-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
12
Nastał
już ranek, gdy znów mieli w zasięgu wzroku miasto, z migoczącym
poniżej błękitnym morzem.
– Thalassa1
– wymamrotał do siebie ksiądz, ale nawet świadomość historii
nie mogła zmniejszyć jego poczucia niewygody. Mimo że słońce
dopiero wstało, pocił się i uwierały go buty. Choć inni
więźniowie też wyglądali na zmęczonych, Don Arturo nie potrafił
im współczuć, ponieważ ich godny pożałowania stan tak dokładnie
przypominał jego własny.
– I pomyśleć, że cztery lata temu co do dnia byłem w Monte
Carlo – powiedział kuśtykający obok księdza chudzina. – To
był ten wieczór, gdy stary Barmurada przegrał w kasynie pół
miliona.
Ksiądz przywołał na twarz swój pozbawiony radości świecki
uśmiech. Zawsze czuł się nieswojo wśród laikatu rozprawiającego
o błahych sprawach, a biskup często udzielał mu z tego powodu
reprymendy. Jego Jaśnie Ekscelencja utrzymywał, że tańce,
polowania i łowienie ryb stanowiły doskonałe środki w
powstrzymywaniu arystokracji przed wdawaniem się w gwałty i
teologię, spośród których niebezpieczniejsza była teologia, jako
że łatwiej było w niej pobłądzić.
– I wino – powiedział chudzina.
Ksiądz pomyślał, że teologowie pastoralni zagmatwali sprawę;
składający wizytę duchowny powinien być grubiański, nie zaś
taktowny – A co z nędzarzami umierającymi w Barcelonie na
gruźlicę? – powinien spytać. – Mogliby wciąż żyć, gdybyś
został w domu.
– I kobiety. – Nawet w obliczu śmierci, patrzącej mu w twarz,
wychudły człowiek wciąż błędnie rozumiał świat. Ksiądz z
łatwością wyobraził go sobie w czasach pokoju, jak łamie drugie
największe przykazanie, jadąc pod prąd na zakrętach – Francuzi
to jedyni na świecie ludzie, którzy wiedzą, jak żyć.
– Masz na myśli, że wiedzą, jak umierać. – „Szkaradny
uśmiech” Woltera, cóż za szkody poczynił w świecie.
– Tak czy siak, wkrótce wszyscy umrzemy. – Mężczyzna
przeżegnał się w rozbudowany sposób i ksiądz prawie wybaczył mu
jego przynależność do świata.
Wczesnym rankiem świat wyglądał jak nowy. Liście na drzewach
oliwkowych błyszczały, a podnoża wzgórz żółciły się. Fale
rwącego nurtu ozdabiały rzekę niczym kreza, a hałas
przetaczającej się przez kamienie wody trwał tak niezmiennie, że
stał się ciszą. Pod lekkim niebem milicjanci człapali noga za
nogą.
Zaczęli spotykać uciekinierów, najpierw w małych grupkach, potem
w całych ławicach. Większość z nich szła piechotą, a wozy
pełne rupieci powodowały, że rozciągali się na całą szerokość
drogi, tak że żołnierze musieli trzymać się jej skraju. Często
zarówno uciekinierzy, jak i żołnierze lądowali w rowach,
ustępując drogi samochodom sztabowym pełnym wycofujących się
oficerów. Warkocząc, przetelepał się miejski karawan, napełniony
dziewczynami pokazującymi kolana.
– Założę się, że to dziwki pułkowników – burknął jakiś
milicjant. – Szlag by to! Na tym podłym świecie zawsze powtarza
się ta sama historia.
– Nie znaleźli jeszcze palca, to jasne.
– Żeby nas teraz uratować, trzeba by całego ramienia.
Piegowaty oficer kazał im się uciszyć, ale nie nazbyt
zdecydowanie.
Wkrótce przechodzili przez obrzeża miasta, mijając wybebeszone
domy i czarne jak sadza magazyny wzdłuż banalnych linii
tramwajowych, które nawet z ważnego dnia robiły zwyczajny. Na
chodnikach stały markotne grupki; nie zwracały uwagi na
przemaszerowujących milicjantów i więźniów. Przemknęła
zmotoryzowana kompania strzelców, zdążająca do Monte Igualado;
nikt za nią nie patrzył. Hasła na transparentach zwieszały się
nad ulicą jak tanie świecidełka niesprzątnięte po hulance.
Tych niewiele czerwonych i czarnych tramwajów, które jeszcze
kursowały, nie przewoziło prawie żadnych pasażerów. Przejazd
blokowały im taczki i ręczne wózki wyładowane bagażami. Przed
płotem wytapetowanym wizerunkami szczerzącego zęby Stalina znużony
oficer prawił kazanie plutonowi piechoty anarchistów. Młodszy
oficer z UGT, którego pierś aż uginała się od medali, dawał
instrukcje grupce zebranej wokół pomnika Cervantesa.
– No, wreszcie wygląda to tak, jakby faktycznie mieli zamiar
bronić literatury, prawda? – ksiądz usłyszał uwagę skierowaną
przez piegowatego oficera do kolegi.
– A czego my będziemy bronić?
– Armillo będzie wiedział. Generał z pewnością mu powiedział.
Przy Cine de la Ciencia Moderna2
kolumna skręciła w dół Paseo de Rusia. Tutaj większość sklepów
stała zamknięta, ale przed nowo otwartym oddziałem Banco de
Vizcaya utworzyła się długa kolejka. Na tłocznym zazwyczaj
tarasie Café de los Picadores siedziała tylko ubrana w purpurową
sukienkę wątła ladacznica, pijąca z asturyjskim dynamitardem.
Armillo kazał zatrzymać się przed hotelem María Cristina, a
następnie dołączył do innych oficerów o grobowych twarzach,
wciskających się do środka. Było ich tak wielu, że strażnik z
CNT zaprzestał nawet prób salutowania. Z kominów waliły chmury
czarnego dymu.
– Niech to szlag! – powiedział piegowaty oficer. – A jednak
nie dostał odpowiednich rozkazów.
– Sprawy muszą wyglądać poważnie, skoro palą papiery.
– Może próbuje przekonać starego, żeby zmienił zdanie.
Mężczyźni stali, siarczyście przeklinając; obrzucali
republikański Sztab Generalny najgorszymi obelgami. Obok przeczłapał
parchaty osioł, rzucając zakłopotanym oczami błagalne spojrzenie.
Kierująca się na północ limuzyna wyładowana oficerami niemal
przejechała osła. Oficerowie wybuchnęli śmiechem na widok jego
przerażenia i pomachali z szyderstwem zapłakanej staruszce,
żebrzącej wyciągniętymi rękami o podwiezienie.
Gdy Armillo wrócił, wyglądał na zaniepokojonego.
– Mamy się zameldować pułkownikowi dowodzącemu sto dwudziestym
piątym3
w Telavino – powiedział. – Obawiam się, że nie ma łodzi;
wszystkie zarekwirowano dla ciężkich ładunków. – Zaśmiał się
nerwowo.
Szeregowcy zaczęli szemrać, a i oficerowie zdawali się być
niespokojni.
– Czemu ta stara świnia nie pójdzie tam sama?
– Franco nie bierze jeńców.
Na twarz Armilla powróciła zgryźliwość. Wysunął podbródek i
powiedział gniewnie:
– Niech to szlag! Gdybyśmy przegrali tę wojnę, zegar cofnie się
o sto lat. Skończy się wolność i demokracja. Zatryumfują siły
reakcji. Nie będzie wyższego standardu życia dla mas. – Ale
Armillo w tak oczywisty sposób prześmiewczo naśladował generała
Clave, że niektórzy spośród żołnierzy nerwowo zachichotali.
Znów maszerowali w dół Paseo. Milicjanci gderali i nie próbowali
utrzymywać równego kroku. Uciekinierzy, napływający z centrum
miasta, nie ustępowali im drogi i żołnierze musieli niemal siłą
torować sobie drogę przez Plaza
de Moscú. Jeszcze trudniej było przedostać się przez
wypełnioną przerażonymi ludźmi Avenida del Sol. Raz drogę
utorowała im kierująca się na front ciężarówka wypełniona
milicjantami. – ¡Viva
la Pasionaria! – zakrzyknęli żołnierze z kpiną właściwą
przewrotnemu bluźnierstwu. Na wypalonym do cna kościele jezuickim
wezwanie wykute ku czci Najświętszej Panienki wydawało się
bardziej aktualne niż zawieszone poniżej hasło: „wyzwoleni
z kajdan dogmatów bronimy nowoczesnej myśli i wolności sumienia”.
W Paseo del Puerto kabarety stały zamknięte na cztery spusty. Tutaj
nie spotkali uciekinierów, lecz tylko włóczęgów; tak biednych,
że dla nich nawet oblężenie stanowiło nadzieję. Wywrotowe napisy
na ścianach brzmiały tu niemal jak modlitwa; palec świętego Jana
nie mógł przypuszczalnie zawieść aż tak, jak Azaña i Prieto4.
Statek szkolny odpłynął, a jego miejsce zajął opuszczony i
rdzewiejący statek trampowy. Żaden wartownik nie stał przy bramie
więzienia, które jakby pozostawiono samemu sobie w ponurym kącie.
Nie było żadnych statków na wzburzonym morzu, które wyglądało
jakby wiatr zwiewał je w jakieś nowe miejsce. Fale nieznużenie
rozbijały się o brzeg i bez ustanku grzmiały. Milicjanci wciąż
maszerowali, nie patrząc na morze, a większość więźniów też
była zbyt zmęczona, aby na nie patrzeć, i powłóczyła nogami ze
wzrokiem wbitym w ziemię.
Wmaszerowali znów w wiejski krajobraz, mając morze po jednej
stronie, a wzgórza po drugiej. Spotykali kolejnych uciekinierów,
ale było ich coraz mniej. Czasami natykali się na posiłki
odpoczywające na skraju drogi; żołnierze droczyli się z innymi
żołnierzami, przeklinając seriami wulgarnych krzyków swoją
niedolę, co zawsze czyniło ich przyjaciółmi. Potem znów ruszali,
idąc mozolnie, zbyt nieszczęśni, aby zrobić ze swoją niedolą
cokolwiek poza znoszeniem jej.
Gdy
dotarli do wioski, zapadał wieczór. Jasnozielona woda w rzece,
wzdłuż której szli, stała się czarna, a wzgórza tak czerwone,
jak ziemia w niknącym świetle. Z początku wioska wyglądała jak
wszystkie inne, które mijali: długi rząd białych domków,
poprzecinany zakurzonymi ścieżkami. Ale gdy tylko weszli na główną
ulicę, zauważyli różnicę: zamiast milczących, podstarzałych
mieszkańców zobaczyli dziewczyny powiewające republikańską
flagą, wiwatujące na cześć milicjantów i plujące na więźniów.
– To Aldea del Rio – powiedział milicjant. – Tutaj oddziały
odpoczywają, gdy przybywają z frontu.
Nawet Armillo trochę się rozchmurzył; nakazał kolumnie zatrzymać
się przed kawiarnią i pozwolił żołnierzom wejść do środka na
dziesięć minut, żeby się napili. Milicjanci pilnowali więźniów
na zmianę. Ci w kawiarni rozmawiali ze swoimi nowymi przyjaciółmi
tak głośno, że ksiądz mógł usłyszeć większość z tego, co
mówili:
– Wywiesili informację: pięć duros za piętnaście minut.
– Najbardziej niebezpiecznie jest wtedy, kiedy jest cicho.
– Oddziały Franco modlą się w okopach. Czasem je słyszymy.
– Co z tego, do cholery! – i tak rozstrzeliwują jeńców,
prawda?
– Myślisz o Badajoz. W Badajoz były szczególne okoliczności.
– Powiedziała: „Nie jestem Francuzką”.
Dziewczyny stały w swoich kolorowych sukienkach i machały
milicjantom, gdy ci opuszczali wioskę. Inne dziewczyny machały z
okien. Dziewczyny były ładne; nie wyglądały na bardzo zepsute i
przywodziły księdzu na myśl Soledad. Zastanawiał się, czy to tu
ją wysłano, lecz nie zastanawiał się zbyt długo, bo znów
zaczęły uwierać go buty, a do oczu spływał mu pot.
Ogień artylerii, gdy ksiądz usłyszał po raz pierwszy jej
dudnienie zza wzgórz, brzmiał łagodnie, jak salwa honorowa,
wystrzelona z fortu na powitanie kardynała, który przybył, aby
przewodniczyć Kongresowi Eucharystycznemu; nie wydawało się, aby
mogły kogokolwiek zabijać. Milicjanci sami zaczęli rozmawiać
między sobą o wymianie ognia. Pociski artyleryjskie nie są tak
straszne jak kule z karabinów, mówili bardziej doświadczeni
spośród nich; w kuli było coś osobistego. Ksiądz ze wszystkich
sił starał się nie słuchać: próbował nie myśleć o tym, jak
się zachowa, gdy zostanie zmuszony, by walczyć po niewłaściwej
stronie. Omijał tę kwestię, usiłując rozwiązywać problemy
świata zamiast swoich własnych. Kościół mówił, że wojna była
usprawiedliwiona tylko w obronie własnej, ale czym była obrona
własna? Czy właściwe było witanie kardynałów z użyciem broni?
Czy Najświętsza Panienka rzeczywiście odbierała cześć, będąc
awansowana na honorowego pułkownika regimentu piechoty?
Gdy upadł pierwszy pocisk, większość milicjantów została
zaskoczona, i tylko paru przypadło plackiem do ziemi. W powietrzu
coś zapiszczało i w ich kierunku nadleciał olbrzymi ciężar. W
polu po prawej stronie trysnęła w powietrze jak gejzer czarna
ziemia i powoli opadła w deszczu rozproszonej gleby i kamieni. Gdy
to się skończyło, stare wzgórza wciąż wyglądały przyjaźnie,
a na horyzoncie zgromadziły się różowawe chmury. Rzeka lśniła
jak lód.
– Sprawdzają, gdzie jesteśmy – powiedział jakiś milicjant. –
Muszą wiedzieć, że tą drogą ciągną posiłki i dostawy.
Milicjanci stawali się nerwowi, a oficerom trudno było ich
uspokoić. Gdy zapadła ciemność, ogień można było nie tylko
słyszeć, ale i widzieć, a po każdym błysku wzgórza stawały się
bardziej niewidoczne. Żołnierze otwarcie przeklinali, niektórzy
więźniowie modlili się na głos, a przekleństwa i modlitwy
brzmiały podobnie, bo często używano tych samych słów. Choć
chłodne wieczorne powietrze orzeźwiło twarz księdza, stopy miał
teraz tak obolałe, że czuł, jakby znajdował się u kresu sił.
– Jeśli zaatakujemy, będę strzelał z mojego karabinu w
powietrze – powiedział inny milicjant. – Nie mogą mi wtedy nic
zrobić.
Ksiądz zdecydował, że też tak zrobi, i dziwił się, dlaczego nie
pomyślał o tym wcześniej. Ale nie był w stanie myśleć o tym
długo, i o Soledad też nie, ani o tym, co mogła zrobić z
relikwią, bo tak bolały go stopy.
– Powinniśmy rozstrzelać więźniów i zmiatać z powrotem do
miasta.
Słowa te doleciały do uszu Don Artura, ale był zbyt zmęczony, aby
czuć strach. O ile się orientował, żaden z żołnierzy nie miał
broni maszynowej, a karabinami prawdopodobnie załatwiliby sprawę
czyściej. Nie myślał o całej grozie stanięcia przed Bogiem w
swej nikczemności.
Lecz nikt nie wziął sugestii tego człowieka poważnie; nawet w
wystraszonej armii wciąż obowiązywała hierarchia, a na szczycie
hierarchii znajdował się Teniente General Tomás Trinidad Clave y
Tierboles i pluton egzekucyjny albo garota5.
Mężczyźni, milcząc, maszerowali dalej w jedwabistą ciemność.
Działa przestały strzelać i nie można było już dostrzec ani
wzgórz, ani rzeki, ani drogi. Ciemność była jak rozpuszczone
dziewczęce włosy, przykrywające okrąg ziemi. Milicjanci wbrew
sobie samym zaczęli iść równym krokiem.
– Tak lepiej – powiedział ksiądz do maszerującego obok niego
chudziny.
Ale chudzina nie odpowiedział; może rozważał, czy raj będzie
wyglądać jak Monte Carlo. Gdy milicjanci przywykli do nocy, znów
zaczęli powłóczyć nogami, a więźniowie też ciągnęli je za
sobą. Kolumna nie trzymała się już razem i oficer pilnujący
tyłów musiał pośpieszać maruderów zastraszaniem. Ksiądz
potykał się tak często jak inni, gdy Armillo rozkazał zatrzymać
się. Armillo kazał żołnierzom stać na swoich miejscach i zwołał
do siebie innych oficerów.
– To po prawej to Monte Igualado – rzekł jeden z oficerów.
– ¡Por Dios!
Ta świnia zgubiła drogę.
Zapalono zapałkę. Pozbawione
reszty ciała głowy oficerów pochyliły się nad rozłożoną mapą.
Zapałka zgasła. W ciemności czuć było delikatny zapach palonego
drewna i fosforu. Znów zaczął się ostrzał.
– Niech to szlag! Nie wiedzą, że
światło da się dostrzec z odległości kilometrów?!
Ale milicjanci byli zbyt zmęczeni, aby kontynuować narzekanie.
Stali w milczeniu, podczas gdy oficerowie kłócili się o precyzyjne
ustalenie pozycji i odsłonięcie flanki na ogień skrzydłowy. Stary
świat zrobił milicjantom takie rzeczy, że nie mogło ich długo
dziwić, iż nowy świat robił im jeszcze gorsze. Gdy Armillo dał
rozkaz, ruszyli znowu; szli wśród drzew i niewielkich wzniesień.
Wkrótce znów padł rozkaz, aby się zatrzymać i powtórzono
spektakl z zapałką i mapą.
– I pomyśleć, że kiedyś nudziła mnie Barcelona!
– Zamknąć się!
Milicjanci próbowali podsłuchać, co mówią oficerowie. Nie
udawali, że interesuje ich demokracja. Każdy wór żądz i
aspiracji troszczył się tylko o przetrwanie i własne lęki. Stojąc
na szerokich czubkach swoich butów, żołnierze wyciągali szyje.
Oficerowie prowadzili zacięty spór:
– Najlepiej będzie rozejść się.
– Z samego rana będziemy w stanie powiedzieć, gdzie jesteśmy.
– Milczeć, cholera! Mam swoje rozkazy.
– Generał nigdy się nie zorientuje, kiedy przybyliśmy. A nawet
jeśli się dowie, nie będzie mógł powiedzieć, że powinniśmy
byli dotrzeć wcześniej.
– I tak nie damy rady znaleźć sto dwudziestej piątej przed
nastaniem ranka.
– Mam swoje rozkazy.
Znowu zaczęli iść. Wyszedł księżyc i nadał światu wygląd
kościoła. Pagórki i drzewa były z nimi teraz cały czas. Rzeka
świeciła na srebrno.
Za każdym razem, gdy się zatrzymywali, toczył się ten sam spór,
ale Armillo zawsze wygrywał i marsz trwał dalej. Nawet coraz
głębszy grzmot dział nie pobudzał milicjantów do niczego ponad
rytualne słowa sprzeciwu. Huk był tak rytmiczny, że zarówno
żołnierze, jak i więźniowie maszerowali dalej, wciąż naprzód,
zupełnie zapominając o strachu. Ksiądz próbował myśleć o
Soledad, ale stopy bolały go tak bardzo, że nie był w stanie
myśleć nawet o nadchodzącej bitwie. Maszerowali dalej wzdłuż
niekończącej się pustej drogi.
Z początku ksiądz błędnie brał carabineros za część
posiłków, które bezładnie rozeszły się po drodze. Potem
rozpoznał stojące na sztorc tylne części ich błyszczących
skórzanych hełmów. Ich bladozielone mundury wyglądały w świetle
księżyca na szare, a czerwone patki na mundurze były czarne.
Zdawało się, że jest ich co najmniej pięciuset. Konny oficer
przygalopował wzdłuż krzemienistej drogi w kierunku Armilla, który
zatrzymał kolumnę. Zabrzmiały przekleństwa, które stanowiły
hasła przewodnie tej wojny:
– Niech to szlag! Dokąd się wybierasz?
– Mam rozkaz, aby zameldować się pułkownikowi sto dwudziestego
piątego w Telavino.
– Me cago en el Coronel del
125. Gdzie masz rozkaz przemieszczenia się?
– Pieprzyć rozkaz. Dostałem rozkazy ustne.
– Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?
– Raczej nie próbowałbym kłamać, aby dostać się na front.
– Skąd mam wiedzieć, że nie próbujesz uciec z frontu?
– Niech mnie szlag! Idę tam, gdzie strzelają, nie?
– Skąd mam wiedzieć, że faszyści nie zaszli nas od tyłu? Mam
rozkaz, aby zatrzymać wszystkich dezerterów i doprowadzić ich z
powrotem na front.
– Do cholery! O nic bardziej nie proszę niż o doprowadzenie mnie
na front, z którego podobno uciekam.
– A poza tym dostałem rozkaz, aby rozstrzelać wszystkich
nieuzbrojonych dezerterów. – Oficer carabineros wskazał na
więźniów w środku kolumny. – Kim są ci ludzie? I dlaczego nie
noszą mundurów?
Armillo udzielił wyjaśnienia.
– Consejero de Defensa6
dał rozkaz, aby wszystkich cywilnych więźniów rozstrzelać.
– Generał Clave rozkazał, aby użyć tych więźniów do walki
przeciw wrogowi.
– Co za bzdury! Nie można ufać więźniom. – Oficer carabineros
powoli przejechał wzdłuż kolumny w jedną i drugą stronę,
omiatając więźniów swym surowym wzrokiem niczym latarnią. Jego
oczy wyrażały zbyt wiele pogardy, by można sądzić, że zadawał
sobie jeszcze trud nienawidzenia więźniów. Wiedziały, że
wnętrzności tych więźniów nie były takie same jak jego własne.
Przywołał dwóch młodszych oficerów, którzy podjechali na
koniach; gdy się z nimi naradził, podjechał z powrotem do Armilla.
– Rozkazy generała sekretarza brzmią tak, że wszystkich więźniów
należy rozstrzelać – powtórzył.
– Tym, od kogo Consejero General przyjmuje rozkazy, jest Teniente
General Tomás Trinidad Clave y Tierboles, a rozkazy generała Clave
brzmią tak, że więźniowie ci mają walczyć.
– Generał pułkownik Tomás Trinidad Clave y Tierboles został
zastąpiony przez generała pułkownika Enrique Pascuasa Yañeza y
Palau.
– Generał pułkownik Enrique Pascuas Yañez y Palau zdał wszelką
jurysdykcję w zakresie cywilnych więźniów generałowi
pułkownikowi Tomásowi Trinidad Clave y Tierboles. – Przegubowe
nazwiska obu generałów zaczynały brzmieć jak zasady z
Clausewitza7.
Głupi spór trwał dalej. Nawet więźniowie słuchali apatycznie;
byli zbyt wyczerpani, aby bardzo się bać. W końcu oficer
carabineros ustąpił i kolumna ruszyła dalej w wątłą noc.
Maszerowali jak gdyby przez lustro.
Milicjanci szurali po ziemi noga za nogą. Byli zbyt zmęczeni, aby
pilnować więźniów jak należy, a więźniowie byli zbyt zmęczeni,
aby próbować ucieczki. Żołnierze i więźniowie cuchnęli potem i
śmierdziały im nogi. Huk wystrzałów robił się coraz
głośniejszy, ale błysk strzałów nie rozświetlał już terenu ze
względu na księżyc. Kolumna szła dalej i nawet oficerowie zaczęli
szemrać przeciw Armillowi. Ponownie byli sami na świecie, ale nie
na długo.
Pierwszy człowiek, którego ksiądz zobaczył biegnącego na północ
przez pole, pędził tak szybko, że wkrótce zniknął. Ci, którzy
za nim podążali, poruszali się wolniej. Przybywało ich coraz
więcej i więcej, rozpierzchających się po całym polu. Potem
grupa wystraszonych mężczyzn w brudnych mundurach zbiegła w dół
drogi bez karabinów, ani ekwipunku.
– Faszyści przedarli się pod Telavino – krzyknął jeden z
nich.
Większość zmykała tak szybko, że była w stanie wykrzyczeć
tylko bezładnie parę słów, a opisy sytuacji przedstawiane przez
tych, którzy się zatrzymywali, były różnorodne: Niemcy przedarli
się czołgami, włoscy bersaglieri8
wycięli w pień oddziały FAI, Maurowie szarżowali z zardzewiałymi
bagnetami postrzępionymi jak zęby piły. Lecz wszyscy zgadzali się,
że katastrofa nastąpiła pod Telavino, choć nikt nie potrafił
powiedzieć, gdzie i jak daleko się znajdowało. Niektórym
dezerterom z kieszeni wystawały butelki, innym sery; jeden,
gromadzący sobie poniewczasie skarby na ziemi, niósł plecak
dzwoniący srebrami.
– Zostaniecie rozstrzelani, jeśli wrócicie – powiedział
piegowaty oficer i ostrzegł ich przed carabineros.
– Masz na myśli, że zostalibyśmy rozstrzelani, gdybyśmy zostali
tam, gdzie byliśmy. – Dezerterzy mówili, że nie został nikt,
aby wydawać im rozkazy: ci spośród ich oficerów, którzy nie
zostali zabici albo ranni, uciekli.
– Ja tutaj jestem, aby wydawać wam rozkazy – wydarł się na
nich piskliwym głosem Armillo. – Słyszycie mnie? Jestem oficerem
i rozkazuję wam wracać. – Machał szaleńczo ramionami, ale
dezerterzy tylko go wyśmiali, podobnie jak niektórzy spośród jego
własnych ludzi. Dezerterzy biegli dalej, nie oglądając się.
– Moim zdaniem najlepsze, co możemy zrobić, to pójść za ich
przykładem – powiedział jeden z oficerów.
– Mówię ci, że mam swoje rozkazy. Od generała Clave. – Twarz
Armilla przybrała przebiegły wyraz, gdy przemawiał oficerom do
rozsądku. – A jeśli wrócimy, carabineros nas rozpoznają;
nawet jeśli innym się upiecze, nas rozstrzelają na pewno.
W jego argumentacji był pewien sens i milicjanci szli dalej.
Spotykali coraz więcej i więcej dezerterów, a opowieści robiły
się coraz to bardziej fantastyczne: do Telavino zawitał sam Hitler;
istniała nowa broń. Ale gdy spytano ich, gdzie i jak daleko stąd
leżało Telavino, nikt nie potrafił odpowiedzieć.
– Jesteście kłamcami – wrzasnął Armillo. – Żołnierze z
cojones nadal walczą. Wciąż widzicie błyski naszych
karabinów.
Zdawało się, że ma rację; gdy szli dalej, błyski z luf stawały
się coraz jaśniejsze i minęło dużo czasu, zanim napotkali
artylerię. Gdy tak się w końcu stało, ciężarówki i przodki9
zmusiły milicjantów do zgromadzenia się na skraju drogi. Wszyscy
artylerzyści mówili to samo: faszyści przedarli się pod Telavino,
a im nakazano odwrót; niemniej żaden z nich nie potrafił wskazać,
gdzie leży Telavino. Wśród skrzypienia kolejnych osi spór między
Armillem a innymi oficerami stał się zacięty:
– A niech mnie! I tak nie możemy iść naprzód. Wszyscy uciekają.
– ¡Por Dios! To
nie są dezerterzy. Dezerterzy nie taszczą ze sobą dział. Oni mają
rozkaz wycofać się, ja mam rozkaz iść naprzód. Wydał go
Teniente General Tomás Trinidad Clave y Tierboles. – Armillo
wymówił ciąg imion generała jak zaklęcie. – Pułkownik sto
dwudziestego piątego w Telavino; do niego mam rozkaz się
zameldować.
– Me cago en tus ordenes10.
– Jeśli przyłączymy się do tych towarzyszy, carabineros
nas nie rozpoznają; a poza tym świnie z karabinami nie mogą
zastrzelić świń z działami.
Milicjanci też zaczęli się kłócić, ale Armillo sklął ich,
nakazując ciszę. Działa milczały. Z tyłów ozwała się
karabinowa salwa. Armillo powiedział, że to z pewnością
carabineros rozstrzeliwują pierwszą grupę dezerterów.
Milicjanci markotnie słuchali. Bali się teraz pójść na północ
albo południe. Siedząc w rowie, obserwowali przetaczające się
ociężale działa. Nikt nie strzegł więźniów. Gdy działa
przejechały, na drodze pozostały tylko rozproszone grupki
artylerzystów.
– No, możemy iść dalej – powiedział Armillo.
Ale nikt się nie ruszył, nawet Armillo. Wszyscy byli wycieńczeni.
Ksiądz czuł, że już nigdy nie będzie w stanie się ruszyć.
– Teraz możemy iść dalej – powtórzył Armillo, ale zdawało
się, że mówi tak samo do siebie, jak do pozostałych.
– To chyba niemożliwe – powiedział piegowaty oficer. – Nigdy
nie znajdziemy Telavino, a nawet jeśli tam dotrzemy, na nic się nie
zdamy.
– Ale ja mam swoje rozkazy – odparł Armillo.
Wciąż jednak nikt się nie ruszył. Milicjanci siedzieli; wyglądali
jakby ich niechlujne mundury i brudne twarze zostały wmalowane do
rowu przez Goyę. Gdy z niewielkiej odległości dobiegł ich krzyk,
nie zwrócili na niego uwagi. Krzyk przerodził się w jęk. Gdy znów
ozwał się krzyk, jeden z milicjantów poszedł sprawdzić, o co
chodzi.
– To kobieta – powiedział, wróciwszy. – Została ranna.
Wygląda na to, że umiera.
– Starczy czasu zanim wykituje?
Śmiech, który rozległ się, gdy padło to pytanie, spowodował, że
Don Arturo jakby ocknął się ze snu. Wojna nie była najgorszą
rzeczą na świecie; najgorszą rzeczą była pustka w ludzkich
sercach. Umierała kobieta, a ci, którzy sami umrzeć się bali,
potrafili tylko obrażać jej ciało. Przypomiał sobie o swoim
kapłaństwie i władzy, która została mu dana. Stanowił ostatnie
ogniwo łańcucha.
– Jestem księdzem – powiedział, wydostając się z rowu.
Nikt nie próbował go zatrzymywać. Pobiegł przeciwlegle do
kierunku marszu, aż znalazł leżące na drodze ciało. Zanim
spojrzał, ukląkł z błogosławieństwem na ustach. Chrystus,
którego ręce zostały poszarpane bezładnymi uderzeniami gwoździ,
rozumiał. Z Bogiem czułość trwała aż do ostatniej minuty.
– Jestem księdzem – powiedział łagodnie. – Nie trudź się
mówieniem. Chciej tylko żałować. – Spojrzał w dół, chcąc
kochać to, co bał się zobaczyć. Nawet za zasłoną krwi nie dało
się nie poznać tej smutnej twarzy; należała do Soledad. Nie mogła
już mówić. Ksiądz mógł tylko gładzić jej lepkie włosy.
– Arturito. Jak to? – usłyszał jak wykrztusiła z trudem łapiąc
powietrze.
Próbował się zorientować, gdzie ją raniono. Suknię miała
przesiąkniętą krwią; ręce podobnie. Domyślił się, że jej
krew znalazła się na jej twarzy i włosach po tym, jak usiłowała
zatkać ranę.
– Spróbuję cię przenieść na skraj drogi – powiedział. Ale
gdy schylił się, aby podsadzić ją ramionami, jęknęła.
Przestraszony, że może sprawić jej ból, patrzył tylko na nią
rozpaczliwie.
– Do licha... – wyszeptała.
– Próbuję ci pomóc – powiedział. – Nie tylko twojej duszy,
ale twojemu ciału. – Przeklął nieprzydatność swojego
seminaryjnego wykształcenia; nawet teraz nie potrafił użyć
właściwych słów i musiał sprawiać takie wrażenie, jak dowolny
duchowny wypuszczony z linii montażowej. – Gdzie jesteś ranna?
Chwyciła jego rękę i położyła na swoim brzuchu, ale nie mówiła
o odniesionej ranie.
– Myślałam, że cię znajdę – rzekła. – Gdybym cię nie
znalazła, sama spróbowałabym przemycić relikwię. –
Wypowiedziała te słowa bardzo szybko. Kiedy przemówiła po raz
kolejny, starała się uśmiechnąć. – Tak jakby temu Franco miało
się udać zajęcie miasta zanim zabito by ciebie.
Tak się zawstydził swojego małego życia, że prawie nie mógł
wykrztusić słowa.
– Wszystko, co potrzebowałaś zrobić, to czekać aż oddziały
nacjonalistów dotrą do wioski. W żadnym przypadku nie miałem na
myśli... – Ale czy sam kiedykolwiek wiedział, co miał na myśli?
Nawet jeśli tak, nie było sensu próbować jej mówić, bo znowu
miała zamknięte oczy.
Nadal usiłowała się uśmiechać, gdy ponownie je otworzyła.
– „Cuando la luna sale, sale de noche...”.
Ksiądz położył rękę na jej czole, ale na nic się to nie zdało;
nie wiedział, czy ludzie robili się gorący czy zimni, gdy
zaczynali majaczyć. Zabrał rękę i podłożył ją pod głowę
Soledad.
– Carabineros kazali mi się zatrzymać. Gdy biegłam dalej,
zaczęli strzelać. Najpierw bardzo nie bolało, ale teraz boli. –
W kąciku jej ust pojawiła się różowawa ślina i minęła chwila
zanim znowu zaczęła mówić. – Widzisz, nic nie powiedziałam.
Botargas próbował mnie zmusić. Gdyby torturował ciebie na moich
oczach, może zaczęłabym mówić. Na szczęście o tym nie
pomyślał. – Jej uśmiech rzedł.
– Byłaś bardzo dzielna. – Wiedział, że powinien powiedzieć
dużo więcej, ale obawiał się, że zachęci i ją do mówienia
zbyt wiele. – Muszę zobaczyć, co z twoją raną – powiedział,
ciągnąc nieudolnie jej suknię.
– Z samego rana – powiedziała. – Już boli mniej, gdy ty tu
jesteś.
Zastanawiał się nad jej suknią. Musiałby ją zdjąć, aby dostać
się do rany. Potem mógłby jej użyć jako bandaża. Prawdopodobnie
z tyłu miała guziki.
– Próbowałam się cieszyć, gdy nic nie mówiłeś. Tylko
zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że to ty.
Teraz wiedział, że Soledad majaczy i nie usiłował już zrozumieć,
co mówiła.
– Zdejmę ci suknię – rzekł.
– Wzięli mnie dziś rano do burdelu. – Przestał ciągnąć jej
suknię. Zapomniał o tym i przez całą drogę nie przyszło mu to
na myśl prawie ani razu. – Musiałam kochać się wiele razy z
żołnierzami bardzo szybko.
Był przerażony. To był ten rodzaj chuci, o której nawet nie
głosiło się kazań i która przydarzała się tylko ludziom,
których nie znamy.
– Bogu nie będzie to przeszkadzało – zdołał wykrztusić.
– To nie o Boga się martwiłam, Arturito.
– Ale to o Niego powinnaś była się martwić. – Skrótowa
reprymenda przyszła mu łatwo, wyciągnięta z odpowiedniej
szufladki. Potem zrozumiał, co miała na myśli, i przeraził się
swoją głupotą. Jej miłość była właśnie tą miłością,
którą Bóg chciał wlać w serca ludzi; po to zstąpił na ziemię.
Jej miłość do niego była samotnością Chrystusa w Hostii,
pokornym zamknięciem w tabernakulach. Przyciągnął ją go siebie,
ocierając policzek o jej twarz ubrudzoną błotem i krwią. Kłamała
dla niego, zachowywała milczenie dla niego i odważyła się iść
dla niego na tortury. Nigdy nie pojęła Boga. Nigdy nie pojęła
jego pojmowania Boga. Lecz nie pojmując, pojęła Boga lepiej niż
on, bo okazała się bardziej szczera w swojej mniejszej miłości do
niego niż on w swojej większej miłości do Boga. Pocałował rękę
Soledad i wzruszył się tanim pozłuszczanym lakierem na jej
paznokciach. Żołnierze nie tylko nie zranili jej duszy; uczynili
jej ciało świętym. – Do licha – powiedział. – Czasami
jestem taki głupiutki.
Ręka Soledad krążyła wokół twarzy księdza, delikatnie jej
dotykając.
– Widziałam cię z okna. Zaczęłam uciekać. Chciałam dotrzymać
danej ci obietnicy. Carabineros kazali mi się zatrzymać, ale
biegłam dalej. – Raptownie zamknęła oczy.
Zaczął desperacko majstrować przy jej sukni, szarpiąc się wśród
rzemyków, sprzączek i koronek.
– To nie tam jest palec, Arturito. Pomyślałam, że oczywiste
miejsce będzie bezpieczniejsze. – Poprzez materiał sukni wetknęła
mu w rękę mały walec, który potoczył się na drogę, nim zdążył
go chwycić.
– Ulecz ją – modlił się do korkociągu, pakując go do
kieszeni, choć wiedział, że tak naprawdę korkociągu nie
interesowało uzdrawianie ludzi, ponieważ chorzy często wyraźniej
widzieli Boga. – Nie próbuj mówić – odezwał się. Widział,
że Soledad umiera i porzucił wszelką nadzieję, że zdoła
opatrzyć jej ranę.
– Arturito, masz piękne oczy.
– Eres muy guapa11,
Soledad.
– Mówisz serio, prawda? Za każdym razem tylko zamykałam oczy i
wyobrażałam sobie, że to ty.
Rozumiał teraz, co Soledad ma na myśli, i napełniła go pokora.
Ale wiedział też, że zostało niewiele czasu, a Bóg zawsze
domagał się tego samego.
– Musisz kochać Boga – powiedział.
– Masz na myśli, że umieram, prawda?
– Umieranie to życie – odrzekł. – Umieranie to rodzenie się
na nowo. – Ale te słowa brzmiały fałszywie pod zimnymi
gwiazdami, przy dźwięku grzmiących znów dział i wobec krwi
Soledad wyglądającej na żwirowatej drodze jak smoła. – Po
prostu tutaj nie widać tego tak jasno. – Ale to również brzmiało
jak sposób na ucieczkę od mechanicznego, bezlitosnego świata. –
Różnica między pozorami a rzeczywistością to część problemu.
Ale dlaczego, dlaczegóż musi w ogóle być jakiś problem?
Spojrzała na niego delikatnymi, miłującymi oczami.
– Kwiatuszku... – powiedziała, a potem umarła.
Wciąż szlochał, gdy ciepło prawie opuściło jej ciało. Nie
wyspowiadała się, ani nie uczyniła aktu skruchy, ale Don Arturo
był pewien, że jej odwaga zaniosła ją prosto do Boga. Wymamrotał
przez łzy formułę warunkowego rozgrzeszenia i uczynił nad nią
znak krzyża. Pierwszy raz w życiu posługiwał z miłością i ze
wstydem przypomniał sobie wszystkie swoje sfuszerowane księżowania.
Podniósł ją w ramionach i chwiejnym krokiem poszedł do rowu.
Składając ciało Soledad w okopie, wygładził jej suknię i ułożył
na sukni jej złożone ręce. Leżała bardzo spokojnie w świetle
księżyca. Próbował nakopać w rowie trochę ziemi, aby ukryć ją
przed innymi, ale gleba była sucha i popękana, a jego tępe
paznokcie nie nadawały się na łopaty. W końcu obsypał ją trawą,
ale zanim zakrył jej twarz, pocałował jej oczy i usta. – Muy
guapa, muy bonita, muy hermosa – powiedział. Nie patrzył na
nią więcej.
Przyszedł z powrotem do milicjantów. Pogrążonemu w smutku nie
wpadło mu do głowy, że mógłby uciec. Był tak nieszczęśliwy,
że szukał czegoś, co było mu znane, nawet przykrej zażyłości z
maszerowaniem do bitwy w roli więźnia.
Milicjanci
wyszli z rowu. Wszyscy stali na drodze, krzycząc i gestykulując.
Gdy ksiądz podszedł, stojący z tyłu żołnierz rzucił na niego
kpiące spojrzenie.
– Nadała się na coś? – zapytał.
Don Arturo nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, aby milicjant nie
mógł dojrzeć jego bólu. Było jak wtedy, gdy pierwszy raz
usłyszał człowieka naigrawającego się z Chrystusa.
– Wiem, w jakiego rodzaju gierki zabawiacie się wy, księża.
Zdołał znaleźć odpowiednie słowa tylko dlatego, że musiał.
– Jeśli jeszcze raz usłyszę, że mówisz coś podobnego, zabiję
cię – odpowiedział.
Ku jego zaskoczeniu mężczyzna skulił się ze strachu.
– Przepraszam, compañero. Nie miałem nic złego na myśli,
dobra?
Żadne z jego kazań nigdy nie zadziałało tak skutecznie. Może
duchowni powinni grozić zamiast prosić. Chwycił milicjanta za
brudny kołnierz i potrząsnął nim. – Mówię serio. – Nie
puścił, dopóki nie przypomniał sobie, że prawdziwy problem
chrześcijaństwa polegał na tym, że chrześcijaninem trzeba było
być cały czas.
– A niech to! – pochlipywał mężczyzna. – Tylko dlatego, że
macie teraz przewagę.
– Przewagę? Co masz na myśli?
– Jesteśmy teraz waszymi więźniami. Zabiliśmy kapitana. Pomogli
nam inni oficerowie. Może ich też powinniśmy byli zabić. Na tym
podłym świecie nigdy nie wiadomo, co należy robić.
Ksiądz wciąż nie rozumiał. Szukał wzrokiem ciała; leżało w
rowie, twarzą w stronę nieba. Natychmiast do niego podszedł i
wymamrotał odpowiednie słowa, tym razem bez żadnej miłości w
sercu. Armillo był tylko jednym ze stu czterdziestu tysięcy
wątpliwych kandydatów do zbawienia, wysyłanych każdego dnia w
zaświaty. Gdy Don Arturo wrócił, milicjant wciąż go obserwował.
– Czy coś to pomaga? – zapytał.
– To ostatnia deska ratunku zsyłana przez Boga – odpowiedział
ksiądz z niecierpliwością; próbował usłyszeć, co mówi
piegowaty oficer.
– Mamy oddać wam broń – wyjaśnił milicjant. – Mamy zostać
waszymi więźniami.
Taka była faktycznie istota przemówienia oficera; gdyby wrócili,
carabineros rozstrzelaliby ich jako dezerterów; gdyby poszli
do przodu i zaatakowali, zginęliby w bitwie albo zostali pojmani i
rozstrzelani; gdyby się rozpierzchli, zostaliby prędzej czy później
okrążeni i tak samo rozstrzelani. Po tym, co stało się w Badajoz,
nie mogli ufać w rycerskość Franco. Nie mogli wszyscy udawać, że
są faszystami, bo nawet gdyby zabili wszystkich więźniów, nie
starczyłoby im cywilnych ubrań. A nawet w tych ubraniach nie mogli
liczyć, że uda im się długo ukrywać, bo nacjonaliści z
pewnością sprawdziliby ich tożsamość i wtedy mieliby szczęście
gdyby przed rozstrzelaniem tylko wydłubano im oczy. Jedynym, co
można było zrobić, to zdać się na łaskę więźniów i prosić,
aby w zamian za darowanie życia wstawili się za swoimi
prześladowcami. Więźniowie już oświadczyli, że są gotowi to
zrobić, i ksiądz pomyślał, że z dużym prawopodobieństwem
faszyści posłuchają ich apelu. Mieli na to duże szanse, bo żaden
z nich nie był w czynny sposób związany z checas.
Eskortowanie więźniów do checas nie było tym samym, co
torturowanie ich, a żadnego milicjanta nie można było winić za
słuchanie rozkazów swoich przełożonych. Capitán Armillo był
jedynym spośród nich, który stosował tortury, a Capitán był
martwy. Jeśli sami więźniowie wstawią się za nimi, milicjanci z
pewnością będą bezpieczni. Małostkowy spór trwał i trwał i
wkrótce piegowaty oficer przekonywał ich, że jeśli zdołają
ocalić swoją skórę, przysłużą się w ten sposób Hiszpanii.
Najwyraźniej plan został przez większość już przyjęty, bo
niektórzy milicjanci oddali broń. Chudzina uśmiechał się z
wyższością, ale wielu spośród pozostałych więźniów było
zbyt zmęczonych, aby czuć zadowolenie. Sam ksiądz odczuwał niemal
obojętność; w ciągu ostatniej pół godziny przydarzyło mu się
tak wiele, że nie potrafił wyobrazić sobie, że cokolwiek ważnego
przydarzy mu się znowu przez czas dłuższy. Ledwie przychodziło mu
przyjąć, że istniała teraz możliwość, iż będzie dalej żył.
Nie przynosiła mu ukojenia nawet myśl, że istniała teraz szansa
na zrealizowanie zadania powierzonego mu przez biskupa i dostarczenie
relikwii jej przyjaciołom. Podobnie jak kanonik, Don Arturo
zrozumiał, że święty Jan od Krzyża zainteresowany był sercami,
a nie miastami, i że w najlepszym wypadku miasto mogło stać się
bezpieczne tylko po to, aby bezpieczne było serce. Przypuszczał, że
Jego Jaśnie Ekscelencja teraz też to wiedział, w cieniach lub w
światłości.
Piegowaty oficer zakończył swoje podsumowanie:
– Nasze przedsięwzięcie nie jest pozbawione elementu
niebezpieczeństwa; musimy zaufać naszym nowym przyjaciołom i wciąż
możemy stać się obiektem ostrzału, jako że nie wiemy, gdzie
znajduje się wróg i jak przebiega bitwa. Niemniej jednak zróbmy
to.
Dokończono wymiany broni, a nadwyżkę ciśnięto do rowu.
Milicjanci śmiali się, gdy niektóre z wyrzucanych karabinów
uderzały w zwłoki Armilla. Teraz, gdy nie znajdowali się już w
bezpośrednim niebezpieczeństwie śmierci, znów byli głośni i
weseli, i trzej pozostali oficerowie musieli przywoływać ich do
porządku.
W nowym szyku ksiądz znalazł się na czele kolumny, maszerując z
chudziną i dwoma innymi więźniami, których wcześniej nie
zauważył. Po raz pierwszy w życiu trzymał w rękach karabin i
naśladował chudzinę, niosąc go w ręku; dwaj pozostali nieśli
swoje na ramieniu. Za nimi szli kolejni więźniowie, a potem główna
część kolumny, złożona z milicjantów i flankujących ich
więźniów, oraz ostatnia grupa, pilnująca tyłów. Role się
odwróciły, ale nie na długo. Chociaż przez pewien czas nie
napotykali już uciekinierów, piegowaty oficer ostrzegł, że gdyby
to się stało, milicjanci mogliby zostać uwolnieni wbrew swojej
woli i kolumna dostała rozkaz, aby maszerować przez otwarte pola.
Tutaj iść było dużo trudniej. Szyk rozciągnął się, a
milicjanci i więźniowie wymieszali. Więźniowie byli zbyt
onieśmieleni, aby korzystać z władzy, w którą wierzyli tylko
połowicznie, i oficerowie musieli ciągle zaganiać maruderów i
przepędzać ich przez kolejne pola w kierunku błysków wystrzałów.
Huk wzmagał się. Słyszeli jęczące pociski, które żeglowały
powoli nad ich głowami i z hukiem upadały daleko za ich plecami.
– To ogień zaporowy zanim posuną się do przodu – powiedział
piegowaty oficer. Wciąż słychać było detonacje pocisków, które
nie jęczały w locie. Piegowaty oficer wyjaśnił, że działo się
tak dlatego, iż nie wszystkie wystrzeliwano po tej samej
trajektorii. Wróg podejmował próbę obłożenia pociskami całego
frontu, który liczył co najmniej 200 kilometrów. To dlatego muszą
być bardzo ostrożni, aby nie zgubić drogi i nie wpaść na któreś
ze swoich własnych oddziałów, wciąż zajmujących wysunięte
pozycje.
Wyglądało na to, że milicjanci nie bardzo słuchali. Szli dalej
chwiejnym krokiem, mając zdeterminowane, gniewne twarze. Ksiądz
zauważył, że dla każdego z nich to, co niegodziwe, stało się
godziwe, a wszystko, czego chcieli, to aby pozwolono im dalej żyć w
świecie, który ich oszukał. Czasem guziki ich mundurów zaczepiały
się o zasieki i powodowały, że drut dźwięczał śpiewnie. –
Jeśli nie będziecie ostrożni, ściągniecie na siebie ostrzał –
ostrzegł ich piegowaty oficer, ale żołnierze nie zwracali uwagi.
Później milicjant, który nie wyrzucił swojego ekwipunku, zaplątał
się w druty, a więzień, który usiłował go uwolnić, pozwolił,
aby jego karabin uderzył o kamień. Natychmiast odezwała się seria
z karabinu maszynowego, a wokół głów zaczęły im gwizdać kule.
Gdy ogień zaporowy zaczął walić w las po lewej, piegowaty oficer
kazał wszystkim położyć się płasko na ziemi.
– Będą tak strzelać przez jakiś czas – powiedział oficer. –
Potem na chwilę ucichną, aby dodać nam pewności siebie. Potem
znowu zaczną rąbaninę.
Było tak, jak przewidział oficer; po fali ognia nastąpiła chwila
ciszy, a po tej chwili następna fala ognia. Niektóre z pocisków z
drugiej serii padały bardzo blisko. Gdy padali na ziemię, ksiądz
czuł w powietrzu ich ciężar. Kurczowo chwycił relikwię w swojej
kieszeni, ale był zbyt przerażony, aby się modlić. Długa trawa
wyglądała jak czołgający się w ich kierunku ludzie.
– Prawdopodobnie całkiem niedługo napotkamy przednią straż –
powiedział piegowaty oficer. – Ktoś, kto nosi białą koszulę,
lepiej niech ją zdejmie i przygotuje, aby nią machać. Chustka się
nie nada. I pamiętajcie, że kiedy nastąpi kontakt, wszyscy
krzyczymy: „Arriba España”.
Gdy znów ruszyli, więzień, który przywiązał koszulę do swojego
karabinu, maszerował w środku, aby nie przyciągnąć zbyt wcześnie
uwagi. Choć ogień kierowany w ich stronę ustał, ogólny ostrzał
wciąż był gwałtowny. Niebo jarzyło się od karmazynowych
błysków. Pociski piszczały nad głowami jak wciśnięte nagle
hamulce, a gdy wybuchały, trzęsła się ziemia.
– Wygląda na to, że rzucają na nas wszystko, co mają –
powiedział piegowaty oficer.
Hałas był olbrzymi, wszędzie wokół nich huczało i grzmiało.
Pociski rozdzierały niebo i rozpękały się z trzaskiem. Ziemia
drżała, trzęsła się i dygotała. Milicjanci maszerowali dalej.
Każde pole wyglądało tak samo, jak poprzednie, a kolejne zdawało
się spadać za krawędź świata, ale za nim zawsze było następne.
Gdy wzdłuż krawędzi pola biegł las, ludzie trzymali się blisko
drzew.
Gdy działa nagle przestały strzelać, cisza była tak przerażająca,
jak hałas. Nie trwało to długo. Lecz tym razem wybuchy dało się
słyszeć z ich tyłów, a pociski ryczały lecąc w kierunku linii
nacjonalistów, aby rozpęknąć się przed nimi ze straszliwym
trzaskiem. Piegowaty oficer nakazał zatrzymać się i szeptem
przekazał dalszym szeregom swoją interpretację tego, co się
wydarzyło: carabineros musieli zatrzymać wycofujących się;
artyleria prowadziła ogień zaporowy w kierunku linii nacjonalistów,
aby dać piechocie czas do okopania się albo przygotowania do
kontrataku; milicjanci mogli teraz natknąć się na wroga w każdej
chwili i więźniowie muszą być przygotowani, aby przejąć
prowadzenie. Tak przynajmniej zrozumiał tę informację ksiądz,
zanim rozpłynęła się w legendę i senne marzenie.
W miarę jak posuwali się dalej, artyleria nacjonalistów zaczęła
odpowiadać. Huk był ogromny. Potem ogień z obu stron ustał i
świat był znów cały i spokojny. Ksiądz nie był w stanie myśleć
o niczym innym niż to, że potrzebuje się położyć i przespać.
Klekot karabinu maszynowego wyrwał go z letargu. Rzucił się razem
z innymi na ziemię, a obok gwizdały kule.
Dotarli do wejścia do wioski. Przed nimi ciągnęła się droga,
która pięćdziesiąt jardów12
po prawej stawała się początkiem opustoszałej ulicy głównej. Za
drogą leżało kolejne pole, które biegło w górę i uderzało o
niebo. Po lewej w odległości jakiegoś kilometra znajdował się
las. Karabin nadal strzelał z przerwą między seriami. Piegowaty
oficer mierzył ich częstotliwość.
– Strzelają przez minutę, a potem minutę czekają –
powiedział. – Albo to niemieckie oddziały, albo szkolone przez
Niemców.
– Ale dlaczego nie zrobią jakiegoś urozmaicenia, Compañero
Teniente? – spytał jakiś milicjant.
– To niemiecki sposób. Najpewniej dawno wygralibyśmy tę wojnę,
gdyby przeciw nam walczyli sami Niemcy.
Trwało tak dalej: minuta ognia i minuta ciszy. Z żadnej strony nie
strzelano pociskami artyleryjskimi.
– Najwyraźniej próbują trafić grupę maruderów między wioską
a lasem – powiedział piegowaty oficer. – Prawdopodobnie sądzą,
że wioska wciąż znajduje się w naszych rękach.
W końcu oficer zdecydował, że jedyną rzeczą, którą można
zrobić, jest wyruszyć w stronę wioski w grupach po dwadzieścia
osób. Ludzie mieli iść, a nie biec, aby nie hałasować.
Ksiądz i chudzina znaleźli się w pierwszej mieszanej grupie
więźniów i milicjantów. Ruszyli natychmiast, gdy karabin
maszynowy przestał strzelać. Szli rozciągnięci na boki, aby
zminimalizować prawdopodobieństwo trafienia. Księdzu z trudem
przychodziło powstrzymanie się od rzucenia się do biegu. Ostatni
człowiek dotarł pod opiekuńcze skrzydła wioski na jakieś
kilkanaście sekund przed następną salwą. Ludzie przycupnęli na
bruku obok witryny sklepu, na której widniał plakat: „magdalena
carroll en los 39 escalones”13.
Ponad pół godziny zajęło reszcie przedostanie się do wioski, bo
ostatnie wysyłane grupy liczyły po dziesięć osób. Nikomu nic się
nie stało, ale jeden z oficerów musiał bez ustanku przekleństwami
zmuszać do milczenia ludzi czekających już w wiosce.
– Ruszamy w górę ulicy aż dojdziemy do pierwszej przecznicy po
lewej – powiedział piegowaty oficer. – Skręcimy, pójdziemy nią
i zobaczymy, co się zdarzy. Gdy znajdziemy się na skraju wioski,
powinniśmy być niedaleko od linii wroga. – Oficerowie chodzili od
grupy do grupy, powtarzając rozkaz, aby upewnić się, że wszyscy
rozumieją.
Gdy ruszyli, więźniowie znów znajdowali się na czele, a kolejni
zabezpieczali tyły. W pustym świecie i ulica była pusta. Słychać
było szuranie butów po bruku. Pierwszy pocisk spadł dokładnie w
chwili, gdy koniec kolumny skręcił w aleję w lewo; uderzył w dom
stojący przy głównej ulicy i wyrzucił w powietrze tryskający
grad kamieni.
– Jeden z naszych – powiedział oficer. – Niech to szlag!
Ludzie, szybko. W podskokach!
Ale choćby biegli nie widomo jak prędko, pociski były szybsze.
Baterie musiały ćwiczyć sobie na wiosce, bo co minutę spadało co
najmniej pięć pocisków. Natychmiast odpowiadały im baterie
nacjonalistów. Całe niebo gorzało, a ryk wystrzałów mieszał się
z hukiem wybuchów. Stojące przy alei domy zostały wyrwane z
poświaty księżyca i uwięzione w różowej stereoskopowej łunie.
Ksiądz pędził razem z innymi. Nie patrzył, dokąd; po prostu
biegł. Chwilami hałas działał na niego ożywczo, chwilami
przerażał go. Na początku odstawał od reszty grupy, a ciągnąc
się za innymi, rozmyślał chaotycznie, dlaczego Pan zawsze wybierał
Swoje sługi spośród słabych. Potem zaczął doganiać towarzyszy.
Wyprzedził ich wszystkich jednego po drugim. Wkrótce miał przed
sobą tylko gnających chudzinę i piegowatego oficera. Droga biegła
pod górę i gardło piekło go z bólu, gdy ciężko zipiąc dotarł
na szczyt wzgórza. Poniżej zobaczył rzekę szkarłatną od błysku
strzałów i wybuchających pocisków.
Gdy ksiądz zbiegał w kierunku rzeki, nie myślał o niej. Rzeka
przed nim to był ognisty piec, którego bał się mniej niż
ognistego pieca, który zobaczył za sobą, gdy obejrzał się przez
ramię. Ale gdyby inni skręcili i biegli w przeciwną stronę,
zrobiłby to samo. Chudzina i piegowaty oficer nadal biegli szybciej
od niego.
Gdy dotarł w pobliże rzeki, dostrzegł, że wioska rozciąga się i
po drugiej jej stronie. Pociski też tam spadały. Nie słyszał z
tyłu żadnych krzyków i zdumiewało go, że nikt nie został
trafiony. Ale pewnie wrzaski rannych tonęły w grzmocie podwójnego
ostrzału. Wiedział, że nie zatrzymałby się, nawet gdyby słyszał
krzyki. Całkowicie zapomniał o swoim kapłaństwie. Pędził dalej,
wyzuty z miłości.
Na brzegu rzeki nie było żadnego muru. Aleja schodziła aż do
poziomu innej ulicy, która biegła wzdłuż rzeki, oddzielona od
niego tylko trawą. Żelazny most po prawej został wysadzony;
złamany w połowie, zawalony z obu stron, jego zdruzgotane resztki
leżały w środku rzeki. Jednak jakieś sto metrów na lewo
znajdował się mały drewniany mostek i to w jego kierunku biegli, a
piegowaty oficer znalazł się przez chwilę za ich plecami, aby
przekazać im dyszkantem:
– To jasne jak słońce. Z początku odwrót odbywał się w
porządku. Potem przerodził się w panikę. To dlatego zostawiono
drugi most. Wróg też musiał się tego domyślić. Spotkamy go lada
moment.
Drugi most był tylko pieszy i szeroki tylko na trzy osoby
przekraczające go ramię w ramię. Gdy po nim przebiegali, cały się
trząsł. Ksiądz słyszał dudniące kroki pędzących za nim. Był
zbyt przerażony, aby zdać sobie sprawę, że oznaczało to
słabnięcie ostrzału. Uzmysłowił mu to hałas, jaki robiły ich
buty na pustej ulicy po drugiej stronie rzeki, gdy ostrzał z obu
stron już ustał. Chudzina i piegowaty oficer wciąż prowadzili;
ksiądz znajdował się zaraz za nimi. Gdy skręcili za róg, wpadli
znienacka na pluton żołnierzy rozładowujących ciężarówkę
przed garażem.
– Hola, hola – powiedział jeden z żołnierzy, niewprawnie
chwytając za karabin. – Dokąd to?
– Jesteśmy faszystowskimi więźniami – wyrzucił z siebie
chudzina.
– Pomylił się – wrzasnął oficer. – Chodzi mu o to, że my
jesteśmy jego więźniami.
– Zdaje się, że słyszeliśmy już taką śpiewkę – powiedział
żołnierz nacjonalistów i kazał swym towarzyszom trzymać na
muszce wymieszany tłum milicjantów i więźniów nadciągających z
jazgotem zza rogu.
I milicjantów i więźniów zgarnięto na jedno miejsce i kazano
wszystkim przemaszerować na plac przed garażem, gdzie otoczył ich
kordon żołnierzy. Noc była teraz cicha, jeśli nie liczyć odgłosu
mozolnego marszu innych oddziałów nacjonalistów, idących przez
miasto ciężkim krokiem na front. Oddziały te miały świątobliwy
wygląd, tak jak wszyscy żołnierze oglądani w ciemności z
dystansu.
Więźniów rozbrojono i wymieszano z milicjantami. Ksiądz nie mógł
się zorientować, czy ci, którzy ich schwytali, byli falangistami,
Requetes, monarchistami, czy karlistami. Ich niebieskie koszule i
portki w kolorze khaki wskazywały na to, że są Hiszpanami. Wszyscy
nosili czerwone boinas14.
Falange Española Tradicionalista y de las JONS znana była od
niedawna jako Milicia i w jej ramach zjednoczono wszystkie frakcje
stojące po stronie Franco.
Z garażu wyszedł z ciężkim tupotem oficer w towarzystwie swojej
świty. W słabym świetle księżyca trudno było dostrzec wyraźnie
twarz oficera, lecz sposób jego zachowania przypominał księdzu
Botargasa.
– Mówią mi, że większość z was to nielojalni Hiszpanie,
którzy skapitulowali przed sługami prawdziwej Hiszpanii w nadziei
na uzyskanie przebaczenia Generalísima za wasze występki. –
Prawdziwi i nielojalni Hiszpanie zdawali się podzielać ten sam
słownik, jak i terminologię wojskową. – Kto jest rzecznikiem
nacjonalistów?
Nastąpiła przerwa. Tego punktu nie ustalono.
– Ja – odezwał się w końcu chudzina.
– Gdzie poddali się wam wrogowie prawdziwej Hiszpanii?
– Tu przed chwilą.
– Gdzie tu przed chwilą? W Arandzie czy w Campillo?
– Nie wiem, jak nazywają się wioski, przez które
przechodziliśmy. Wszystko, co mogę powiedzieć, to że było to na
zakręcie.
– Taa...! Nie wyrażasz się zbyt jasno. Będę z tobą szczery.
Nie mogę przeznaczyć ludzi do pilnowania więźniów, chyba że
wiem, iż mówią prawdę. Zaledwie tydzień temu inna grupka
republikanów poddała się nam w podobnych okolicznościach. Okazali
się koniem trojańskim. Tak zwani więźniowie nacjonalistów
przeobrazili się w napastników i nie byli jedynymi, którzy mieli
broń; milicjanci nosili pod koszulami rewolwery i w odpowiedniej
chwili wszyscy wypalili. Przyznaję, że to był sprytny sposób na
przeprowadzenie ataku pod przykrywką fałszywej tożsamości, ale
więcej się to już nie zdarzy. – Skinął na chudzinę. – Chodź
ze mną.
Oficer i chudzina odeszli tylko na chwilę; wrócili niemal
natychmiast.
– Jest tak, jak się obawiałem – powiedział oficer, gdy
chudzina zajął swoje miejsce z innymi. – Nasz przyjaciel nie
potrafił wyrecytować aktu strzelistego przed Najświętszym
Sakramentem. Umiał powiedzieć mi tylko, że był w Monte Carlo w
1935. Nie, nie ma sensu, żeby próbował ktoś inny. Nie mogę
pozwolić sobie na ryzyko.
Zarówno więźniowie, jak i republikańscy milicjanci wiedzieli, co
to oznacza: legenda Badajoz pomogła im to zrozumieć. Na kilka chwil
przerażenie zamknęło im usta. Następnie więźniowie i większość
milicjantów zaczęli krzyczeć:
– Niech będzie Bóg błogosławiony. Niech będzie błogosławione
święte imię Jego. Niech będzie błogosławiony Jezus Chrystus,
prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek. – Noc zapachniała kadzidłem
unoszącym się przed ołtarzem po błogosławieństwie Najświętszym
Sakramentem.
Oficer nie zwracał na to uwagi. Wyglądał na zadowolonego, że
znalazł wymówkę, aby pozbyć się czegoś, co osłabia mobilność
jego oddziałów. Oficer wyrzucał z siebie rozkazy. Oczyszczono
przestrzeń przed stosem starych opon i rdzewiejących aut. Trzej
strzelcy z karabinami maszynowymi zajęli pozycje w pobliżu
więźniów.
– Będziemy was rozstrzeliwać w grupach – powiedział oficer. –
Ręka w górę ci, którzy chcą iść do spowiedzi.
Don Arturo wiedział, że był to jedyny akt łaski, jaki hiszpański
episkopat wymógł na Franco. Gdy po raz pierwszy dotrzymywanie
ustaleń nadzorował wysłannik z Burgos15,
wzbudziło to w mieście wiele wesołości. Teraz nie wzbudziło
żadnej. Ręce podnieśli wszyscy więźniowie i większość
milicjantów. Wśród tych, którzy tego nie uczynili, było trzech
republikańskich oficerów.
W sumie rąk nie podniosło osiemnastu mężczyzn. Bez zwłoki
ustawiono ich w szeregu wzdłuż aut. Każdemu z nich kazano stanąć
w utworzonej z opon studni sięgającej niemal do kolan. Gdy tylko
się w nich znaleźli, strzelcy otworzyli ogień; w jednej chwili ci,
którzy stali wyprostowani, leżeli na ziemi. Żołnierze strzelali
dalej, aż do momentu, gdy nie ruszało się żadne ramię ani noga.
Z garażu wyniesiono skrzynkę amunicji, na której usiadł
muskularny mężczyzna z purpurową wstęgą na mundurze.
Chudzina klęknął przy skrzynce jako pierwszy. Pozostał tam przez
długi czas.
Don Arturo zajmował w kolejce do spowiedzi piętnaste miejsce;
próbował zająć szesnaste, ale zmuszono go do wyświadczenia
uprzejmości w inny niż zazwyczaj sposób. Nie był w stanie myśleć
o swoich grzechach; próbował nie słuchać, jak stojący przed nim
mężczyzna szczęka zębami, i nie patrzeć na żołnierzy,
wyciągających z opon zwłoki i ciskających je do samochodów.
Po chudzinie trzynastu kolejnych penitentów szybko uzyskało
rozgrzeszenie; niemal natychmiast po tym, jak klęknęli na kolana,
podnosili się z nich. Nie dostawali czasu na odprawienie pokuty.
Zaraz prowadzono ich na złomowisko i pakowano w opony. Te czekające
jeszcze na wypełnienie wyglądały jak puste doniczki.
Nawet gdy Don Arturo klęknął przed księdzem, nie myślał o
swoich grzechach. Miał nadzieję, że pluton egzekucyjny będzie
celował dobrze i zabije go od razu. Włoski wyrastające z uszu
księdza lśniły w świetle księżyca. Szukał czułości w tafli
jego policzka; chciał zaznać miłości, zanim umrze, i to
spowodowało, że przypomniał sobie Soledad.
– Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłem. Ostatni raz byłem u
spowiedzi dwa miesiące temu. Od tego czasu kochałem kobietę.
Policzek był zimny i odwrócił się.
– Ile razy?
– Żadnych „razy”. Po prostu ją kochałem, to wszystko. –
Wiedział teraz, że to prawda, i płakał z samotności. Przez łzy
widział poskręcane ciała w samochodach i słoiki czekających
opon.
– Nie ma w tym nic złego; Bóg jest miłością – odparł ksiądz
ze znużeniem.
– Być może kochałem ją nawet tak bardzo, jak Boga. – Chciał
wywlec z siebie grzechy, kupić sobie życzliwość, jak człowiek
nabywający od lekarza uczucie o wartości pięćdziesięciu peset,
opowiadając o swoim wyrostku.
– O ile kochałeś ją w Bogu, w porządku. Teraz zabieraj
się za prawdziwe grzechy.
Poniżej owłosionego ucha widniał na stule biały krzyżyk, który
powinien znajdować się na karku. Don Arturo mawiał, że
niestarannie ubrani księża niestarannie pełnili swoją służbę.
– Ale to prawdziwy grzech – wybełkotał Don Arturo. – Widzisz,
ja też jestem księdzem.
Spowiednik zwrócił się w stronę Don Artura, który nieco
wcześniej miał przed twarzą jego ucho, teraz miał tam jego nos; a
zaraz potem znów ucho. Skrzynka amunicji zatrzeszczała.
– Proszę, nie mogę tracić czasu. A kłamać w trakcie spowiedzi
to grzech. Nawet jeśli to, co mówisz, jest prawdą, nie mogę ci
pomóc. Jestem tutaj jako przedstawiciel Boga, a nie Generalísima.
Interesuje mnie twoja dusza, a nie ciało. – Gwałtowność, z jaką
to wypowiedział, kazała Don Arturowi przypuszczać, że inni już
mówili księdzu rzeczy, których wolałby nie wiedzieć. – Wszyscy
musimy kiedyś umrzeć. Im szybciej czyściec się zacznie, tym
szybciej się skończy. – W zwykłym głosie niemal pobrzmiewał
chichot.
– Ale ja jestem księdzem.
– Tak czy inaczej nie mogę z tym nic zrobić. – Duch Święty
najwyraźniej trudził się na darmo.
– Nie proszę cię, abyś cokolwiek z tym robił. Wszystko, czego
chcę, to wyznać grzechy. Wszystkie okoliczności występku muszą
zostać przedstawione. Księża nie mają prawa kochać kobiet; ich
sprawą jest kochać Boga.
Znowu pojawił się nos, a ponad nim oczy. Oczy były wielkie i
przestraszone.
– Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?
Mimo innego już wyrazu twarzy księdza, Don Arturo wciąż nie
wyczuwał zmiany w jego podejściu. Usiłował uniknąć kolejnego
spojrzenia na zwłoki. Postanowił sobie, że podejdzie do opon z
zamkniętymi oczami.
– Raczej mało prawdopodobne, że chciałbym popełnić
niepotrzebny grzech śmiertelny bezpośrednio przed śmiercią –
odparł.
– Jakiego koloru są szaty noszone w uroczystość Świętych
Młodzianków?
– Fioletowego.
– A gdy uroczystość przypada w niedzielę?
– Czerwonego.
– Wyrecytuj kolektę ze święta Bożego Ciała.
– Deus, qui nobis sub sacramento mirabili...16
– Starczy. – Don Arturo widział teraz, że ksiądz jest
zakłopotany. Najpewniej nawet w armii Franco kapelanów tylko
tolerowano, a błogosławieństwom nie pozwalano powodować zastoju
artylerii. – Jaki inny dowód możesz dać na to, że to, co
mówisz, jest prawdą? – Pytanie świadczyło o tym, że ksiądz
nie chciał otrzymać tego dowodu.
W strachu przed śmiercią Don Arturo zapomniał o relikwii.
Pogrzebał niezdarnie w kieszeni i wyciągnął ją. Światło
księżyca padło na korkociąg, który był palcem 400 lat
wcześniej, gdy świat był pokorny; odłamek kości wydawał się
lśnić, bo wreszcie miał trafić w mniej więcej przyzwoite ręce.
W raju Jego Jaśnie Ekscelencja uśmiechnąłby się. Don Arturo
wepchnął księdzu w rękę mały szklany walec.
– Aspiryna? – Ale za poddenerwowaniem księdza kryła się ulga.
– Bayera?
Lecz Don Arturo nie słuchał. Wizja odrażającej czerwonej mazi
sączącej się z rozbitej na miazgę twarzy biskupa sprawiała, że
zastanawiał się, czy Jego Jaśnie Ekscelencja faktycznie mógł się
w raju uśmiechać. Wątpliwość była oznaką wiary – przeczytał
w mądrej książce. Wątpliwość co do wątpliwości była
początkiem mądrości. W pusty, mechaniczny świat nie dawało się
wierzyć; można było weń jedynie wątpić. Wiara była
interpretowaniem na korzyść Boga zwątpienia w wątpienie. Wciąż
się nad tym zastanawiał, gdy dawał wyjaśnienia na temat relikwii.
– To palec świętego Jana od Krzyża, ojcze. Mój biskup dał mi
go, żebym przekazał go angielskiemu biskupowi, żeby dostarczyć go
Franco. Dużo się zdarzyło. Bałem się... – Przerwał i
obserwował jak ksiądz w osłupieniu gapi się na palec.
– Tak, tak – powiedział ksiądz. – Ale jaki możesz mi dać
dowód?
– Z pewnością nie chcesz wchodzić raz jeszcze w te wszystkie
sprawy ze Świętymi Młodziankami? Mogę ci też powiedzieć, że
formularz własny na dodatkowe niedziele po Zesłaniu Ducha Świętego
bierze się z niedziel pozostałych po Objawieniu. – Niecierpliwie
pragnąc wyrzucić z siebie całą historię, znów zaczął od
początku, ale gdy doszedł do tego, jak odzyskał relikwię od
Soledad, spostrzegł, że ksiądz nadal nie słuchał.
– Widziałem kiedyś w Ávili palec świętej Teresy – mówił
ksiądz. – Pokazał mi go pewien szelma w klasztorze. Jej palec też
wyglądał jak kawałek drutu.
Don Arturo pomyślał, że nadszedł czas, aby powrócić do istotnej
kwestii ratowania swojej duszy.
– Więc daj go oficerowi – powiedział. – Teraz zaś może
pozwolisz mi, abym dalej żałował za swoje grzechy.
Ale ksiądz już się nie bał; zwrócił w stronę penitenta
wyszczerzoną w uśmiechu twarz.
– Dostaniesz za to medal – rzekł. – Armaty Franco są może
głosem ewangelii, ale palec świętego Jana od Krzyża... „Mas,
si el enemigo el dedo se atrae, es seguro que pasa y la ciudad cae”
– zacytował tryumfalnie. – Teraz z pewnością wygramy. Zwolnisz
mnie, oczywiście, z tajemnicy spowiedzi?
Mniej niż dwie minuty później oficer nacjonalistów obejmował Don
Artura i gratulował mu. Nie było już mowy o żadnym
rozstrzeliwaniu kogokolwiek, a czekającym na egzekucję inni pomogli
wydostać się z opon. Nikt już nie myślał o spowiadaniu się i
nikt nie zwracał uwagi na zabitych. Zamiast tego zabrzmiały śpiewy,
a republikańscy milicjanci zaczęli tańczyć z karlistami. Ten
sposób dziękowania Bogu wydał się Don Arturowi dziwny.
1
Thàlassa (gr.) – morze. Aluzja do „radosnego okrzyku
[«thàlatta, thàlatta!»] dziesięciu tysięcy greckich żołnierzy
Ksenofonta, gdy w trudnym i niebezpiecznym odwrocie przez Azję
Mniejszą ujrzeli M[orze] Czarne, co zapowiadało im szybki powrót
do ojczyzny” (Władysław Kopaliński, Słownik wyrazów obcych
i zwrotów obcojęzycznych, wyd. XVII rozszerzone, Warszawa
1989, s. 512).
2
Cine de la Ciencia Moderna (hiszp.) – Kino Współczesnej Nauki.
3
Pułkiem piechoty.
5
Garota – kawałek dość
cienkiego, lecz wytrzymałego materiału, który chwyta się oburącz
i zaciska na szyi ofiary.
6
Consejero de Defensa (hiszp.) – Sekretarz Obrony.
7
Carl Phillip Gottlieb von
Clausewitz (1780–1831) – pruski teoretyk wojny, generał i
pisarz.
10
Me cago en tus ordenes (hiszp.) – Pieprzyć twoje rozkazy.
11
Eres muy guapa (hiszp.) – Jesteś bardzo piękna.
12
50 jardów – ok. 46 metrów.
13
magdalena carroll en los 39
escalones (hiszp.) – madeleine
carroll w 39 krokach (39 kroków – film Alfreda
Hitchcocka z 1935 roku).
14
Boinas (hiszp.) – berety.
15
Czyli wysłannik generała Franco, który rezydował w tym czasie w
Burgos.
16
Fragment oracji: „Deus, qui nobis sub Sacramento mirabili
passionis tuae memoriam reliquisti, tribue, quaesumus, ita nos
Corporis et Sanguinis tui sacra mysteria venerari; ut redemptionis
tuae fructum in nobis iugiter sentiamus” (łac.) –
„Boże, który w przedziwnym Sakramencie zostawiłeś nam
pamiątkę Swej męki, dozwól, prosimy, taką czcią otaczać
święte tajemnice Ciała i Krwi Twojej, abyśmy nieustannie
doznawali owoców Twego odkupienia”.
Tłumaczenie: Łukasz Makowski
Projekty okładek: Sztukmistrz
(dolna z wykorzystaniem zdjęcia
autorstwa Jana Wincentego F.)
-----------------------------
Wirtualne Wydawnictwo WiWo szuka realnego (papierowego) wydawcy niniejszego tekstu, który byłby gotów wynagrodzić godziwą zapłatą osoby, które przyczyniły się do jego powstania. Zainteresowanych prosimy o kontakt mailowy na adres
wirtualnewydawnictwowiwo[malpa]gmail.com
-----------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz