Bruce Marshall "PIĘKNA OBLUBIENICA" (12)

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------



12

Nastał już ranek, gdy znów mieli w zasięgu wzroku miasto, z migoczącym poniżej błękitnym morzem.
– Thalassa1 – wymamrotał do siebie ksiądz, ale nawet świadomość historii nie mogła zmniejszyć jego poczucia niewygody. Mimo że słońce dopiero wstało, pocił się i uwierały go buty. Choć inni więźniowie też wyglądali na zmęczonych, Don Arturo nie potrafił im współczuć, ponieważ ich godny pożałowania stan tak dokładnie przypominał jego własny.
– I pomyśleć, że cztery lata temu co do dnia byłem w Monte Carlo – powiedział kuśtykający obok księdza chudzina. – To był ten wieczór, gdy stary Barmurada przegrał w kasynie pół miliona.
Ksiądz przywołał na twarz swój pozbawiony radości świecki uśmiech. Zawsze czuł się nieswojo wśród laikatu rozprawiającego o błahych sprawach, a biskup często udzielał mu z tego powodu reprymendy. Jego Jaśnie Ekscelencja utrzymywał, że tańce, polowania i łowienie ryb stanowiły doskonałe środki w powstrzymywaniu arystokracji przed wdawaniem się w gwałty i teologię, spośród których niebezpieczniejsza była teologia, jako że łatwiej było w niej pobłądzić.
– I wino – powiedział chudzina.
Ksiądz pomyślał, że teologowie pastoralni zagmatwali sprawę; składający wizytę duchowny powinien być grubiański, nie zaś taktowny – A co z nędzarzami umierającymi w Barcelonie na gruźlicę? – powinien spytać. – Mogliby wciąż żyć, gdybyś został w domu.
– I kobiety. – Nawet w obliczu śmierci, patrzącej mu w twarz, wychudły człowiek wciąż błędnie rozumiał świat. Ksiądz z łatwością wyobraził go sobie w czasach pokoju, jak łamie drugie największe przykazanie, jadąc pod prąd na zakrętach – Francuzi to jedyni na świecie ludzie, którzy wiedzą, jak żyć.
– Masz na myśli, że wiedzą, jak umierać. – „Szkaradny uśmiech” Woltera, cóż za szkody poczynił w świecie.
– Tak czy siak, wkrótce wszyscy umrzemy. – Mężczyzna przeżegnał się w rozbudowany sposób i ksiądz prawie wybaczył mu jego przynależność do świata.
Wczesnym rankiem świat wyglądał jak nowy. Liście na drzewach oliwkowych błyszczały, a podnoża wzgórz żółciły się. Fale rwącego nurtu ozdabiały rzekę niczym kreza, a hałas przetaczającej się przez kamienie wody trwał tak niezmiennie, że stał się ciszą. Pod lekkim niebem milicjanci człapali noga za nogą.
Zaczęli spotykać uciekinierów, najpierw w małych grupkach, potem w całych ławicach. Większość z nich szła piechotą, a wozy pełne rupieci powodowały, że rozciągali się na całą szerokość drogi, tak że żołnierze musieli trzymać się jej skraju. Często zarówno uciekinierzy, jak i żołnierze lądowali w rowach, ustępując drogi samochodom sztabowym pełnym wycofujących się oficerów. Warkocząc, przetelepał się miejski karawan, napełniony dziewczynami pokazującymi kolana.
– Założę się, że to dziwki pułkowników – burknął jakiś milicjant. – Szlag by to! Na tym podłym świecie zawsze powtarza się ta sama historia.
– Nie znaleźli jeszcze palca, to jasne.
– Żeby nas teraz uratować, trzeba by całego ramienia.
Piegowaty oficer kazał im się uciszyć, ale nie nazbyt zdecydowanie.
Wkrótce przechodzili przez obrzeża miasta, mijając wybebeszone domy i czarne jak sadza magazyny wzdłuż banalnych linii tramwajowych, które nawet z ważnego dnia robiły zwyczajny. Na chodnikach stały markotne grupki; nie zwracały uwagi na przemaszerowujących milicjantów i więźniów. Przemknęła zmotoryzowana kompania strzelców, zdążająca do Monte Igualado; nikt za nią nie patrzył. Hasła na transparentach zwieszały się nad ulicą jak tanie świecidełka niesprzątnięte po hulance.
Tych niewiele czerwonych i czarnych tramwajów, które jeszcze kursowały, nie przewoziło prawie żadnych pasażerów. Przejazd blokowały im taczki i ręczne wózki wyładowane bagażami. Przed płotem wytapetowanym wizerunkami szczerzącego zęby Stalina znużony oficer prawił kazanie plutonowi piechoty anarchistów. Młodszy oficer z UGT, którego pierś aż uginała się od medali, dawał instrukcje grupce zebranej wokół pomnika Cervantesa.
– No, wreszcie wygląda to tak, jakby faktycznie mieli zamiar bronić literatury, prawda? – ksiądz usłyszał uwagę skierowaną przez piegowatego oficera do kolegi.
– A czego my będziemy bronić?
– Armillo będzie wiedział. Generał z pewnością mu powiedział.
Przy Cine de la Ciencia Moderna2 kolumna skręciła w dół Paseo de Rusia. Tutaj większość sklepów stała zamknięta, ale przed nowo otwartym oddziałem Banco de Vizcaya utworzyła się długa kolejka. Na tłocznym zazwyczaj tarasie Café de los Picadores siedziała tylko ubrana w purpurową sukienkę wątła ladacznica, pijąca z asturyjskim dynamitardem. Armillo kazał zatrzymać się przed hotelem María Cristina, a następnie dołączył do innych oficerów o grobowych twarzach, wciskających się do środka. Było ich tak wielu, że strażnik z CNT zaprzestał nawet prób salutowania. Z kominów waliły chmury czarnego dymu.
– Niech to szlag! – powiedział piegowaty oficer. – A jednak nie dostał odpowiednich rozkazów.
– Sprawy muszą wyglądać poważnie, skoro palą papiery.
– Może próbuje przekonać starego, żeby zmienił zdanie.
Mężczyźni stali, siarczyście przeklinając; obrzucali republikański Sztab Generalny najgorszymi obelgami. Obok przeczłapał parchaty osioł, rzucając zakłopotanym oczami błagalne spojrzenie. Kierująca się na północ limuzyna wyładowana oficerami niemal przejechała osła. Oficerowie wybuchnęli śmiechem na widok jego przerażenia i pomachali z szyderstwem zapłakanej staruszce, żebrzącej wyciągniętymi rękami o podwiezienie.
Gdy Armillo wrócił, wyglądał na zaniepokojonego.
– Mamy się zameldować pułkownikowi dowodzącemu sto dwudziestym piątym3 w Telavino – powiedział. – Obawiam się, że nie ma łodzi; wszystkie zarekwirowano dla ciężkich ładunków. – Zaśmiał się nerwowo.
Szeregowcy zaczęli szemrać, a i oficerowie zdawali się być niespokojni.
– Czemu ta stara świnia nie pójdzie tam sama?
– Franco nie bierze jeńców.
Na twarz Armilla powróciła zgryźliwość. Wysunął podbródek i powiedział gniewnie:
– Niech to szlag! Gdybyśmy przegrali tę wojnę, zegar cofnie się o sto lat. Skończy się wolność i demokracja. Zatryumfują siły reakcji. Nie będzie wyższego standardu życia dla mas. – Ale Armillo w tak oczywisty sposób prześmiewczo naśladował generała Clave, że niektórzy spośród żołnierzy nerwowo zachichotali.
Znów maszerowali w dół Paseo. Milicjanci gderali i nie próbowali utrzymywać równego kroku. Uciekinierzy, napływający z centrum miasta, nie ustępowali im drogi i żołnierze musieli niemal siłą torować sobie drogę przez Plaza de Moscú. Jeszcze trudniej było przedostać się przez wypełnioną przerażonymi ludźmi Avenida del Sol. Raz drogę utorowała im kierująca się na front ciężarówka wypełniona milicjantami. – ¡Viva la Pasionaria! – zakrzyknęli żołnierze z kpiną właściwą przewrotnemu bluźnierstwu. Na wypalonym do cna kościele jezuickim wezwanie wykute ku czci Najświętszej Panienki wydawało się bardziej aktualne niż zawieszone poniżej hasło: „wyzwoleni z kajdan dogmatów bronimy nowoczesnej myśli i wolności sumienia”.
W Paseo del Puerto kabarety stały zamknięte na cztery spusty. Tutaj nie spotkali uciekinierów, lecz tylko włóczęgów; tak biednych, że dla nich nawet oblężenie stanowiło nadzieję. Wywrotowe napisy na ścianach brzmiały tu niemal jak modlitwa; palec świętego Jana nie mógł przypuszczalnie zawieść aż tak, jak Azaña i Prieto4.
Statek szkolny odpłynął, a jego miejsce zajął opuszczony i rdzewiejący statek trampowy. Żaden wartownik nie stał przy bramie więzienia, które jakby pozostawiono samemu sobie w ponurym kącie. Nie było żadnych statków na wzburzonym morzu, które wyglądało jakby wiatr zwiewał je w jakieś nowe miejsce. Fale nieznużenie rozbijały się o brzeg i bez ustanku grzmiały. Milicjanci wciąż maszerowali, nie patrząc na morze, a większość więźniów też była zbyt zmęczona, aby na nie patrzeć, i powłóczyła nogami ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Wmaszerowali znów w wiejski krajobraz, mając morze po jednej stronie, a wzgórza po drugiej. Spotykali kolejnych uciekinierów, ale było ich coraz mniej. Czasami natykali się na posiłki odpoczywające na skraju drogi; żołnierze droczyli się z innymi żołnierzami, przeklinając seriami wulgarnych krzyków swoją niedolę, co zawsze czyniło ich przyjaciółmi. Potem znów ruszali, idąc mozolnie, zbyt nieszczęśni, aby zrobić ze swoją niedolą cokolwiek poza znoszeniem jej.

Gdy dotarli do wioski, zapadał wieczór. Jasnozielona woda w rzece, wzdłuż której szli, stała się czarna, a wzgórza tak czerwone, jak ziemia w niknącym świetle. Z początku wioska wyglądała jak wszystkie inne, które mijali: długi rząd białych domków, poprzecinany zakurzonymi ścieżkami. Ale gdy tylko weszli na główną ulicę, zauważyli różnicę: zamiast milczących, podstarzałych mieszkańców zobaczyli dziewczyny powiewające republikańską flagą, wiwatujące na cześć milicjantów i plujące na więźniów.
– To Aldea del Rio – powiedział milicjant. – Tutaj oddziały odpoczywają, gdy przybywają z frontu.
Nawet Armillo trochę się rozchmurzył; nakazał kolumnie zatrzymać się przed kawiarnią i pozwolił żołnierzom wejść do środka na dziesięć minut, żeby się napili. Milicjanci pilnowali więźniów na zmianę. Ci w kawiarni rozmawiali ze swoimi nowymi przyjaciółmi tak głośno, że ksiądz mógł usłyszeć większość z tego, co mówili:
– Wywiesili informację: pięć duros za piętnaście minut.
– Najbardziej niebezpiecznie jest wtedy, kiedy jest cicho.
– Oddziały Franco modlą się w okopach. Czasem je słyszymy.
– Co z tego, do cholery! – i tak rozstrzeliwują jeńców, prawda?
– Myślisz o Badajoz. W Badajoz były szczególne okoliczności.
– Powiedziała: „Nie jestem Francuzką”.
Dziewczyny stały w swoich kolorowych sukienkach i machały milicjantom, gdy ci opuszczali wioskę. Inne dziewczyny machały z okien. Dziewczyny były ładne; nie wyglądały na bardzo zepsute i przywodziły księdzu na myśl Soledad. Zastanawiał się, czy to tu ją wysłano, lecz nie zastanawiał się zbyt długo, bo znów zaczęły uwierać go buty, a do oczu spływał mu pot.
Ogień artylerii, gdy ksiądz usłyszał po raz pierwszy jej dudnienie zza wzgórz, brzmiał łagodnie, jak salwa honorowa, wystrzelona z fortu na powitanie kardynała, który przybył, aby przewodniczyć Kongresowi Eucharystycznemu; nie wydawało się, aby mogły kogokolwiek zabijać. Milicjanci sami zaczęli rozmawiać między sobą o wymianie ognia. Pociski artyleryjskie nie są tak straszne jak kule z karabinów, mówili bardziej doświadczeni spośród nich; w kuli było coś osobistego. Ksiądz ze wszystkich sił starał się nie słuchać: próbował nie myśleć o tym, jak się zachowa, gdy zostanie zmuszony, by walczyć po niewłaściwej stronie. Omijał tę kwestię, usiłując rozwiązywać problemy świata zamiast swoich własnych. Kościół mówił, że wojna była usprawiedliwiona tylko w obronie własnej, ale czym była obrona własna? Czy właściwe było witanie kardynałów z użyciem broni? Czy Najświętsza Panienka rzeczywiście odbierała cześć, będąc awansowana na honorowego pułkownika regimentu piechoty?
Gdy upadł pierwszy pocisk, większość milicjantów została zaskoczona, i tylko paru przypadło plackiem do ziemi. W powietrzu coś zapiszczało i w ich kierunku nadleciał olbrzymi ciężar. W polu po prawej stronie trysnęła w powietrze jak gejzer czarna ziemia i powoli opadła w deszczu rozproszonej gleby i kamieni. Gdy to się skończyło, stare wzgórza wciąż wyglądały przyjaźnie, a na horyzoncie zgromadziły się różowawe chmury. Rzeka lśniła jak lód.
– Sprawdzają, gdzie jesteśmy – powiedział jakiś milicjant. – Muszą wiedzieć, że tą drogą ciągną posiłki i dostawy.
Milicjanci stawali się nerwowi, a oficerom trudno było ich uspokoić. Gdy zapadła ciemność, ogień można było nie tylko słyszeć, ale i widzieć, a po każdym błysku wzgórza stawały się bardziej niewidoczne. Żołnierze otwarcie przeklinali, niektórzy więźniowie modlili się na głos, a przekleństwa i modlitwy brzmiały podobnie, bo często używano tych samych słów. Choć chłodne wieczorne powietrze orzeźwiło twarz księdza, stopy miał teraz tak obolałe, że czuł, jakby znajdował się u kresu sił.
– Jeśli zaatakujemy, będę strzelał z mojego karabinu w powietrze – powiedział inny milicjant. – Nie mogą mi wtedy nic zrobić.
Ksiądz zdecydował, że też tak zrobi, i dziwił się, dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej. Ale nie był w stanie myśleć o tym długo, i o Soledad też nie, ani o tym, co mogła zrobić z relikwią, bo tak bolały go stopy.
– Powinniśmy rozstrzelać więźniów i zmiatać z powrotem do miasta.
Słowa te doleciały do uszu Don Artura, ale był zbyt zmęczony, aby czuć strach. O ile się orientował, żaden z żołnierzy nie miał broni maszynowej, a karabinami prawdopodobnie załatwiliby sprawę czyściej. Nie myślał o całej grozie stanięcia przed Bogiem w swej nikczemności.
Lecz nikt nie wziął sugestii tego człowieka poważnie; nawet w wystraszonej armii wciąż obowiązywała hierarchia, a na szczycie hierarchii znajdował się Teniente General Tomás Trinidad Clave y Tierboles i pluton egzekucyjny albo garota5. Mężczyźni, milcząc, maszerowali dalej w jedwabistą ciemność. Działa przestały strzelać i nie można było już dostrzec ani wzgórz, ani rzeki, ani drogi. Ciemność była jak rozpuszczone dziewczęce włosy, przykrywające okrąg ziemi. Milicjanci wbrew sobie samym zaczęli iść równym krokiem.
– Tak lepiej – powiedział ksiądz do maszerującego obok niego chudziny.
Ale chudzina nie odpowiedział; może rozważał, czy raj będzie wyglądać jak Monte Carlo. Gdy milicjanci przywykli do nocy, znów zaczęli powłóczyć nogami, a więźniowie też ciągnęli je za sobą. Kolumna nie trzymała się już razem i oficer pilnujący tyłów musiał pośpieszać maruderów zastraszaniem. Ksiądz potykał się tak często jak inni, gdy Armillo rozkazał zatrzymać się. Armillo kazał żołnierzom stać na swoich miejscach i zwołał do siebie innych oficerów.
– To po prawej to Monte Igualado – rzekł jeden z oficerów.
¡Por Dios! Ta świnia zgubiła drogę.
Zapalono zapałkę. Pozbawione reszty ciała głowy oficerów pochyliły się nad rozłożoną mapą. Zapałka zgasła. W ciemności czuć było delikatny zapach palonego drewna i fosforu. Znów zaczął się ostrzał.
– Niech to szlag! Nie wiedzą, że światło da się dostrzec z odległości kilometrów?!
Ale milicjanci byli zbyt zmęczeni, aby kontynuować narzekanie. Stali w milczeniu, podczas gdy oficerowie kłócili się o precyzyjne ustalenie pozycji i odsłonięcie flanki na ogień skrzydłowy. Stary świat zrobił milicjantom takie rzeczy, że nie mogło ich długo dziwić, iż nowy świat robił im jeszcze gorsze. Gdy Armillo dał rozkaz, ruszyli znowu; szli wśród drzew i niewielkich wzniesień. Wkrótce znów padł rozkaz, aby się zatrzymać i powtórzono spektakl z zapałką i mapą.
– I pomyśleć, że kiedyś nudziła mnie Barcelona!
– Zamknąć się!
Milicjanci próbowali podsłuchać, co mówią oficerowie. Nie udawali, że interesuje ich demokracja. Każdy wór żądz i aspiracji troszczył się tylko o przetrwanie i własne lęki. Stojąc na szerokich czubkach swoich butów, żołnierze wyciągali szyje. Oficerowie prowadzili zacięty spór:
– Najlepiej będzie rozejść się.
– Z samego rana będziemy w stanie powiedzieć, gdzie jesteśmy.
– Milczeć, cholera! Mam swoje rozkazy.
– Generał nigdy się nie zorientuje, kiedy przybyliśmy. A nawet jeśli się dowie, nie będzie mógł powiedzieć, że powinniśmy byli dotrzeć wcześniej.
– I tak nie damy rady znaleźć sto dwudziestej piątej przed nastaniem ranka.
– Mam swoje rozkazy.
Znowu zaczęli iść. Wyszedł księżyc i nadał światu wygląd kościoła. Pagórki i drzewa były z nimi teraz cały czas. Rzeka świeciła na srebrno.
Za każdym razem, gdy się zatrzymywali, toczył się ten sam spór, ale Armillo zawsze wygrywał i marsz trwał dalej. Nawet coraz głębszy grzmot dział nie pobudzał milicjantów do niczego ponad rytualne słowa sprzeciwu. Huk był tak rytmiczny, że zarówno żołnierze, jak i więźniowie maszerowali dalej, wciąż naprzód, zupełnie zapominając o strachu. Ksiądz próbował myśleć o Soledad, ale stopy bolały go tak bardzo, że nie był w stanie myśleć nawet o nadchodzącej bitwie. Maszerowali dalej wzdłuż niekończącej się pustej drogi.
Z początku ksiądz błędnie brał carabineros za część posiłków, które bezładnie rozeszły się po drodze. Potem rozpoznał stojące na sztorc tylne części ich błyszczących skórzanych hełmów. Ich bladozielone mundury wyglądały w świetle księżyca na szare, a czerwone patki na mundurze były czarne. Zdawało się, że jest ich co najmniej pięciuset. Konny oficer przygalopował wzdłuż krzemienistej drogi w kierunku Armilla, który zatrzymał kolumnę. Zabrzmiały przekleństwa, które stanowiły hasła przewodnie tej wojny:
– Niech to szlag! Dokąd się wybierasz?
– Mam rozkaz, aby zameldować się pułkownikowi sto dwudziestego piątego w Telavino.
Me cago en el Coronel del 125. Gdzie masz rozkaz przemieszczenia się?
– Pieprzyć rozkaz. Dostałem rozkazy ustne.
– Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?
– Raczej nie próbowałbym kłamać, aby dostać się na front.
– Skąd mam wiedzieć, że nie próbujesz uciec z frontu?
– Niech mnie szlag! Idę tam, gdzie strzelają, nie?
– Skąd mam wiedzieć, że faszyści nie zaszli nas od tyłu? Mam rozkaz, aby zatrzymać wszystkich dezerterów i doprowadzić ich z powrotem na front.
– Do cholery! O nic bardziej nie proszę niż o doprowadzenie mnie na front, z którego podobno uciekam.
– A poza tym dostałem rozkaz, aby rozstrzelać wszystkich nieuzbrojonych dezerterów. – Oficer carabineros wskazał na więźniów w środku kolumny. – Kim są ci ludzie? I dlaczego nie noszą mundurów?
Armillo udzielił wyjaśnienia.
– Consejero de Defensa6 dał rozkaz, aby wszystkich cywilnych więźniów rozstrzelać.
– Generał Clave rozkazał, aby użyć tych więźniów do walki przeciw wrogowi.
– Co za bzdury! Nie można ufać więźniom. – Oficer carabineros powoli przejechał wzdłuż kolumny w jedną i drugą stronę, omiatając więźniów swym surowym wzrokiem niczym latarnią. Jego oczy wyrażały zbyt wiele pogardy, by można sądzić, że zadawał sobie jeszcze trud nienawidzenia więźniów. Wiedziały, że wnętrzności tych więźniów nie były takie same jak jego własne. Przywołał dwóch młodszych oficerów, którzy podjechali na koniach; gdy się z nimi naradził, podjechał z powrotem do Armilla. – Rozkazy generała sekretarza brzmią tak, że wszystkich więźniów należy rozstrzelać – powtórzył.
– Tym, od kogo Consejero General przyjmuje rozkazy, jest Teniente General Tomás Trinidad Clave y Tierboles, a rozkazy generała Clave brzmią tak, że więźniowie ci mają walczyć.
– Generał pułkownik Tomás Trinidad Clave y Tierboles został zastąpiony przez generała pułkownika Enrique Pascuasa Yañeza y Palau.
– Generał pułkownik Enrique Pascuas Yañez y Palau zdał wszelką jurysdykcję w zakresie cywilnych więźniów generałowi pułkownikowi Tomásowi Trinidad Clave y Tierboles. – Przegubowe nazwiska obu generałów zaczynały brzmieć jak zasady z Clausewitza7.
Głupi spór trwał dalej. Nawet więźniowie słuchali apatycznie; byli zbyt wyczerpani, aby bardzo się bać. W końcu oficer carabineros ustąpił i kolumna ruszyła dalej w wątłą noc. Maszerowali jak gdyby przez lustro.
Milicjanci szurali po ziemi noga za nogą. Byli zbyt zmęczeni, aby pilnować więźniów jak należy, a więźniowie byli zbyt zmęczeni, aby próbować ucieczki. Żołnierze i więźniowie cuchnęli potem i śmierdziały im nogi. Huk wystrzałów robił się coraz głośniejszy, ale błysk strzałów nie rozświetlał już terenu ze względu na księżyc. Kolumna szła dalej i nawet oficerowie zaczęli szemrać przeciw Armillowi. Ponownie byli sami na świecie, ale nie na długo.
Pierwszy człowiek, którego ksiądz zobaczył biegnącego na północ przez pole, pędził tak szybko, że wkrótce zniknął. Ci, którzy za nim podążali, poruszali się wolniej. Przybywało ich coraz więcej i więcej, rozpierzchających się po całym polu. Potem grupa wystraszonych mężczyzn w brudnych mundurach zbiegła w dół drogi bez karabinów, ani ekwipunku.
– Faszyści przedarli się pod Telavino – krzyknął jeden z nich.
Większość zmykała tak szybko, że była w stanie wykrzyczeć tylko bezładnie parę słów, a opisy sytuacji przedstawiane przez tych, którzy się zatrzymywali, były różnorodne: Niemcy przedarli się czołgami, włoscy bersaglieri8 wycięli w pień oddziały FAI, Maurowie szarżowali z zardzewiałymi bagnetami postrzępionymi jak zęby piły. Lecz wszyscy zgadzali się, że katastrofa nastąpiła pod Telavino, choć nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie i jak daleko się znajdowało. Niektórym dezerterom z kieszeni wystawały butelki, innym sery; jeden, gromadzący sobie poniewczasie skarby na ziemi, niósł plecak dzwoniący srebrami.
– Zostaniecie rozstrzelani, jeśli wrócicie – powiedział piegowaty oficer i ostrzegł ich przed carabineros.
– Masz na myśli, że zostalibyśmy rozstrzelani, gdybyśmy zostali tam, gdzie byliśmy. – Dezerterzy mówili, że nie został nikt, aby wydawać im rozkazy: ci spośród ich oficerów, którzy nie zostali zabici albo ranni, uciekli.
– Ja tutaj jestem, aby wydawać wam rozkazy – wydarł się na nich piskliwym głosem Armillo. – Słyszycie mnie? Jestem oficerem i rozkazuję wam wracać. – Machał szaleńczo ramionami, ale dezerterzy tylko go wyśmiali, podobnie jak niektórzy spośród jego własnych ludzi. Dezerterzy biegli dalej, nie oglądając się.
– Moim zdaniem najlepsze, co możemy zrobić, to pójść za ich przykładem – powiedział jeden z oficerów.
– Mówię ci, że mam swoje rozkazy. Od generała Clave. – Twarz Armilla przybrała przebiegły wyraz, gdy przemawiał oficerom do rozsądku. – A jeśli wrócimy, carabineros nas rozpoznają; nawet jeśli innym się upiecze, nas rozstrzelają na pewno.
W jego argumentacji był pewien sens i milicjanci szli dalej. Spotykali coraz więcej i więcej dezerterów, a opowieści robiły się coraz to bardziej fantastyczne: do Telavino zawitał sam Hitler; istniała nowa broń. Ale gdy spytano ich, gdzie i jak daleko stąd leżało Telavino, nikt nie potrafił odpowiedzieć.
– Jesteście kłamcami – wrzasnął Armillo. – Żołnierze z cojones nadal walczą. Wciąż widzicie błyski naszych karabinów.
Zdawało się, że ma rację; gdy szli dalej, błyski z luf stawały się coraz jaśniejsze i minęło dużo czasu, zanim napotkali artylerię. Gdy tak się w końcu stało, ciężarówki i przodki9 zmusiły milicjantów do zgromadzenia się na skraju drogi. Wszyscy artylerzyści mówili to samo: faszyści przedarli się pod Telavino, a im nakazano odwrót; niemniej żaden z nich nie potrafił wskazać, gdzie leży Telavino. Wśród skrzypienia kolejnych osi spór między Armillem a innymi oficerami stał się zacięty:
– A niech mnie! I tak nie możemy iść naprzód. Wszyscy uciekają.
¡Por Dios! To nie są dezerterzy. Dezerterzy nie taszczą ze sobą dział. Oni mają rozkaz wycofać się, ja mam rozkaz iść naprzód. Wydał go Teniente General Tomás Trinidad Clave y Tierboles. – Armillo wymówił ciąg imion generała jak zaklęcie. – Pułkownik sto dwudziestego piątego w Telavino; do niego mam rozkaz się zameldować.
Me cago en tus ordenes10.
– Jeśli przyłączymy się do tych towarzyszy, carabineros nas nie rozpoznają; a poza tym świnie z karabinami nie mogą zastrzelić świń z działami.
Milicjanci też zaczęli się kłócić, ale Armillo sklął ich, nakazując ciszę. Działa milczały. Z tyłów ozwała się karabinowa salwa. Armillo powiedział, że to z pewnością carabineros rozstrzeliwują pierwszą grupę dezerterów. Milicjanci markotnie słuchali. Bali się teraz pójść na północ albo południe. Siedząc w rowie, obserwowali przetaczające się ociężale działa. Nikt nie strzegł więźniów. Gdy działa przejechały, na drodze pozostały tylko rozproszone grupki artylerzystów.
– No, możemy iść dalej – powiedział Armillo.
Ale nikt się nie ruszył, nawet Armillo. Wszyscy byli wycieńczeni. Ksiądz czuł, że już nigdy nie będzie w stanie się ruszyć.
– Teraz możemy iść dalej – powtórzył Armillo, ale zdawało się, że mówi tak samo do siebie, jak do pozostałych.
– To chyba niemożliwe – powiedział piegowaty oficer. – Nigdy nie znajdziemy Telavino, a nawet jeśli tam dotrzemy, na nic się nie zdamy.
– Ale ja mam swoje rozkazy – odparł Armillo.
Wciąż jednak nikt się nie ruszył. Milicjanci siedzieli; wyglądali jakby ich niechlujne mundury i brudne twarze zostały wmalowane do rowu przez Goyę. Gdy z niewielkiej odległości dobiegł ich krzyk, nie zwrócili na niego uwagi. Krzyk przerodził się w jęk. Gdy znów ozwał się krzyk, jeden z milicjantów poszedł sprawdzić, o co chodzi.
– To kobieta – powiedział, wróciwszy. – Została ranna. Wygląda na to, że umiera.
– Starczy czasu zanim wykituje?
Śmiech, który rozległ się, gdy padło to pytanie, spowodował, że Don Arturo jakby ocknął się ze snu. Wojna nie była najgorszą rzeczą na świecie; najgorszą rzeczą była pustka w ludzkich sercach. Umierała kobieta, a ci, którzy sami umrzeć się bali, potrafili tylko obrażać jej ciało. Przypomiał sobie o swoim kapłaństwie i władzy, która została mu dana. Stanowił ostatnie ogniwo łańcucha.
– Jestem księdzem – powiedział, wydostając się z rowu.
Nikt nie próbował go zatrzymywać. Pobiegł przeciwlegle do kierunku marszu, aż znalazł leżące na drodze ciało. Zanim spojrzał, ukląkł z błogosławieństwem na ustach. Chrystus, którego ręce zostały poszarpane bezładnymi uderzeniami gwoździ, rozumiał. Z Bogiem czułość trwała aż do ostatniej minuty.
– Jestem księdzem – powiedział łagodnie. – Nie trudź się mówieniem. Chciej tylko żałować. – Spojrzał w dół, chcąc kochać to, co bał się zobaczyć. Nawet za zasłoną krwi nie dało się nie poznać tej smutnej twarzy; należała do Soledad. Nie mogła już mówić. Ksiądz mógł tylko gładzić jej lepkie włosy.
– Arturito. Jak to? – usłyszał jak wykrztusiła z trudem łapiąc powietrze.
Próbował się zorientować, gdzie ją raniono. Suknię miała przesiąkniętą krwią; ręce podobnie. Domyślił się, że jej krew znalazła się na jej twarzy i włosach po tym, jak usiłowała zatkać ranę.
– Spróbuję cię przenieść na skraj drogi – powiedział. Ale gdy schylił się, aby podsadzić ją ramionami, jęknęła. Przestraszony, że może sprawić jej ból, patrzył tylko na nią rozpaczliwie.
– Do licha... – wyszeptała.
– Próbuję ci pomóc – powiedział. – Nie tylko twojej duszy, ale twojemu ciału. – Przeklął nieprzydatność swojego seminaryjnego wykształcenia; nawet teraz nie potrafił użyć właściwych słów i musiał sprawiać takie wrażenie, jak dowolny duchowny wypuszczony z linii montażowej. – Gdzie jesteś ranna?
Chwyciła jego rękę i położyła na swoim brzuchu, ale nie mówiła o odniesionej ranie.
– Myślałam, że cię znajdę – rzekła. – Gdybym cię nie znalazła, sama spróbowałabym przemycić relikwię. – Wypowiedziała te słowa bardzo szybko. Kiedy przemówiła po raz kolejny, starała się uśmiechnąć. – Tak jakby temu Franco miało się udać zajęcie miasta zanim zabito by ciebie.
Tak się zawstydził swojego małego życia, że prawie nie mógł wykrztusić słowa.
– Wszystko, co potrzebowałaś zrobić, to czekać aż oddziały nacjonalistów dotrą do wioski. W żadnym przypadku nie miałem na myśli... – Ale czy sam kiedykolwiek wiedział, co miał na myśli? Nawet jeśli tak, nie było sensu próbować jej mówić, bo znowu miała zamknięte oczy.
Nadal usiłowała się uśmiechać, gdy ponownie je otworzyła.
– „Cuando la luna sale, sale de noche...”.
Ksiądz położył rękę na jej czole, ale na nic się to nie zdało; nie wiedział, czy ludzie robili się gorący czy zimni, gdy zaczynali majaczyć. Zabrał rękę i podłożył ją pod głowę Soledad.
Carabineros kazali mi się zatrzymać. Gdy biegłam dalej, zaczęli strzelać. Najpierw bardzo nie bolało, ale teraz boli. – W kąciku jej ust pojawiła się różowawa ślina i minęła chwila zanim znowu zaczęła mówić. – Widzisz, nic nie powiedziałam. Botargas próbował mnie zmusić. Gdyby torturował ciebie na moich oczach, może zaczęłabym mówić. Na szczęście o tym nie pomyślał. – Jej uśmiech rzedł.
– Byłaś bardzo dzielna. – Wiedział, że powinien powiedzieć dużo więcej, ale obawiał się, że zachęci i ją do mówienia zbyt wiele. – Muszę zobaczyć, co z twoją raną – powiedział, ciągnąc nieudolnie jej suknię.
– Z samego rana – powiedziała. – Już boli mniej, gdy ty tu jesteś.
Zastanawiał się nad jej suknią. Musiałby ją zdjąć, aby dostać się do rany. Potem mógłby jej użyć jako bandaża. Prawdopodobnie z tyłu miała guziki.
– Próbowałam się cieszyć, gdy nic nie mówiłeś. Tylko zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że to ty.
Teraz wiedział, że Soledad majaczy i nie usiłował już zrozumieć, co mówiła.
– Zdejmę ci suknię – rzekł.
– Wzięli mnie dziś rano do burdelu. – Przestał ciągnąć jej suknię. Zapomniał o tym i przez całą drogę nie przyszło mu to na myśl prawie ani razu. – Musiałam kochać się wiele razy z żołnierzami bardzo szybko.
Był przerażony. To był ten rodzaj chuci, o której nawet nie głosiło się kazań i która przydarzała się tylko ludziom, których nie znamy.
– Bogu nie będzie to przeszkadzało – zdołał wykrztusić.
– To nie o Boga się martwiłam, Arturito.
– Ale to o Niego powinnaś była się martwić. – Skrótowa reprymenda przyszła mu łatwo, wyciągnięta z odpowiedniej szufladki. Potem zrozumiał, co miała na myśli, i przeraził się swoją głupotą. Jej miłość była właśnie tą miłością, którą Bóg chciał wlać w serca ludzi; po to zstąpił na ziemię. Jej miłość do niego była samotnością Chrystusa w Hostii, pokornym zamknięciem w tabernakulach. Przyciągnął ją go siebie, ocierając policzek o jej twarz ubrudzoną błotem i krwią. Kłamała dla niego, zachowywała milczenie dla niego i odważyła się iść dla niego na tortury. Nigdy nie pojęła Boga. Nigdy nie pojęła jego pojmowania Boga. Lecz nie pojmując, pojęła Boga lepiej niż on, bo okazała się bardziej szczera w swojej mniejszej miłości do niego niż on w swojej większej miłości do Boga. Pocałował rękę Soledad i wzruszył się tanim pozłuszczanym lakierem na jej paznokciach. Żołnierze nie tylko nie zranili jej duszy; uczynili jej ciało świętym. – Do licha – powiedział. – Czasami jestem taki głupiutki.
Ręka Soledad krążyła wokół twarzy księdza, delikatnie jej dotykając.
– Widziałam cię z okna. Zaczęłam uciekać. Chciałam dotrzymać danej ci obietnicy. Carabineros kazali mi się zatrzymać, ale biegłam dalej. – Raptownie zamknęła oczy.
Zaczął desperacko majstrować przy jej sukni, szarpiąc się wśród rzemyków, sprzączek i koronek.
– To nie tam jest palec, Arturito. Pomyślałam, że oczywiste miejsce będzie bezpieczniejsze. – Poprzez materiał sukni wetknęła mu w rękę mały walec, który potoczył się na drogę, nim zdążył go chwycić.
– Ulecz ją – modlił się do korkociągu, pakując go do kieszeni, choć wiedział, że tak naprawdę korkociągu nie interesowało uzdrawianie ludzi, ponieważ chorzy często wyraźniej widzieli Boga. – Nie próbuj mówić – odezwał się. Widział, że Soledad umiera i porzucił wszelką nadzieję, że zdoła opatrzyć jej ranę.
– Arturito, masz piękne oczy.
Eres muy guapa11, Soledad.
– Mówisz serio, prawda? Za każdym razem tylko zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że to ty.
Rozumiał teraz, co Soledad ma na myśli, i napełniła go pokora. Ale wiedział też, że zostało niewiele czasu, a Bóg zawsze domagał się tego samego.
– Musisz kochać Boga – powiedział.
– Masz na myśli, że umieram, prawda?
– Umieranie to życie – odrzekł. – Umieranie to rodzenie się na nowo. – Ale te słowa brzmiały fałszywie pod zimnymi gwiazdami, przy dźwięku grzmiących znów dział i wobec krwi Soledad wyglądającej na żwirowatej drodze jak smoła. – Po prostu tutaj nie widać tego tak jasno. – Ale to również brzmiało jak sposób na ucieczkę od mechanicznego, bezlitosnego świata. – Różnica między pozorami a rzeczywistością to część problemu. Ale dlaczego, dlaczegóż musi w ogóle być jakiś problem?
Spojrzała na niego delikatnymi, miłującymi oczami.
– Kwiatuszku... – powiedziała, a potem umarła.
Wciąż szlochał, gdy ciepło prawie opuściło jej ciało. Nie wyspowiadała się, ani nie uczyniła aktu skruchy, ale Don Arturo był pewien, że jej odwaga zaniosła ją prosto do Boga. Wymamrotał przez łzy formułę warunkowego rozgrzeszenia i uczynił nad nią znak krzyża. Pierwszy raz w życiu posługiwał z miłością i ze wstydem przypomniał sobie wszystkie swoje sfuszerowane księżowania. Podniósł ją w ramionach i chwiejnym krokiem poszedł do rowu.
Składając ciało Soledad w okopie, wygładził jej suknię i ułożył na sukni jej złożone ręce. Leżała bardzo spokojnie w świetle księżyca. Próbował nakopać w rowie trochę ziemi, aby ukryć ją przed innymi, ale gleba była sucha i popękana, a jego tępe paznokcie nie nadawały się na łopaty. W końcu obsypał ją trawą, ale zanim zakrył jej twarz, pocałował jej oczy i usta. – Muy guapa, muy bonita, muy hermosa – powiedział. Nie patrzył na nią więcej.
Przyszedł z powrotem do milicjantów. Pogrążonemu w smutku nie wpadło mu do głowy, że mógłby uciec. Był tak nieszczęśliwy, że szukał czegoś, co było mu znane, nawet przykrej zażyłości z maszerowaniem do bitwy w roli więźnia.

Milicjanci wyszli z rowu. Wszyscy stali na drodze, krzycząc i gestykulując. Gdy ksiądz podszedł, stojący z tyłu żołnierz rzucił na niego kpiące spojrzenie.
– Nadała się na coś? – zapytał.
Don Arturo nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, aby milicjant nie mógł dojrzeć jego bólu. Było jak wtedy, gdy pierwszy raz usłyszał człowieka naigrawającego się z Chrystusa.
– Wiem, w jakiego rodzaju gierki zabawiacie się wy, księża.
Zdołał znaleźć odpowiednie słowa tylko dlatego, że musiał.
– Jeśli jeszcze raz usłyszę, że mówisz coś podobnego, zabiję cię – odpowiedział.
Ku jego zaskoczeniu mężczyzna skulił się ze strachu.
– Przepraszam, compañero. Nie miałem nic złego na myśli, dobra?
Żadne z jego kazań nigdy nie zadziałało tak skutecznie. Może duchowni powinni grozić zamiast prosić. Chwycił milicjanta za brudny kołnierz i potrząsnął nim. – Mówię serio. – Nie puścił, dopóki nie przypomniał sobie, że prawdziwy problem chrześcijaństwa polegał na tym, że chrześcijaninem trzeba było być cały czas.
– A niech to! – pochlipywał mężczyzna. – Tylko dlatego, że macie teraz przewagę.
– Przewagę? Co masz na myśli?
– Jesteśmy teraz waszymi więźniami. Zabiliśmy kapitana. Pomogli nam inni oficerowie. Może ich też powinniśmy byli zabić. Na tym podłym świecie nigdy nie wiadomo, co należy robić.
Ksiądz wciąż nie rozumiał. Szukał wzrokiem ciała; leżało w rowie, twarzą w stronę nieba. Natychmiast do niego podszedł i wymamrotał odpowiednie słowa, tym razem bez żadnej miłości w sercu. Armillo był tylko jednym ze stu czterdziestu tysięcy wątpliwych kandydatów do zbawienia, wysyłanych każdego dnia w zaświaty. Gdy Don Arturo wrócił, milicjant wciąż go obserwował.
– Czy coś to pomaga? – zapytał.
– To ostatnia deska ratunku zsyłana przez Boga – odpowiedział ksiądz z niecierpliwością; próbował usłyszeć, co mówi piegowaty oficer.
– Mamy oddać wam broń – wyjaśnił milicjant. – Mamy zostać waszymi więźniami.
Taka była faktycznie istota przemówienia oficera; gdyby wrócili, carabineros rozstrzelaliby ich jako dezerterów; gdyby poszli do przodu i zaatakowali, zginęliby w bitwie albo zostali pojmani i rozstrzelani; gdyby się rozpierzchli, zostaliby prędzej czy później okrążeni i tak samo rozstrzelani. Po tym, co stało się w Badajoz, nie mogli ufać w rycerskość Franco. Nie mogli wszyscy udawać, że są faszystami, bo nawet gdyby zabili wszystkich więźniów, nie starczyłoby im cywilnych ubrań. A nawet w tych ubraniach nie mogli liczyć, że uda im się długo ukrywać, bo nacjonaliści z pewnością sprawdziliby ich tożsamość i wtedy mieliby szczęście gdyby przed rozstrzelaniem tylko wydłubano im oczy. Jedynym, co można było zrobić, to zdać się na łaskę więźniów i prosić, aby w zamian za darowanie życia wstawili się za swoimi prześladowcami. Więźniowie już oświadczyli, że są gotowi to zrobić, i ksiądz pomyślał, że z dużym prawopodobieństwem faszyści posłuchają ich apelu. Mieli na to duże szanse, bo żaden z nich nie był w czynny sposób związany z checas. Eskortowanie więźniów do checas nie było tym samym, co torturowanie ich, a żadnego milicjanta nie można było winić za słuchanie rozkazów swoich przełożonych. Capitán Armillo był jedynym spośród nich, który stosował tortury, a Capitán był martwy. Jeśli sami więźniowie wstawią się za nimi, milicjanci z pewnością będą bezpieczni. Małostkowy spór trwał i trwał i wkrótce piegowaty oficer przekonywał ich, że jeśli zdołają ocalić swoją skórę, przysłużą się w ten sposób Hiszpanii.
Najwyraźniej plan został przez większość już przyjęty, bo niektórzy milicjanci oddali broń. Chudzina uśmiechał się z wyższością, ale wielu spośród pozostałych więźniów było zbyt zmęczonych, aby czuć zadowolenie. Sam ksiądz odczuwał niemal obojętność; w ciągu ostatniej pół godziny przydarzyło mu się tak wiele, że nie potrafił wyobrazić sobie, że cokolwiek ważnego przydarzy mu się znowu przez czas dłuższy. Ledwie przychodziło mu przyjąć, że istniała teraz możliwość, iż będzie dalej żył. Nie przynosiła mu ukojenia nawet myśl, że istniała teraz szansa na zrealizowanie zadania powierzonego mu przez biskupa i dostarczenie relikwii jej przyjaciołom. Podobnie jak kanonik, Don Arturo zrozumiał, że święty Jan od Krzyża zainteresowany był sercami, a nie miastami, i że w najlepszym wypadku miasto mogło stać się bezpieczne tylko po to, aby bezpieczne było serce. Przypuszczał, że Jego Jaśnie Ekscelencja teraz też to wiedział, w cieniach lub w światłości.
Piegowaty oficer zakończył swoje podsumowanie:
– Nasze przedsięwzięcie nie jest pozbawione elementu niebezpieczeństwa; musimy zaufać naszym nowym przyjaciołom i wciąż możemy stać się obiektem ostrzału, jako że nie wiemy, gdzie znajduje się wróg i jak przebiega bitwa. Niemniej jednak zróbmy to.
Dokończono wymiany broni, a nadwyżkę ciśnięto do rowu. Milicjanci śmiali się, gdy niektóre z wyrzucanych karabinów uderzały w zwłoki Armilla. Teraz, gdy nie znajdowali się już w bezpośrednim niebezpieczeństwie śmierci, znów byli głośni i weseli, i trzej pozostali oficerowie musieli przywoływać ich do porządku.
W nowym szyku ksiądz znalazł się na czele kolumny, maszerując z chudziną i dwoma innymi więźniami, których wcześniej nie zauważył. Po raz pierwszy w życiu trzymał w rękach karabin i naśladował chudzinę, niosąc go w ręku; dwaj pozostali nieśli swoje na ramieniu. Za nimi szli kolejni więźniowie, a potem główna część kolumny, złożona z milicjantów i flankujących ich więźniów, oraz ostatnia grupa, pilnująca tyłów. Role się odwróciły, ale nie na długo. Chociaż przez pewien czas nie napotykali już uciekinierów, piegowaty oficer ostrzegł, że gdyby to się stało, milicjanci mogliby zostać uwolnieni wbrew swojej woli i kolumna dostała rozkaz, aby maszerować przez otwarte pola.
Tutaj iść było dużo trudniej. Szyk rozciągnął się, a milicjanci i więźniowie wymieszali. Więźniowie byli zbyt onieśmieleni, aby korzystać z władzy, w którą wierzyli tylko połowicznie, i oficerowie musieli ciągle zaganiać maruderów i przepędzać ich przez kolejne pola w kierunku błysków wystrzałów. Huk wzmagał się. Słyszeli jęczące pociski, które żeglowały powoli nad ich głowami i z hukiem upadały daleko za ich plecami.
– To ogień zaporowy zanim posuną się do przodu – powiedział piegowaty oficer. Wciąż słychać było detonacje pocisków, które nie jęczały w locie. Piegowaty oficer wyjaśnił, że działo się tak dlatego, iż nie wszystkie wystrzeliwano po tej samej trajektorii. Wróg podejmował próbę obłożenia pociskami całego frontu, który liczył co najmniej 200 kilometrów. To dlatego muszą być bardzo ostrożni, aby nie zgubić drogi i nie wpaść na któreś ze swoich własnych oddziałów, wciąż zajmujących wysunięte pozycje.
Wyglądało na to, że milicjanci nie bardzo słuchali. Szli dalej chwiejnym krokiem, mając zdeterminowane, gniewne twarze. Ksiądz zauważył, że dla każdego z nich to, co niegodziwe, stało się godziwe, a wszystko, czego chcieli, to aby pozwolono im dalej żyć w świecie, który ich oszukał. Czasem guziki ich mundurów zaczepiały się o zasieki i powodowały, że drut dźwięczał śpiewnie. – Jeśli nie będziecie ostrożni, ściągniecie na siebie ostrzał – ostrzegł ich piegowaty oficer, ale żołnierze nie zwracali uwagi.
Później milicjant, który nie wyrzucił swojego ekwipunku, zaplątał się w druty, a więzień, który usiłował go uwolnić, pozwolił, aby jego karabin uderzył o kamień. Natychmiast odezwała się seria z karabinu maszynowego, a wokół głów zaczęły im gwizdać kule. Gdy ogień zaporowy zaczął walić w las po lewej, piegowaty oficer kazał wszystkim położyć się płasko na ziemi.
– Będą tak strzelać przez jakiś czas – powiedział oficer. – Potem na chwilę ucichną, aby dodać nam pewności siebie. Potem znowu zaczną rąbaninę.
Było tak, jak przewidział oficer; po fali ognia nastąpiła chwila ciszy, a po tej chwili następna fala ognia. Niektóre z pocisków z drugiej serii padały bardzo blisko. Gdy padali na ziemię, ksiądz czuł w powietrzu ich ciężar. Kurczowo chwycił relikwię w swojej kieszeni, ale był zbyt przerażony, aby się modlić. Długa trawa wyglądała jak czołgający się w ich kierunku ludzie.
– Prawdopodobnie całkiem niedługo napotkamy przednią straż – powiedział piegowaty oficer. – Ktoś, kto nosi białą koszulę, lepiej niech ją zdejmie i przygotuje, aby nią machać. Chustka się nie nada. I pamiętajcie, że kiedy nastąpi kontakt, wszyscy krzyczymy: „Arriba España”.
Gdy znów ruszyli, więzień, który przywiązał koszulę do swojego karabinu, maszerował w środku, aby nie przyciągnąć zbyt wcześnie uwagi. Choć ogień kierowany w ich stronę ustał, ogólny ostrzał wciąż był gwałtowny. Niebo jarzyło się od karmazynowych błysków. Pociski piszczały nad głowami jak wciśnięte nagle hamulce, a gdy wybuchały, trzęsła się ziemia.
– Wygląda na to, że rzucają na nas wszystko, co mają – powiedział piegowaty oficer.
Hałas był olbrzymi, wszędzie wokół nich huczało i grzmiało. Pociski rozdzierały niebo i rozpękały się z trzaskiem. Ziemia drżała, trzęsła się i dygotała. Milicjanci maszerowali dalej. Każde pole wyglądało tak samo, jak poprzednie, a kolejne zdawało się spadać za krawędź świata, ale za nim zawsze było następne. Gdy wzdłuż krawędzi pola biegł las, ludzie trzymali się blisko drzew.
Gdy działa nagle przestały strzelać, cisza była tak przerażająca, jak hałas. Nie trwało to długo. Lecz tym razem wybuchy dało się słyszeć z ich tyłów, a pociski ryczały lecąc w kierunku linii nacjonalistów, aby rozpęknąć się przed nimi ze straszliwym trzaskiem. Piegowaty oficer nakazał zatrzymać się i szeptem przekazał dalszym szeregom swoją interpretację tego, co się wydarzyło: carabineros musieli zatrzymać wycofujących się; artyleria prowadziła ogień zaporowy w kierunku linii nacjonalistów, aby dać piechocie czas do okopania się albo przygotowania do kontrataku; milicjanci mogli teraz natknąć się na wroga w każdej chwili i więźniowie muszą być przygotowani, aby przejąć prowadzenie. Tak przynajmniej zrozumiał tę informację ksiądz, zanim rozpłynęła się w legendę i senne marzenie.
W miarę jak posuwali się dalej, artyleria nacjonalistów zaczęła odpowiadać. Huk był ogromny. Potem ogień z obu stron ustał i świat był znów cały i spokojny. Ksiądz nie był w stanie myśleć o niczym innym niż to, że potrzebuje się położyć i przespać. Klekot karabinu maszynowego wyrwał go z letargu. Rzucił się razem z innymi na ziemię, a obok gwizdały kule.
Dotarli do wejścia do wioski. Przed nimi ciągnęła się droga, która pięćdziesiąt jardów12 po prawej stawała się początkiem opustoszałej ulicy głównej. Za drogą leżało kolejne pole, które biegło w górę i uderzało o niebo. Po lewej w odległości jakiegoś kilometra znajdował się las. Karabin nadal strzelał z przerwą między seriami. Piegowaty oficer mierzył ich częstotliwość.
– Strzelają przez minutę, a potem minutę czekają – powiedział. – Albo to niemieckie oddziały, albo szkolone przez Niemców.
– Ale dlaczego nie zrobią jakiegoś urozmaicenia, Compañero Teniente? – spytał jakiś milicjant.
– To niemiecki sposób. Najpewniej dawno wygralibyśmy tę wojnę, gdyby przeciw nam walczyli sami Niemcy.
Trwało tak dalej: minuta ognia i minuta ciszy. Z żadnej strony nie strzelano pociskami artyleryjskimi.
– Najwyraźniej próbują trafić grupę maruderów między wioską a lasem – powiedział piegowaty oficer. – Prawdopodobnie sądzą, że wioska wciąż znajduje się w naszych rękach.
W końcu oficer zdecydował, że jedyną rzeczą, którą można zrobić, jest wyruszyć w stronę wioski w grupach po dwadzieścia osób. Ludzie mieli iść, a nie biec, aby nie hałasować.
Ksiądz i chudzina znaleźli się w pierwszej mieszanej grupie więźniów i milicjantów. Ruszyli natychmiast, gdy karabin maszynowy przestał strzelać. Szli rozciągnięci na boki, aby zminimalizować prawdopodobieństwo trafienia. Księdzu z trudem przychodziło powstrzymanie się od rzucenia się do biegu. Ostatni człowiek dotarł pod opiekuńcze skrzydła wioski na jakieś kilkanaście sekund przed następną salwą. Ludzie przycupnęli na bruku obok witryny sklepu, na której widniał plakat: „magdalena carroll en los 39 escalones”13.
Ponad pół godziny zajęło reszcie przedostanie się do wioski, bo ostatnie wysyłane grupy liczyły po dziesięć osób. Nikomu nic się nie stało, ale jeden z oficerów musiał bez ustanku przekleństwami zmuszać do milczenia ludzi czekających już w wiosce.
– Ruszamy w górę ulicy aż dojdziemy do pierwszej przecznicy po lewej – powiedział piegowaty oficer. – Skręcimy, pójdziemy nią i zobaczymy, co się zdarzy. Gdy znajdziemy się na skraju wioski, powinniśmy być niedaleko od linii wroga. – Oficerowie chodzili od grupy do grupy, powtarzając rozkaz, aby upewnić się, że wszyscy rozumieją.
Gdy ruszyli, więźniowie znów znajdowali się na czele, a kolejni zabezpieczali tyły. W pustym świecie i ulica była pusta. Słychać było szuranie butów po bruku. Pierwszy pocisk spadł dokładnie w chwili, gdy koniec kolumny skręcił w aleję w lewo; uderzył w dom stojący przy głównej ulicy i wyrzucił w powietrze tryskający grad kamieni.
– Jeden z naszych – powiedział oficer. – Niech to szlag! Ludzie, szybko. W podskokach!
Ale choćby biegli nie widomo jak prędko, pociski były szybsze. Baterie musiały ćwiczyć sobie na wiosce, bo co minutę spadało co najmniej pięć pocisków. Natychmiast odpowiadały im baterie nacjonalistów. Całe niebo gorzało, a ryk wystrzałów mieszał się z hukiem wybuchów. Stojące przy alei domy zostały wyrwane z poświaty księżyca i uwięzione w różowej stereoskopowej łunie.
Ksiądz pędził razem z innymi. Nie patrzył, dokąd; po prostu biegł. Chwilami hałas działał na niego ożywczo, chwilami przerażał go. Na początku odstawał od reszty grupy, a ciągnąc się za innymi, rozmyślał chaotycznie, dlaczego Pan zawsze wybierał Swoje sługi spośród słabych. Potem zaczął doganiać towarzyszy. Wyprzedził ich wszystkich jednego po drugim. Wkrótce miał przed sobą tylko gnających chudzinę i piegowatego oficera. Droga biegła pod górę i gardło piekło go z bólu, gdy ciężko zipiąc dotarł na szczyt wzgórza. Poniżej zobaczył rzekę szkarłatną od błysku strzałów i wybuchających pocisków.
Gdy ksiądz zbiegał w kierunku rzeki, nie myślał o niej. Rzeka przed nim to był ognisty piec, którego bał się mniej niż ognistego pieca, który zobaczył za sobą, gdy obejrzał się przez ramię. Ale gdyby inni skręcili i biegli w przeciwną stronę, zrobiłby to samo. Chudzina i piegowaty oficer nadal biegli szybciej od niego.
Gdy dotarł w pobliże rzeki, dostrzegł, że wioska rozciąga się i po drugiej jej stronie. Pociski też tam spadały. Nie słyszał z tyłu żadnych krzyków i zdumiewało go, że nikt nie został trafiony. Ale pewnie wrzaski rannych tonęły w grzmocie podwójnego ostrzału. Wiedział, że nie zatrzymałby się, nawet gdyby słyszał krzyki. Całkowicie zapomniał o swoim kapłaństwie. Pędził dalej, wyzuty z miłości.
Na brzegu rzeki nie było żadnego muru. Aleja schodziła aż do poziomu innej ulicy, która biegła wzdłuż rzeki, oddzielona od niego tylko trawą. Żelazny most po prawej został wysadzony; złamany w połowie, zawalony z obu stron, jego zdruzgotane resztki leżały w środku rzeki. Jednak jakieś sto metrów na lewo znajdował się mały drewniany mostek i to w jego kierunku biegli, a piegowaty oficer znalazł się przez chwilę za ich plecami, aby przekazać im dyszkantem:
– To jasne jak słońce. Z początku odwrót odbywał się w porządku. Potem przerodził się w panikę. To dlatego zostawiono drugi most. Wróg też musiał się tego domyślić. Spotkamy go lada moment.
Drugi most był tylko pieszy i szeroki tylko na trzy osoby przekraczające go ramię w ramię. Gdy po nim przebiegali, cały się trząsł. Ksiądz słyszał dudniące kroki pędzących za nim. Był zbyt przerażony, aby zdać sobie sprawę, że oznaczało to słabnięcie ostrzału. Uzmysłowił mu to hałas, jaki robiły ich buty na pustej ulicy po drugiej stronie rzeki, gdy ostrzał z obu stron już ustał. Chudzina i piegowaty oficer wciąż prowadzili; ksiądz znajdował się zaraz za nimi. Gdy skręcili za róg, wpadli znienacka na pluton żołnierzy rozładowujących ciężarówkę przed garażem.
– Hola, hola – powiedział jeden z żołnierzy, niewprawnie chwytając za karabin. – Dokąd to?
– Jesteśmy faszystowskimi więźniami – wyrzucił z siebie chudzina.
– Pomylił się – wrzasnął oficer. – Chodzi mu o to, że my jesteśmy jego więźniami.
– Zdaje się, że słyszeliśmy już taką śpiewkę – powiedział żołnierz nacjonalistów i kazał swym towarzyszom trzymać na muszce wymieszany tłum milicjantów i więźniów nadciągających z jazgotem zza rogu.
I milicjantów i więźniów zgarnięto na jedno miejsce i kazano wszystkim przemaszerować na plac przed garażem, gdzie otoczył ich kordon żołnierzy. Noc była teraz cicha, jeśli nie liczyć odgłosu mozolnego marszu innych oddziałów nacjonalistów, idących przez miasto ciężkim krokiem na front. Oddziały te miały świątobliwy wygląd, tak jak wszyscy żołnierze oglądani w ciemności z dystansu.
Więźniów rozbrojono i wymieszano z milicjantami. Ksiądz nie mógł się zorientować, czy ci, którzy ich schwytali, byli falangistami, Requetes, monarchistami, czy karlistami. Ich niebieskie koszule i portki w kolorze khaki wskazywały na to, że są Hiszpanami. Wszyscy nosili czerwone boinas14. Falange Española Tradicionalista y de las JONS znana była od niedawna jako Milicia i w jej ramach zjednoczono wszystkie frakcje stojące po stronie Franco.
Z garażu wyszedł z ciężkim tupotem oficer w towarzystwie swojej świty. W słabym świetle księżyca trudno było dostrzec wyraźnie twarz oficera, lecz sposób jego zachowania przypominał księdzu Botargasa.
– Mówią mi, że większość z was to nielojalni Hiszpanie, którzy skapitulowali przed sługami prawdziwej Hiszpanii w nadziei na uzyskanie przebaczenia Generalísima za wasze występki. – Prawdziwi i nielojalni Hiszpanie zdawali się podzielać ten sam słownik, jak i terminologię wojskową. – Kto jest rzecznikiem nacjonalistów?
Nastąpiła przerwa. Tego punktu nie ustalono.
– Ja – odezwał się w końcu chudzina.
– Gdzie poddali się wam wrogowie prawdziwej Hiszpanii?
– Tu przed chwilą.
– Gdzie tu przed chwilą? W Arandzie czy w Campillo?
– Nie wiem, jak nazywają się wioski, przez które przechodziliśmy. Wszystko, co mogę powiedzieć, to że było to na zakręcie.
– Taa...! Nie wyrażasz się zbyt jasno. Będę z tobą szczery. Nie mogę przeznaczyć ludzi do pilnowania więźniów, chyba że wiem, iż mówią prawdę. Zaledwie tydzień temu inna grupka republikanów poddała się nam w podobnych okolicznościach. Okazali się koniem trojańskim. Tak zwani więźniowie nacjonalistów przeobrazili się w napastników i nie byli jedynymi, którzy mieli broń; milicjanci nosili pod koszulami rewolwery i w odpowiedniej chwili wszyscy wypalili. Przyznaję, że to był sprytny sposób na przeprowadzenie ataku pod przykrywką fałszywej tożsamości, ale więcej się to już nie zdarzy. – Skinął na chudzinę. – Chodź ze mną.
Oficer i chudzina odeszli tylko na chwilę; wrócili niemal natychmiast.
– Jest tak, jak się obawiałem – powiedział oficer, gdy chudzina zajął swoje miejsce z innymi. – Nasz przyjaciel nie potrafił wyrecytować aktu strzelistego przed Najświętszym Sakramentem. Umiał powiedzieć mi tylko, że był w Monte Carlo w 1935. Nie, nie ma sensu, żeby próbował ktoś inny. Nie mogę pozwolić sobie na ryzyko.
Zarówno więźniowie, jak i republikańscy milicjanci wiedzieli, co to oznacza: legenda Badajoz pomogła im to zrozumieć. Na kilka chwil przerażenie zamknęło im usta. Następnie więźniowie i większość milicjantów zaczęli krzyczeć:
– Niech będzie Bóg błogosławiony. Niech będzie błogosławione święte imię Jego. Niech będzie błogosławiony Jezus Chrystus, prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek. – Noc zapachniała kadzidłem unoszącym się przed ołtarzem po błogosławieństwie Najświętszym Sakramentem.
Oficer nie zwracał na to uwagi. Wyglądał na zadowolonego, że znalazł wymówkę, aby pozbyć się czegoś, co osłabia mobilność jego oddziałów. Oficer wyrzucał z siebie rozkazy. Oczyszczono przestrzeń przed stosem starych opon i rdzewiejących aut. Trzej strzelcy z karabinami maszynowymi zajęli pozycje w pobliżu więźniów.
– Będziemy was rozstrzeliwać w grupach – powiedział oficer. – Ręka w górę ci, którzy chcą iść do spowiedzi.
Don Arturo wiedział, że był to jedyny akt łaski, jaki hiszpański episkopat wymógł na Franco. Gdy po raz pierwszy dotrzymywanie ustaleń nadzorował wysłannik z Burgos15, wzbudziło to w mieście wiele wesołości. Teraz nie wzbudziło żadnej. Ręce podnieśli wszyscy więźniowie i większość milicjantów. Wśród tych, którzy tego nie uczynili, było trzech republikańskich oficerów.
W sumie rąk nie podniosło osiemnastu mężczyzn. Bez zwłoki ustawiono ich w szeregu wzdłuż aut. Każdemu z nich kazano stanąć w utworzonej z opon studni sięgającej niemal do kolan. Gdy tylko się w nich znaleźli, strzelcy otworzyli ogień; w jednej chwili ci, którzy stali wyprostowani, leżeli na ziemi. Żołnierze strzelali dalej, aż do momentu, gdy nie ruszało się żadne ramię ani noga. Z garażu wyniesiono skrzynkę amunicji, na której usiadł muskularny mężczyzna z purpurową wstęgą na mundurze.
Chudzina klęknął przy skrzynce jako pierwszy. Pozostał tam przez długi czas.
Don Arturo zajmował w kolejce do spowiedzi piętnaste miejsce; próbował zająć szesnaste, ale zmuszono go do wyświadczenia uprzejmości w inny niż zazwyczaj sposób. Nie był w stanie myśleć o swoich grzechach; próbował nie słuchać, jak stojący przed nim mężczyzna szczęka zębami, i nie patrzeć na żołnierzy, wyciągających z opon zwłoki i ciskających je do samochodów.
Po chudzinie trzynastu kolejnych penitentów szybko uzyskało rozgrzeszenie; niemal natychmiast po tym, jak klęknęli na kolana, podnosili się z nich. Nie dostawali czasu na odprawienie pokuty. Zaraz prowadzono ich na złomowisko i pakowano w opony. Te czekające jeszcze na wypełnienie wyglądały jak puste doniczki.
Nawet gdy Don Arturo klęknął przed księdzem, nie myślał o swoich grzechach. Miał nadzieję, że pluton egzekucyjny będzie celował dobrze i zabije go od razu. Włoski wyrastające z uszu księdza lśniły w świetle księżyca. Szukał czułości w tafli jego policzka; chciał zaznać miłości, zanim umrze, i to spowodowało, że przypomniał sobie Soledad.
– Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłem. Ostatni raz byłem u spowiedzi dwa miesiące temu. Od tego czasu kochałem kobietę.
Policzek był zimny i odwrócił się.
– Ile razy?
– Żadnych „razy”. Po prostu ją kochałem, to wszystko. – Wiedział teraz, że to prawda, i płakał z samotności. Przez łzy widział poskręcane ciała w samochodach i słoiki czekających opon.
– Nie ma w tym nic złego; Bóg jest miłością – odparł ksiądz ze znużeniem.
– Być może kochałem ją nawet tak bardzo, jak Boga. – Chciał wywlec z siebie grzechy, kupić sobie życzliwość, jak człowiek nabywający od lekarza uczucie o wartości pięćdziesięciu peset, opowiadając o swoim wyrostku.
– O ile kochałeś ją w Bogu, w porządku. Teraz zabieraj się za prawdziwe grzechy.
Poniżej owłosionego ucha widniał na stule biały krzyżyk, który powinien znajdować się na karku. Don Arturo mawiał, że niestarannie ubrani księża niestarannie pełnili swoją służbę.
– Ale to prawdziwy grzech – wybełkotał Don Arturo. – Widzisz, ja też jestem księdzem.
Spowiednik zwrócił się w stronę Don Artura, który nieco wcześniej miał przed twarzą jego ucho, teraz miał tam jego nos; a zaraz potem znów ucho. Skrzynka amunicji zatrzeszczała.
– Proszę, nie mogę tracić czasu. A kłamać w trakcie spowiedzi to grzech. Nawet jeśli to, co mówisz, jest prawdą, nie mogę ci pomóc. Jestem tutaj jako przedstawiciel Boga, a nie Generalísima. Interesuje mnie twoja dusza, a nie ciało. – Gwałtowność, z jaką to wypowiedział, kazała Don Arturowi przypuszczać, że inni już mówili księdzu rzeczy, których wolałby nie wiedzieć. – Wszyscy musimy kiedyś umrzeć. Im szybciej czyściec się zacznie, tym szybciej się skończy. – W zwykłym głosie niemal pobrzmiewał chichot.
– Ale ja jestem księdzem.
– Tak czy inaczej nie mogę z tym nic zrobić. – Duch Święty najwyraźniej trudził się na darmo.
– Nie proszę cię, abyś cokolwiek z tym robił. Wszystko, czego chcę, to wyznać grzechy. Wszystkie okoliczności występku muszą zostać przedstawione. Księża nie mają prawa kochać kobiet; ich sprawą jest kochać Boga.
Znowu pojawił się nos, a ponad nim oczy. Oczy były wielkie i przestraszone.
– Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?
Mimo innego już wyrazu twarzy księdza, Don Arturo wciąż nie wyczuwał zmiany w jego podejściu. Usiłował uniknąć kolejnego spojrzenia na zwłoki. Postanowił sobie, że podejdzie do opon z zamkniętymi oczami.
– Raczej mało prawdopodobne, że chciałbym popełnić niepotrzebny grzech śmiertelny bezpośrednio przed śmiercią – odparł.
– Jakiego koloru są szaty noszone w uroczystość Świętych Młodzianków?
– Fioletowego.
– A gdy uroczystość przypada w niedzielę?
– Czerwonego.
– Wyrecytuj kolektę ze święta Bożego Ciała.
Deus, qui nobis sub sacramento mirabili...16
– Starczy. – Don Arturo widział teraz, że ksiądz jest zakłopotany. Najpewniej nawet w armii Franco kapelanów tylko tolerowano, a błogosławieństwom nie pozwalano powodować zastoju artylerii. – Jaki inny dowód możesz dać na to, że to, co mówisz, jest prawdą? – Pytanie świadczyło o tym, że ksiądz nie chciał otrzymać tego dowodu.
W strachu przed śmiercią Don Arturo zapomniał o relikwii. Pogrzebał niezdarnie w kieszeni i wyciągnął ją. Światło księżyca padło na korkociąg, który był palcem 400 lat wcześniej, gdy świat był pokorny; odłamek kości wydawał się lśnić, bo wreszcie miał trafić w mniej więcej przyzwoite ręce. W raju Jego Jaśnie Ekscelencja uśmiechnąłby się. Don Arturo wepchnął księdzu w rękę mały szklany walec.
– Aspiryna? – Ale za poddenerwowaniem księdza kryła się ulga. – Bayera?
Lecz Don Arturo nie słuchał. Wizja odrażającej czerwonej mazi sączącej się z rozbitej na miazgę twarzy biskupa sprawiała, że zastanawiał się, czy Jego Jaśnie Ekscelencja faktycznie mógł się w raju uśmiechać. Wątpliwość była oznaką wiary – przeczytał w mądrej książce. Wątpliwość co do wątpliwości była początkiem mądrości. W pusty, mechaniczny świat nie dawało się wierzyć; można było weń jedynie wątpić. Wiara była interpretowaniem na korzyść Boga zwątpienia w wątpienie. Wciąż się nad tym zastanawiał, gdy dawał wyjaśnienia na temat relikwii.
– To palec świętego Jana od Krzyża, ojcze. Mój biskup dał mi go, żebym przekazał go angielskiemu biskupowi, żeby dostarczyć go Franco. Dużo się zdarzyło. Bałem się... – Przerwał i obserwował jak ksiądz w osłupieniu gapi się na palec.
– Tak, tak – powiedział ksiądz. – Ale jaki możesz mi dać dowód?
– Z pewnością nie chcesz wchodzić raz jeszcze w te wszystkie sprawy ze Świętymi Młodziankami? Mogę ci też powiedzieć, że formularz własny na dodatkowe niedziele po Zesłaniu Ducha Świętego bierze się z niedziel pozostałych po Objawieniu. – Niecierpliwie pragnąc wyrzucić z siebie całą historię, znów zaczął od początku, ale gdy doszedł do tego, jak odzyskał relikwię od Soledad, spostrzegł, że ksiądz nadal nie słuchał.
– Widziałem kiedyś w Ávili palec świętej Teresy – mówił ksiądz. – Pokazał mi go pewien szelma w klasztorze. Jej palec też wyglądał jak kawałek drutu.
Don Arturo pomyślał, że nadszedł czas, aby powrócić do istotnej kwestii ratowania swojej duszy.
– Więc daj go oficerowi – powiedział. – Teraz zaś może pozwolisz mi, abym dalej żałował za swoje grzechy.
Ale ksiądz już się nie bał; zwrócił w stronę penitenta wyszczerzoną w uśmiechu twarz.
– Dostaniesz za to medal – rzekł. – Armaty Franco są może głosem ewangelii, ale palec świętego Jana od Krzyża... „Mas, si el enemigo el dedo se atrae, es seguro que pasa y la ciudad cae” – zacytował tryumfalnie. – Teraz z pewnością wygramy. Zwolnisz mnie, oczywiście, z tajemnicy spowiedzi?
Mniej niż dwie minuty później oficer nacjonalistów obejmował Don Artura i gratulował mu. Nie było już mowy o żadnym rozstrzeliwaniu kogokolwiek, a czekającym na egzekucję inni pomogli wydostać się z opon. Nikt już nie myślał o spowiadaniu się i nikt nie zwracał uwagi na zabitych. Zamiast tego zabrzmiały śpiewy, a republikańscy milicjanci zaczęli tańczyć z karlistami. Ten sposób dziękowania Bogu wydał się Don Arturowi dziwny.
 


1 Thàlassa (gr.) – morze. Aluzja do „radosnego okrzyku [«thàlatta, thàlatta!»] dziesięciu tysięcy greckich żołnierzy Ksenofonta, gdy w trudnym i niebezpiecznym odwrocie przez Azję Mniejszą ujrzeli M[orze] Czarne, co zapowiadało im szybki powrót do ojczyzny” (Władysław Kopaliński, Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych, wyd. XVII rozszerzone, Warszawa 1989, s. 512).
2 Cine de la Ciencia Moderna (hiszp.) – Kino Współczesnej Nauki.
3 Pułkiem piechoty.
4 Indalecio Prieto Tuero (18831962) – hiszpański polityk socjalistyczny i dziennikarz.
5 Garota – kawałek dość cienkiego, lecz wytrzymałego materiału, który chwyta się oburącz i zaciska na szyi ofiary.
6 Consejero de Defensa (hiszp.) – Sekretarz Obrony.
7 Carl Phillip Gottlieb von Clausewitz (1780–1831) – pruski teoretyk wojny, generał i pisarz.
8 Bersalierzy (wł. bersaglieri) – formacja włoskiej lekkiej piechoty zmechanizowanej.
9 Przodek – jednoosiowy pojazd służący do ułatwienia holowania dział.
10 Me cago en tus ordenes (hiszp.) – Pieprzyć twoje rozkazy.
11 Eres muy guapa (hiszp.) – Jesteś bardzo piękna.
12 50 jardów – ok. 46 metrów.
13 magdalena carroll en los 39 escalones (hiszp.) – madeleine carroll w 39 krokach (39 kroków – film Alfreda Hitchcocka z 1935 roku).
14 Boinas (hiszp.) berety.
15 Czyli wysłannik generała Franco, który rezydował w tym czasie w Burgos.
16 Fragment oracji: „Deus, qui nobis sub Sacramento mirabili passionis tuae memoriam reliquisti, tribue, quaesumus, ita nos Corporis et Sanguinis tui sacra mysteria venerari; ut redemptionis tuae fructum in nobis iugiter sentiamus (łac.)„Boże, który w przedziwnym Sakramencie zostawiłeś nam pamiątkę Swej męki, dozwól, prosimy, taką czcią otaczać święte tajemnice Ciała i Krwi Twojej, abyśmy nieustannie doznawali owoców Twego odkupienia”.


 Tłumaczenie: Łukasz Makowski
Projekty okładek: Sztukmistrz
(dolna z wykorzystaniem zdjęcia
autorstwa Jana Wincentego F.)

-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
 wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz