– Chciałby
pan jeszcze, żebym odpisywał na listy? – tak mniej więcej
odpowiedział pewnemu młodemu człowiekowi, zdziwionemu i chyba
trochę rozżalonemu, że czekał na odpowiedź bezskutecznie. Młody
człowiek zrozumiał jakieś czterdzieści lat później, o co
dokładnie chodziło, kiedy się dowiedział, że o. Karol –
spowiednik, kaznodzieja, lekarz – dobiegając dziewięćdziesiątki,
otrzymywał codziennie po dziesięć-piętnaście listów, często
pisanych ręcznie.
Chyba
jednak nie da się znaleźć nikogo, komu by odmówił rozmowy. Kiedy
miał lat sześćdziesiąt i kiedy miał osiemdziesiąt osiem,
zaglądał do kalendarza, sprawdzał, że: za dwa dni jedzie do
Lublina, w przyszłym tygodniu prowadzi rekolekcje w Gietrzwałdzie,
w Warszawie albo w Górce Duchownej – i jakimś cudownym sposobem
znajdował czas na spotkanie. A kiedy się siedziało naprzeciw Niego
w rozmównicy lubińskiego klasztoru albo gdzieś w Polsce, gdzie
właśnie wygłaszał rekolekcje albo wykłady, jeszcze odbierał
telefony od osób, które odczuwały potrzebę zasięgnięcia – bez
zwłoki – Jego
duchowej porady (zdarzyło się, że podając komuś numer swojego
telefonu komórkowego, zastrzegł półżartobliwie: „po
wykorzystaniu najlepiej zjeść kartkę, na której go pan zapisał”
– jednak widocznie tych, którzy zapisali, musiała być niemała
liczba). Żegnając się z Nim, mijało się nieraz w progu nowego
przybysza.
Trudno
sobie wyobrazić, jak w tych warunkach mógł napisać wszystkie
swoje książki (ostatnią redagował na trzy miesiące przed
śmiercią), przygotować tysiące godzin wykładów i kazań,
przemyśleć całą swoją filozofię człowieka – istoty, która
ma obowiązek i jest w stanie z pomocą rozumu
i wolnej woli
panować nad sobą, mimo całej potęgi swych pragnień, popędów,
nałogów. – Najważniejszym organem płciowym człowieka jest mózg
– twierdził Ojciec Karol.
Z głęboką
powagą mówił o świecie, w którym ludobójstwo popełniane na
poczętych dzieciach stawia tych młodych, którzy się narodzili, w
sytuacji ocalonych z katastrofy i wątpiących, czy są istotnie
kochani. Uczył czci dla ludzkiego życia, które – raz rozpoczęte
– będzie już trwać zawsze, i dla naszej ludzkiej godności –
godności istot, które Bóg obdarzył zdolnością bycia ojcami i
matkami, czyli udziału w powoływaniu do życia na wieki.
Sam czuł
się ocalonym z katastrofy – w 1944 został „tylko” ranny. Gdy
w 2013 roku obchodzono jubileusz sześćdziesięciolecia
Jego zakonnych ślubów, mówił nie o sobie, lecz o strasznej
śmierci dwudziestu mniej więcej osobistych znajomych, którzy
zginęli w powstaniu. Byli wśród nich najsławniejsi bohaterowie
Kamieni
na szaniec.
Ich życiu, nie własnemu, przyznawał wielką wartość. A przecież
on, ocalony, następnie przez dziesiątki lat ocalał ludzkie ciała
i dusze – jako obrońca poczętych dzieci, który miał swój
udział w przygotowaniu encykliki Pawła VI Humanae
vitae,
jako kaznodzieja, spowiednik, powiernik i doradca.
Był w
powstaniu sanitariuszem, był harcerzem, lekarzem, muzykiem (śpiewał
w chórze Stuligrosza, komponował), zakonnikiem i księdzem, znawcą
i współtwórcą katolickiej nauki o rodzinie i wychowaniu i o
człowieku jako istocie płciowej, teologiem interpretującym
Magnificat
i
Ewangelię św. Marka, nauczycielem (już po siedemdziesiątce uczył
religii w szkołach podstawowych w pobliżu lubińskiego klasztoru),
konsultantem biskupów obradujących na synodach i wykładowcą
uniwersyteckim (piszący te słowa pamięta precyzyjnie skomponowany
pięciogodzinny wykład wygłaszany przez o. Karola z pamięci, na
stojąco, gdy prelegent miał lat osiemdziesiąt cztery); był
inteligentem, dla którego pilna znajomość całej klasyki
literackiej stanowiła rzecz oczywistą; przez dziewięćdziesiąt
lat nieustannie uczył się nowych rzeczy, można z Nim było
porozmawiać o ważnych twierdzeniach z zakresu logiki i o
współczesnej fizyce, w dodatku w pięciu czy sześciu językach;
był znawcą i (co trudno zrozumieć) przeciwnikiem łaciny w
liturgii, znawcą historii politycznej i (co też niełatwo pojąć)
głosicielem przekonania o potrzebie i możliwości dobroczynnych
działań państwa – nigdy tylko nie zdążył być emerytem i
gdyby dożył stu lat, też by zapewne nie zdążył.
Na pogrzeb
tego mnicha z tysiącletniego niemal, lecz przecież wiejskiego
klasztoru przybyło ponad tysiąc osób. Trudno by było znaleźć
wśród nich kogoś, kogo Ojciec Karol nie znałby osobiście. Za to
chyba każdy z obecnych mógłby zaświadczyć, że w Jego osobie
spotkał ideał benedyktyńskiej pracy. Myśli się zwykle, że jest
to praca dokładna i że wykonywana w zaciszu klasztornego lektorium
lub skryptorium; Słownik
frazeologiczny
poucza, że „cierpliwa, mozolna, wytrwała”. Benedyktyńska praca
Ojca Karola, wykonywana w skupieniu, ze wzrokiem skierowanym ku niebu
i ku twarzom niezliczonych bliskich, była przy tym czuwaniem do
ostatniego tchu.
STANISŁAW
FALKOWSKI
Wszystkie zdjęcia: Archiwum rodzinne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz