tego, że nie stawiamy Panu Bogu barier, a On przy naszej współpracy w stosownej chwili (którą ostatecznie SAM obiera) obdarza nas wielką łaską rodzicielstwa.
Czy radość ta towarzyszy nam nie dlatego, że postępując nieledwie jak "Boży szaleńcy" bardziej liczymy na Jego Opatrzność niż na siebie samych?
Kacper Tomasz Lidzki
Brawo! Proszę o więcej takich de-maskujących tekstów! Człowiek uczy się na nowo myśleć po bożemu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Tomcio